8. Żałuję jedynie, że nie kupiłem jemioły
#mlcwLS
#sektabanff
– Jak to: nie masz choinki?! – pytam z niedowierzaniem i lekkim przerażeniem w głosie.
Raz jeszcze rozglądam się po ogromnym salonie Rhodesa, przekonana, że on tylko mnie wkręca, a ja gdzieś ją tu znajdę, jak dobrze poszukam. Podejrzewałam, że on nie jest wielkim fanem świąt, ale przecież ma udekorowany lokal. Dlaczego nie miałby mieć ani jednej ozdoby w swoim domu?
Nic z tego nie rozumiem. Ktoś się do niego włamał i okradł go ze świątecznych ozdób czy jak?
– Nie mam choinki – potwierdza tymczasem spokojnie Rhodes gdzieś za moimi plecami. – A uprzedzając twoje kolejne pytania, nie mam też żadnych lampek, stroików, wieńców ani bombek. Żałuję jedynie, że nie kupiłem jemioły. Napijesz się czegoś, zanim po kogoś zadzwonisz?
Spokojnie mija mnie i rusza do połączonej z salonem, nowoczesnej, lśniącej czystością kuchni, a ja gapię się za nim z niedowierzaniem. To nie może się dziać naprawdę.
Oczekuję wyjaśnień!
– Ale... nie rozumiem – skarżę się, po czym ruszam za nim do kuchni. Staję przy wyspie oddzielającej ją od salonu i opieram się o blat, podążając wzrokiem za krzątającym się po drugiej stronie Rhodesem. – W sklepie masz mnóstwo dekoracji. Dlaczego tutaj ich nie masz? Co z nimi zrobiłeś?
Rhodes wzdycha, a potem zostawia na chwilę kubki, które kładzie na blacie, i posyła mi poważne spojrzenie.
– Nigdy ich tu nie miałem, Poppy – odpowiada, a potem wraca do przygotowywania czegoś... właściwie nie wiem czego.
Nadal nic z tego nie rozumiem, ale zaczynam mieć dziwne podejrzenia, które siłą od siebie odsuwam. Bo to wygląda tak, jakby on dekorował sklep specjalnie po to, żeby brać udział w konkursie. Zresztą... to przecież całkiem możliwe, prawda? Może po prostu zależy mu na rywalizacji, a nie na świątecznym nastroju.
– Nie lubisz świąt, prawda? – rzucam.
– Nie – potwierdza spokojnie, nie podnosząc na mnie wzroku znad kuchennego blatu. W końcu się orientuję, że przygotowuje dla nas gorącą czekoladę, i coś dziwnie kłuje mnie w sercu. – Nigdy ich nie lubiłem.
Nie rozszerza tej wypowiedzi; wraca gburek Rhodes, którego znałam przez ostatnie dwa lata, chociaż ostatnio był już zdecydowanie bardziej rozmowny. Bez słowa przyglądam się, jak Rhodes kończy naszą czekoladę; przelewa ją do kubków i dekoruje piankami, po czym kładzie jeden z kubków na blacie i przesuwa go w moją stronę.
Chwytam go bez wahania i upijam duży łyk.
– O rany – jęczę. – Słodka i pyszna. Dziękuję.
Rhodes kiwa głową, ale nie spuszcza ze mnie wzroku. Znowu mam wrażenie, że myślimy o czymś całkiem innym.
Robi mi się nagle dziwnie gorąco.
– Zadzwonię później do znajomego z lawetą – odzywa się po chwili, również upijając łyk czekolady. – Rano wyciągnie moją półciężarówkę z rowu, a kiedy będzie znowu jeździć, dostarczę ci choinkę. Powiedz tylko dokąd.
– Do sklepu – wyjaśniam, a on unosi brwi. – Nie mówiłam ci, że chcę tę choinkę do sklepu?
Czy mi się wydaje, czy Rhodes wygląda na rozbawionego?
– Nie – zaprzecza spokojnie. – Może celowo o tym zapomniałaś, bo myślałaś, że bym ci nie pomógł, gdybym wiedział?
Przewracam oczami.
– Przecież i tak jesteś przekonany, że wygrasz ten konkurs. Po co, skoro nawet nie lubisz świąt i nie masz w domu żadnych dekoracji?
Rhodes przygląda mi się z zamyśleniem.
– Przecież konkurs nie dotyczy mojego domu, tylko sklepu.
No tak. Żelazna logika.
– Więc... po co dekorowałeś sklep, skoro nie lubisz świąt? – drążę.
On upija kolejny łyk czekolady, a potem rusza wzdłuż wyspy, żeby wyjść z kuchni. Idę za nim do salonu, kurczowo ściskając własny kubek. Siadamy na sofie, która okazuje się bardzo miękka i bardzo wygodna, a ja czuję się tak, jakbym się w niej zapadała.
Gdyby jeszcze było napalone w kominku, to mógłby być idealny wieczór. Nawet jeśli po zapadnięciu zmroku widoki nie są aż tak dobre.
