14. Plotki i odśnieżanie chodnika

Wszystkiego najlepszego w nowym roku, kochane! <3

#mlcwLS

#sektabanff

Cały dzień pada śnieg.

Raduję się na ten widok, bo idealnie pasuje do grudnia i świątecznego nastroju, który widzę w Banff na każdym kroku. To idealne uzupełnienie najbliższych dni i mam nadzieję, że nie przestanie padać przynajmniej do Nowego Roku, nawet jeśli oznacza to konieczność odśnieżania chodnika zarówno przed moim domem, jak i przed sklepem.

Chociaż znowu mam na sobie sukienkę – tym razem zieloną, aksamitną, ze wzorem choinki na środku – postanawiam zająć się tym ostatnim, kiedy tylko widzę, jak jakaś matka z dzieckiem w wózku ma problem z przejechaniem chodnikiem przed sklepem. Próbuję spychać wydarzenia wczorajszego wieczoru i dzisiejszego poranka na dalszy plan i skupić się na pracy, bo nic innego dobrego w tej chwili nie wymyślę.

Po śniadaniu i tabletce Tylenolu poczułam się nieco lepiej, a do teraz kac już niemalże całkiem ustąpił, więc bez namysłu zakładam płaszcz, chwytam z zaplecza łopatę do odśnieżania i wychodzę z nią przed sklep. Pozdrawiam kilku znajomych klientów, którzy akurat przechodzą ulicą, uśmiecham się do nich, po czym biorę do pracy, usiłując nie zerkać na sklep naprzeciwko i nie szukać wzrokiem Rhodesa.

Rhodesa, który odwiózł mnie dzisiaj rano do pracy, ubrany w spodnie dresowe i koszulkę po Mitchu.

Rhodesa, który spędził ze mną noc, siedząc niewygodnie na kanapie i pozwalając mi się do niego przytulać i kłaść mu głowę na kolanach.

Rhodesa, który mówił do mnie wczoraj takie rzeczy...

Może i pamiętam je jak przez mgłę, ale wiem, że rzeczywiście je powiedział. Był naprawdę czuły, łagodny i miły. Z każdą chwilą moje podejrzenia co do jego uczuć wzrastają i za chwilę nie będzie się już ich dało ignorować. Z każdą chwilą ja sama czuję coraz więcej.

I to odrobinę mnie przeraża.

– Poppy! – Znajomy głos Mitcha wyrywa mnie z zamyślenia, gdy mam już odśnieżoną połowę chodnika. – Możemy pogadać?

Mielę między zębami przekleństwo, ale uśmiecham się obojętnie, kiedy podnoszę wzrok i zerkam na mojego byłego.

Mitch jak zwykle wygląda bardzo przystojnie. W kurtce z logo firmy przewozowej, dla której pracuje, w czapce, którą własnoręcznie mu wydziergałam na poprzednie święta, prezentuje się całkiem nieźle. Uśmiecha się do mnie, ale ten uśmiech nie sięga jego oczu; wydaje się raczej dosyć spięty.

Wcale nie chcę z nim rozmawiać, ale jestem zbyt uprzejma, by wprost go spławić.

– Jestem trochę zajęta, Mitch – mówię, po czym z jęknięciem nabieram śniegu na łopatę i odrzucam go na bok. – Chcesz czegoś konkretnego?

Mitch wsuwa ręce do kieszeni kurtki i kołysze się na piętach, przyglądając się przez chwilę, jak pracuję. Nie proponuje swojej pomocy i wcale mnie to nie dziwi, bo nigdy tego nie robił. Zawsze twierdził, że odśnieżanie jest bez sensu, bo przecież śnieg i tak za kilka dni się roztopi, więc po co go właściwie ruszać. Przekonywał mnie, że nie zamierza wykonywać takiej niepotrzebnej pracy, więc w końcu to ja zawsze odśnieżałam mój podjazd i chodnik przed sklepem.

Nie, żebym wymagała od niego wyręczania mnie w tym... ale nie miałabym nic przeciwko, gdyby choćby od czasu do czasu zdecydował się pomóc.

– Słyszałem, że przyjechałaś dzisiaj do pracy z Shepherdem – mówi, na co przewracam oczami. Mogłam się spodziewać, że ktoś nas zobaczy i do lunchu będzie już o tym wiedziało całe Banff. – Powiedz mi, że spotkał cię gdzieś po drodze i podwiózł, a nie...

Mitch nie kończy zdania, jakby nie potrafił wypowiedzieć tych słów, ale w ogóle mnie to nie rusza.

