5. Na farmie choinek
Obczajcie też nowe okładki całej #sektabanff!
#mlcwLS
Kiedy punktualnie o szóstej zamykam sklep, nadal nie dowierzam, że to wszystko się dzieje.
Neva chce, żebym pracowała razem z nią, Drew i Rhodesem nad imprezą z okazji otwarcia ich nowego lokalu.
To się nie może skończyć dobrze.
Oczywiście nie odmówiłam, bo to dla mnie świetna okazja na dodatkowy zarobek, poza tym w życiu nie zostawiłabym z własnej woli Rhodesa samego z przyjacielem Henry'ego, ale już się tego boję. Przewiduję katastrofę. Przecież my się nie znosimy!
Istnieje jeszcze szansa, że to Rhodes się na to nie zgodzi. Uzna, że nie chce pracować ze swoim największym wrogiem, i się wycofa. Z jakiegoś powodu jednak nie sądzę, żeby się na to zdecydował, prawdopodobnie dlatego, że już wiem, iż mój sąsiad nie obawia się rywalizacji. Wręcz przeciwnie, ta sytuacja wydaje mu się podobać.
Co jest z nim nie tak?
Opatulam się moim płaszczem, zakładam nauszniki i zamykam drzwi sklepu na klucz, rezygnując ze spuszczania rolet, bo przecież i tak muszę tu jeszcze wrócić z choinką. Kiedy odwracam się i przechodzę kawałek chodnikiem, stwierdzam, że tuż przy moim sklepie stoi już czerwona półciężarówka Rhodesa, którą zdążyłam już poznać. Dwa lata temu, kiedy się tu sprowadził, lśniła nowością, teraz nie jest już taka nowa, ale dalej utrzymana w bardzo dobrym stanie.
Rhodes przechyla się nad siedzeniem pasażera i otwiera dla mnie drzwi, jakby bał się, że inaczej nie wsiądę.
– Urocze nauszniki – komentuje, przez co natychmiast robi mi się głupio, że je założyłam. – Wskakuj, bo zimno.
Podciągam się i nie bez trudu – w końcu mam na nogach kozaki na obcasie – zajmuję miejsce w fotelu pasażera. Kiedy tylko zamykam za sobą drzwi, zdejmuję wspomniane nauszniki, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że Rhodes się z nich wyśmiewa, choć nie mogłam tego stwierdzić po tonie jego głosu.
No ale to mój wróg, jasne, że nie komplementowałby czegokolwiek, co do mnie należy, szczerze, nie?
– Zapnij pasy – poleca, po czym włącza się do ruchu. – Nie chcę mieć cię na sumieniu, jeśli będę musiał nagle hamować.
Mrużę oczy, ale posłusznie zapinam pasy.
– Ile razy wyobrażałeś sobie, że wypadam przez przednią szybę twojego samochodu? – pytam uprzejmie.
Rhodes robi taką minę, jakby szczerze się nad tym zastanawiał.
– Ani razu, bo jeszcze nigdy nie siedziałaś w moim aucie – odpowiada. Brzmi nawet szczerze, ale mnie to nie zaskakuje, bo jeśli dotąd myślał o mojej śmierci, to pewnie rzeczywiście niekoniecznie w tym otoczeniu. – Będę to robił częściej, jeśli nie będziesz zapinać pasów.
To by oznaczało, że zamierza częściej mnie wozić swoim samochodem, a nie ma takiej opcji. Lepiej niech o tym zapomni.
Odwracam się do okna i wyglądam na ulicę. Mijamy właśnie w większości już zamknięte sklepy w centrum miasteczka i kierujemy się poza nie, a Rhodes prowadzi spokojnie i pewnie. Nie to co Mitch, który zawsze gestykulował w trakcie jazdy i niepotrzebnie przyspieszał, żeby siedzieć na zderzaku samochodu przed nami.
– Więc... zgodziłaś się, tak? – odzywa się po chwili Rhodes.
Zerkam na niego ukradkiem.
– Pomóc Nevie i Drew? Tak – odpowiadam, a potem dodaję, krzywiąc się: – Pewnie ty też?
– Oczywiście – potwierdza Rhodes. – Drew wymyślił, że podczas otwarcia salę będzie dekorowała rodzinka reniferów. Nie mam aż tylu na zapasie, więc czeka mnie sporo pracy.
Kolejne renifery? Och, po prostu świetnie.
– No i muszę też przygotować niedźwiedzia dla Henry'ego – dodaje po chwili w zamyśleniu. – Chyba zamierza go dać Winter.
Marszczę brwi.
– Kim jest Winter?
– Jego dziewczyną? – poddaje, co mnie dziwi, bo pierwsze słyszę, żeby Henry miał dziewczynę. – Nie wiem, nie pytałem. Zresztą nieważne. Jakoś dopasujemy twoje ozdoby do moich reniferów. Czego zażyczyła sobie Neva?