– Bo lubię rywalizację – odpowiada, cały czas nie spuszczając ze mnie ciemnego spojrzenia. Chyba powinnam się czuć z tym nieswojo, ale z jakiegoś powodu tak nie jest. – A ty chciałaś rywalizacji, pamiętasz? Sama powiedziałaś przy naszym pierwszym spotkaniu, że zawsze wygrywasz i że to staje się nudne.
Kurczę... Chyba rzeczywiście coś takiego powiedziałam.
Czasami plotę, co mi ślina na język przyniesie. A podczas pierwszego spotkania z Rhodesem, cóż... byłam trochę zdenerwowana. On wydawał się taki niedostępny, poważny i oceniający, że nie potrafiłam się uspokoić. Prawie nie brał udziału w naszej rozmowie, a kiedy ja się odzywałam, czułam się jak mała dziewczynka, która gada głupoty.
A on z jakiegoś powodu to wszystko zapamiętał.
Zwrócił uwagę na to, co wtedy mówiłam, i dlatego podjął się tego wyzwania. Pewnie sam z siebie nigdy w żaden sposób nie udekorowałby sklepu.
– Więc... nie wziąłbyś udziału w konkursie, gdybym ci nie powiedziała, że zawsze go wygrywam i mi z tym nudno? – podsumowuję z niedowierzaniem.
Wydaje mi się, że jeden z kącików ust Rhodesa nieznacznie się unosi.
– To dla ciebie takie szokujące, Poppy?
Rozchylam usta, nie wiedząc, co właściwie odpowiedzieć. Od dwóch lat nakręcam się na rywalizację z nim i wmawiam sobie, że go nie lubię i że jest moim wrogiem, a wszystko to dlatego...
Że sama go do tego sprowokowałam?
Jakoś w ogóle nie wzięłam tego pod uwagę. Prawdopodobnie ze względu na to, że tak jak wspominałam, nie zawsze nawet pamiętam wszystko, co zdarza mi się paplać.
Upijam kolejny łyk czekolady, a Rhodes wzdycha.
– Może zadzwonisz po kogoś, żeby zabrał cię do domu, Poppy?
Robi mi się głupio. Przecież on wziął mnie tu tylko po to, żebym mogła bezpiecznie zaczekać na kogoś bliskiego, nie po to, żebym się rozsiadała na jego kanapie i piła jego czekoladę. Nie powinnam nadużywać jego gościnności.
– Och, jasne – odpowiadam, odstawiając kubek z resztką czekolady na stolik kawowy i wyjmując telefon. – Przepraszam. Jeśli masz coś do zrobienia, możesz mnie zostawić. Poradzę sobie sama, nie chcę zawracać ci głowy.
– Nie zawracasz mi głowy – odpowiada miękko Rhodes. – I nie mam nic przeciwko temu, że tu jesteś. Gdybym cię tu nie chciał, nie zapraszałbym cię do siebie.
Och... no dobrze.
Z jakiegoś powodu te słowa sprawiają, że serce skacze mi aż do przełyku.
Co się ze mną dzieje?
– Często miewasz gości? – pytam z figlarnym uśmiechem.
Rhodes kręci głową.
– Czasami wpadają do mnie Henry, Drew albo John, ale wolę się z nimi spotykać na mieście – przyznaje. – Dom to moja kryjówka.
A mimo to mnie do niej zaprosił.
– Pracownię też tu gdzieś masz? – dopytuję.
– Tak, z tyłu. – Kiwa głową w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku. – Chcesz ją zobaczyć?
Otwieram już usta, żeby odpowiedzieć, że naprawdę powinnam zadzwonić po mojego brata albo Aubrey, żeby po mnie przyjechali, ale odkrywam, że wcale nie chcę tego jeszcze robić. Chcę pójść z nim, zobaczyć jego pracownię i dowiedzieć się o tym mężczyźnie czegoś więcej.
Chyba jestem gotowa przyznać, że być może moje uznawanie go za wroga było nieco... na wyrost.
Jasne, chyba nigdy tak naprawdę w ten sposób nie myślałam. Powtarzałam to sobie, bo w ten sposób łatwiej było mi się zmobilizować do konkurowania z nim. Teraz jednak otwieram się na myśl, że Rhodes wcale nie musi być taki zły. Jest właściwie całkiem... miły. A teraz, gdy poznałam jego motywację do rywalizacji w konkursie, przeszkadza mi ona jeszcze mniej.
Poza tym... on sam zaproponował, prawda? Gdyby nie chciał mnie tutaj, nie zapytałby, czy chcę zobaczyć pracownię, tylko starał się jak najszybciej zakończyć to spotkanie. Więc skoro i tak mam ochotę to zrobić...
To dlaczego nie?
– Jasne – zgadzam się z entuzjazmem. – Prowadź!
Rhodes obrzuca mnie pełnym zadowolenia spojrzeniem, którego nie rozumiem, a potem podnosi się z sofy, więc bez słowa więcej idę w jego ślady. Prowadzi mnie korytarzem prowadzącym na tyły domu, a ja po drodze, nie mogąc się powstrzymać, zaglądam przez otwarte drzwi do gabinetu i biblioteki. Cały dom Rhodesa jest na wskroś nowoczesny i kilkukrotnie większy od mojego, przez co zaczynam podejrzewać, że on zarabia na swojej pracy dużo więcej, niż mógłby to sugerować ruch w jego sklepie.