– Rhodes mieszka po drugiej stronie Banff, Mitch – uświadamiam go.

W jego oczach błyska coś, co dziwnie przypomina zranienie. To też mnie nie rusza. W końcu rozstałam się z nim dwa miesiące temu, jeśli on sądził, że to kiedykolwiek ma szansę przetrwać, to sam jest sobie winien.

– Czyli... specjalnie po ciebie przyjechał? – pyta z niedowierzaniem.

Odrzucam kolejną łopatę śniegu, po czym opieram ją o chodnik i się jej przytrzymuję, by spojrzeć na Mitcha.

– To nie jest twoja sprawa – ucinam ostro. – Skąd właściwie o tym wiesz?

Mitch wzdycha rozdzierająco.

– Melody mi powiedziała – oznajmia ku mojemu zdziwieniu. – Najwyraźniej usłyszała o tym od Henry'ego, który usłyszał to od Johna, który wie od Nicka, któremu powiedziała o tym Sarah. Podobno widziała was rano.

Aha. Czemu mnie nie dziwi, że w centrum rozsiewania plotek znowu znajduje się salon fryzjerski? To zawsze musi być albo Sarah, albo Aubrey. Kiedyś którąś z nich w końcu zabiję, a potem będę tego żałować, bo mimo wszystko obie bardzo kocham.

– Nie powinieneś słuchać plotek, Mitch – mamroczę, ale to zła decyzja, bo na te słowa jego oczy rozbłyskują nadzieją.

– Czyli to nieprawda?

Rozkładam bezradnie ręce, ale szybko jedną z nich muszę podtrzymać łopatę.

– Ale co, na litość boską?!

– Że jesteś z Shepherdem – wyjaśnia takim tonem, jakby to było oczywiste. – Wszyscy w miasteczku o tym mówią. Uważają, że skoro przyjechaliście rano do pracy, to oznacza, że... byliście razem i... cóż, jesteście razem.

Wyciągają naprawdę daleko idące wnioski. Przecież nawet gdybym nie była wczoraj pijana i przespała się z Rhodesem, to jeszcze by nie oznaczało, że jesteśmy razem!

Ale to Banff. Tutaj wszyscy lubią robić draki z niczego, bo chyba nie mają innych rozrywek. Plotki służą za jedną z nich.

– To nie twoja sprawa, Mitch – powtarzam uparcie, po czym wracam do odśnieżania.

Mitch cofa się o krok, kiedy podbieram śnieg niemalże spod jego nóg. Wskazuje mi miejsce, które przegapiłam, ale nadal nawet nie przychodzi mu do głowy, żeby może jakoś pomóc.

– Zaprosisz go na święta? – pyta, a wtedy dochodzę do wniosku, że właśnie to od początku go martwiło. – Bo Gloria zaprosiła też mnie i...

– ...i boisz się, że będzie niezręcznie? – prycham. – To twój problem, Mitch. Zawsze możesz nie przychodzić, jeśli uznasz, że atmosfera może być kiepska. Jeśli Rhodes będzie chciał przyjść do nas na święta, to przyjdzie.

Te słowa same wymykają mi się z ust, chociaż wcale nie zamierzałam ich wypowiedzieć. Nie planowałam zapraszać Rhodesa na święta do rodziców, ale teraz, kiedy o tym mówię, to wydaje mi się właściwe. Przecież on jest w Banff całkiem sam. Jasne, nie lubi świąt, ale to nie oznacza, że ich nie obchodzi. Może nie lubi ich właśnie dlatego, że nie ma z kim ich spędzić? Może mogłabym go zaprosić po prostu jako... przyjaciela?

Nie do końca nim właśnie jest, ale... nie chciałabym, żeby siedział sam w domu w święta. Robi mi się smutno na samą myśl o tym.

Mitch tymczasem robi wielkie oczy, podczas gdy słyszę czyjeś przybliżające się od strony ulicy kroki. Sekundę później na moje ramiona spada ciężka dłoń, a mnie całą otacza znajomy zapach drewna.

Rhodes.

A biorąc pod uwagę, jak głośno rozmawialiśmy, na pewno usłyszał wszystko.

– Chętnie przyjdę do was na święta, jeśli tylko będziesz mnie tam chciała – mówi niskim głosem, wprost do mojego ucha. Boję się choćby odwrócić, żeby na niego spojrzeć, a z moich ust wymyka się drżący oddech. – Oddaj łopatę, pierniczku.

Z jakiegoś powodu przytrzymuję stylisko mocniej.