Milczę przez chwilę, niepewna, czy w ogóle chcę prowadzić tę rozmowę, ale w końcu uginam się pod naporem ciszy. Rhodes potrafi być przekonujący, kiedy tak intensywnie milczy.
– Kilku obrusów, świeczników, wieńców i dywanu – tłumaczę. – Odpowiednie obrusy i świeczniki mam na stanie, ale wieńce będę musiała zamówić w większej ilości. Powinny na spokojnie dojść do czasu otwarcia lokalu.
– Świetnie – mówi z zadowoleniem, co najmniej jakby on sam był organizatorem tego otwarcia. – Więc... dlaczego właściwie nie chciałaś, żeby to ten twój fagas zabrał cię po choinkę?
Krzywię się, nie tylko dlatego, że Rhodes tak nagle zmienił temat, ale także z powodu tego, jak nazwał Mitcha, jakby coś nadal nas łączyło. A przecież tak nie jest.
I z jakiegoś powodu chcę, żeby Rhodes to zrozumiał.
– Już ci mówiłam, że się rozstaliśmy – mamroczę.
– Ale on wyraźnie chce do ciebie wrócić – oponuje Rhodes. – I twoja rodzina chyba też tego chce, skoro twoja matka zaprosiła go na święta. Zamierzasz go przeczołgać, a potem przyjąć z powrotem?
Co jest nie tak z tym facetem?
– Dlaczego miałabym tego chcieć? – dziwię się. – To ja z nim zerwałam. Nie po to, żeby się czołgał czy coś.
– Więc dlaczego? – drąży Rhodes, zjeżdżając na mocno zaśnieżoną drogę gruntową i włączając wycieraczki, bo właśnie znowu zaczyna padać śnieg. – Byliście razem dosyć długo, prawda?
Wzdycham rozdzierająco.
– Ponad dwa lata – wyjaśniam. – Aż za długo. I nie chcę o tym gadać, ale nie zamierzam do niego wracać.
Rhodes posyła mi szybkie, ponure spojrzenie.
– Zdradził cię?
– Co? Nie! – Wybucham śmiechem. – Mitch nie byłby do tego zdolny. Nie dlatego, że jest taki wierny, tylko po prostu dlatego, że by mu się nie chciało. Zachowanie romansu w tajemnicy wymagałoby od niego zbyt wiele wysiłku, żeby mu się to opłacało. Po prostu w którymś momencie zauważyłam, że chcemy od życia innych rzeczy i że nasze drogi gdzieś po drodze kompletnie się rozeszły. To wszystko.
W końcu milknę, uświadamiając sobie, że i tak powiedziałam mu stanowczo za dużo. Dlaczego ja mu się w ogóle z czegokolwiek spowiadam?
Serio, nawet moja rodzina nie dowiedziała się dokładnie, dlaczego zerwałam z Mitchem. Aubrey wie o wszystkim, ale moi bliscy uznaliby, że to zbyt błahe powody, żeby się rozstawać. Powiedzieliby mi, że nad związkiem trzeba pracować, że nic w życiu nie przychodzi łatwo i że trzeba być przygotowanym także na te trudniejsze chwile. Co jest o tyle dziwne, że żadne z nich nigdy nawet specjalnie nie lubiło Mitcha. Uważali go za lenia jeszcze wcześniej niż ja, więc to trochę przykre, że mimo to widzą w nim mojego partnera na przyszłość.
A jednak z jakiegoś powodu mówię o wszystkim Rhodesowi. Nie wiem, może oszalałam.
– Okej – mamrocze Rhodes, zajeżdżając przed dużą, rozświetloną kilkoma rzędami światełek stodołę, przy której kręci się trochę osób. Na parkingu znajduje się parę samochodów, więc wyraźnie nie jesteśmy jedynymi, którzy wybrali się dzisiaj po choinkę. – Jesteśmy na miejscu. Chodź.
Wysiada, nie czekając na moją odpowiedź, a ja odpinam pas, otwieram drzwi i wzdycham. Do ziemi mam dosyć daleko, co oznacza skok na moje botki na obcasie i prawdopodobną skręconą nogę, ale jest tam trochę śniegu, więc może przynajmniej on zamortyzuje ewentualny upadek. Poza tym poradzę sobie, nie? Przecież mam dobrą koordynację ruchową.
Właśnie wtedy przy samochodzie po mojej stronie materializuje się Rhodes, który bez słowa chwyta mnie za biodra i ściąga z siedzenia. Gwałtownie wciągam do płuc powietrze przesycone zapachem świeżego drewna i chwytam go za ramiona, podczas gdy Rhodes bez trudu mnie unosi, po czym wyciąga z auta i stawia bezpiecznie na ziemi.
Jezu, zrobił to wszystko tak, jakbym kompletnie nic nie ważyła.