Nigdy nie miałam wrażenia, że Rhodesowi szczególnie zależy na klientach. Nigdy nie odczuwałam potrzeby, by go sprawdzić, bo nie zastanawiałam się nad powodami takiego zachowania. Teraz jednak...
Coś mi tu nie gra.
– Dlaczego właściwie prowadzisz sklep w mieście, co? – pytam.
Rhodes obok mnie wzrusza ramionami.
– Kiedy się tu sprowadziłem, nie znałem nikogo w Banff, więc uznałem, że choćby minimalne zaangażowanie w życie miasteczka dobrze mi zrobi – odpowiada zaskakująco szczerze. – Wiesz, że Melody i ty byłyście pierwszymi osobami, które tu poznałem?
Nie miałam o tym pojęcia.
– Ale wcale nie musisz tego robić, prawda? – drążę, a kiedy on posyła mi pytające spojrzenie, dodaję: – Prowadzić sklepu.
– Pewnie nie – przyznaje. – Mam sklep internetowy, który bardzo dobrze prosperuje.
No jasne. To widać.
Nie zdążam powiedzieć nic więcej, bo w następnej chwili Rhodes otwiera przede mną drzwi na końcu korytarza i nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie.
Znika gdzieś nieskazitelna czystość marmurowych płytek i białych ścian. Tutaj na podłodze królują brązowe panele, a na ścianach – ciemne płytki. Wszędzie wokół, głównie na dużym roboczym blacie, ale nie tylko, walają się kawałki drewna i na wpół wykonane projekty, a w całym pomieszczeniu jeszcze mocniej pachnie... Rhodesem. Właśnie ten zapach zazwyczaj od niego czuję.
– Dalej mam drugie pomieszczenie, gdzie z kolei zajmuję się gliną – mówi gdzieś za mną Rhodes, wskazując obok mojej głowy na znajdujące się naprzeciwko drzwi. – Zdecydowanie więcej schodzi mi jednak produktów z drewna. Ostatnio największy szał robią lampki w kształcie drogowskazów.
Wchodzę głębiej i rozglądam się dookoła, zauroczona tym miejscem. Na blacie leżą rzucone byle jak rękawice, a obok kubek z niedopitą resztką kawy. Widzę tu dużo więcej Rhodesa niż w całym jego domu czy tej części sklepu, którą miałam okazję dojrzeć przez witrynę. Mam wrażenie, że to właśnie tutaj czuje się najbardziej jak u siebie.
– Nad czym teraz pracujesz? – pytam miękko, dotykając na wpół wyrzeźbionego drewnianego renifera.
Rhodes podchodzi tak blisko, że aż czuję ciepło jego ciała na plecach.
– Dzisiaj albo jutro zacznę rodzinkę reniferów dla Nevy i Drew – wyjaśnia, wskazując na figurkę, której właśnie dotykam. Jego palce przesuwają się po drewnie tuż obok moich. – Obiecałem im, że będą gotowe na otwarcie lokalu. Ten miał iść do sklepu, ale pewnie go wykorzystam.
Spoglądam na niego przez ramię; widok zafiksowanego na swoim reniferze, przystojnego mężczyzny tak blisko mnie wyczynia dziwne rzeczy z moim żołądkiem. Zwłaszcza gdy on powoli, bardzo powoli przenosi wzrok prosto na mnie.
Kiedy byłam z Mitchem, przez większość czasu czułam się ignorowana. Mój były słuchał, co do niego mówiłam, jednym uchem, równocześnie wciąż siedząc na telefonie albo grając w gry. Chyba dlatego tak mało przejmuję się moim paplaniem – bo wiem, że Mitch nigdy nie przywiązywał do niego wagi. Nigdy też nie patrzył na mnie w taki sposób, w jaki robi to Rhodes – jakby mnie widział. Naprawdę widział, a nie tylko przesuwał po mnie spojrzeniem i skupiał na czymś innym. W obecności Rhodesa czuję się dostrzeżona.
Nigdy wcześniej nie sądziłam, że takie delikatne ignorowanie mnie to jakiś problem i że mogłoby mi to przeszkadzać, dopóki nie dowiedziałam się, jak bardzo inaczej może to wyglądać, gdy trafi się na prawdziwego mężczyznę.
I chociaż to z jednej strony niesamowite, z drugiej również totalnie przerażające.
– To... naprawdę super – bąkam, tracąc nieco rezon. – Ale... robi się już późno i serio muszę po kogoś zadzwonić, żeby nie fatygować nikogo po nocy. Wrócimy do salonu?
Spojrzenie Rhodesa łagodnieje, gdy mężczyzna kiwa głową i odsuwa się nieco.
– Pewnie – potwierdza. – Chodź.
Tylko czemu nie czuję ulgi, kiedy spuszcza ze mnie w końcu wzrok, by odwrócić się i wyjść z pracowni?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top