Nie mam kompleksów na punkcie swojego wyglądu ani nic, ale przecież jestem człowiekiem, a nie kurczakiem. Swoje ważę. A mimo to on podniósł mnie tak, jakbym była lekka jak piórko!
– Wiem, jest wysoko – mamrocze, odsuwając się, przez co nagle moje ręce tracą kontakt z jego ramionami. – Chodźmy.
Odwraca się, nie czekając na mnie, dlatego w lekkim szoku ruszam za nim do stoiska ustawionego przed wejściem do stodoły z zużytych drewnianych skrzynek. Śnieg jest tutaj tylko częściowo odgarnięty i dosyć wysoki, wiec ślizgam się na moich obcasach i za nim nie nadążam. Próbuję go dogonić, ale kiedy mi się to wreszcie udaje, Rhodes jest już przy stanowisku i właśnie kończy rozmawiać z sympatycznie uśmiechniętą panią inkasującą należność.
– Kupiłem choinkę, którą trzeba sobie samemu ściąć – oznajmia Rhodes, pokazując mi jakiś papier. – Z tym idziemy na plantację i wybieramy sobie drzewko. Chodź, mamy tylko pół godziny do zamknięcia.
Nie mam pojęcia, w którą stronę iść, i nie rozumiem, dlaczego zwyczajnie nie kupił już ściętego drzewka, więc nie reaguję na jego ponaglenia od razu. To chyba nie podoba się Rhodesowi, który niecierpliwie chwyta mnie za rękę i ciągnie w odpowiednim kierunku. Wstrzymuję na moment oddech.
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że idę z nim za rękę.
Okej, on po prostu ciągnie mnie przed siebie, gdzieś za stodołę i w kierunku lasu, ale mimo wszystko robi to, trzymając mnie za rękę. Nasze palce są splecione, a moja dłoń wydaje się dziwnie drobna w uścisku jego. Ma ciepłą, chropowatą skórę, która uświadamia mi, że ten facet pracuje na co dzień fizycznie.
O rany, dlaczego to mnie nagle tak ekscytuje?
W końcu docieramy do zagrody, za którą znajdują się hodowlane choinki do ścięcia. Rhodes dostaje siekierę i ruszamy przed siebie, gdzieniegdzie słysząc głosy innych ludzi. Nadal nie puszcza mojej ręki, jakby bał się, że zgubi mnie między tymi drzewkami.
– To choinka dla ciebie, więc sama musisz wybrać – oznajmia. – Ja ją zetnę.
Posyłam mu powątpiewające spojrzenie.
– Na pewno nie odrąbiesz sobie ręki?
– Poppy, pracuję na co dzień z drewnem – przypomina mi pobłażliwie. – Wiem, jak się je tnie. Chociaż twoja troska o mnie jest naprawdę słodka.
Naburmuszam się, ale on w ogóle na mnie nie patrzy i tego nie widzi. Ja nie jestem słodka, zwłaszcza gdy chodzi o Rhodesa Shepherda. Po prostu nie lubię widoku krwi i wolałabym nie musieć szukać po krzakach jego uciętej ręki, żeby mu ją potem zawieźć do szpitala.
W końcu wskazuję odpowiednie drzewko, nie za duże, ale też nie za małe, idealne i bardzo symetryczne. Rhodes z aprobatą kiwa głową, a potem w końcu mnie puszcza, żeby zająć się siekierą. Przezornie odsuwam się o krok, oczyma duszy już widząc, jak ta siekiera szybuje w powietrzu i kończy w czyjejś czaszce.
Zdecydowanie powinnam skończyć z oglądaniem slasherów.
Nie mogę przestać się na niego gapić, gdy Rhodes zamachuje się, a potem z idealną precyzją wbija ostrze siekiery w pień drzewa. To nie wystarczy; musi ją wyszarpnąć i poprawić, a jakimś cudem za drugim razem trafia w dokładnie to samo miejsce. Drzewko przechyla się, ale Rhodes dokonuje trzeciego cięcia, ostatecznie powalając je na ziemię.
Wow.
– Jesteś w tym naprawdę dobry – mówię z niedowierzaniem.
Rhodes patrzy na mnie kątem oka.
– Dlaczego brzmisz tak, jakby cię to dziwiło, Poppy?
Bo tak jest?
Nadal się nie odzywam, ale Rhodes zauważa moje zaskoczenie, bo robi nonszalancką minę i opiera stylisko siekiery o ramię.
– Och, tak, jestem zajebisty w ścinaniu drzew, prawda? – mówi od niechcenia. – Gwarantuję, że nie tylko w tym, Poppy.
Dlaczego po tych słowach robi mi się tak dziwnie gorąco?
I dlaczego Rhodes nagle zaczął do mnie mówić tak, jakby wcale mnie nie nienawidził?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top