– Radzę sobie, Rhodes – zapewniam cicho, zerkając na niego spod rzęs.

Stoi tuż obok, patrząc na mnie z góry, a chociaż się nie uśmiecha, dostrzegam rozbawienie w jego oczach. Nieogolony, wygląda jeszcze bardziej męsko niż zazwyczaj. Jeden z płatków śniegu spada mu na rzęsy, gdzie zaczyna się topić.

Dlaczego, gdy na niego patrzę, mój żołądek nagle zdaje się zawiązywać w supeł?

– Wiem, że sobie radzisz – zapewnia ciepło Rhodes. – Ale chcę pomóc. Pozwolisz mi?

Bez słowa więcej oddaję mu łopatę, a on dziękuje mi skinieniem głowy i ją przyjmuje. Odsuwam się, pozwalając mu usunąć resztę śniegu z chodnika, i kątem oka zerkam na Mitcha, który nadal stoi w miejscu, z mieszaniną niedowierzania i niezadowolenia na twarzy. Cóż... to też mam gdzieś.

Odwracam się z powrotem do Rhodesa, który pracuje metodycznie i bez pośpiechu, ale też bez żadnych oznak zmęczenia.

– Naprawdę chcesz przyjść na święta? – pytam niepewnie.

On jedynie zerka na mnie kątem oka, nie przerywając pracy.

– Oczywiście – zapewnia. – Jeśli tylko twoja rodzina nie będzie miała nic przeciwko.

– Skąd – protestuję pospiesznie. – Pokochają cię.

Niezależnie od tego, jako kogo im go przedstawię. Po prostu wiem, że Rhodes będzie w typie ich wszystkich. Może nawet mama będzie go wolała od Mitcha.

– Czy to są moje dresy? – odzywa się nagle Mitch z dziwnym napięciem w głosie.

Rhodes przerywa odśnieżanie i spogląda po sobie w dół, a ja z kolei zerkam na Mitcha. Gapi się na spodnie Rhodesa z dziwnym przerażeniem.

Po chwili ciszy Rhodes wzrusza ramionami i wraca do pracy.

– Poppy nie miała nic lepszego, żeby dać mi rano do ubrania – wyjaśnia od niechcenia. – Potem ci je oddam, jeśli ci na nich zależy, ale założyłem, że nie, skoro leżały u niej w domu od czasu waszego rozstania.

Och. Dlaczego jego słowa brzmią tak... terytorialnie? Jakby specjalnie dawał znać Mitchowi, że to wcale nie przypadek, że ma na sobie jego dresy, i że dałam mu je po wspólnie spędzonej nocy?

Czuję, że zaczynają mnie piec końcówki uszu. Pewnie powinnam być wściekła na Rhodesa za te słowa, ale z jakiegoś powodu tak nie jest. Z jakiegoś powodu wcale mi nie przeszkadza, że dał Mitchowi do zrozumienia to i owo. Może przynajmniej on będzie potrafił to zrobić skutecznie, bo mnie nigdy się nie udawało.

Mitch tymczasem przenosi na mnie udręczone spojrzenie.

– Naprawdę, Poppy?

– Naprawdę nie miałam w domu żadnych innych męskich spodni – bronię się. – A ty powinieneś już iść, Mitch.

Mój były jeszcze przez chwilę się waha, ale w końcu mamrocze jakieś pożegnanie i odchodzi niepyszny do zaparkowanej nieopodal furgonetki firmy kurierskiej, dla której pracuje. Przez chwilę za nim patrzę, ale kiedy przenoszę w końcu spojrzenie na Rhodesa, stwierdzam, że on sam nie poświęcił mojemu byłemu nawet zerknięcia. Cały czas jest skupiony na pracy, a co chwila podnosi wzrok, by przenieść go na mnie.

– Co za palant – mamrocze pod nosem. – Stał tu przez cały ten czas i nawet nie zaproponował, że pomoże ci z odśnieżaniem, co?

Tym razem to ja wzruszam ramionami.

– Nigdy tego nie robił – przyznaję. – Uważał, że to bezsensowna praca, a ja doskonale sobie z nią radzę sama.

– To nie znaczy, że nie mógł pomóc – protestuje gderliwie Rhodes, zeskrobując łopatą resztkę śniegu z chodnika. – To po prostu leniwy palant, który nigdy cię nie doceniał i niesłusznie brał cię za pewnik.

Nie odpowiadam, bo doskonale wiem, że ma rację, i nie zamierzam bronić Mitcha. Bez słowa przyglądam się, jak Rhodes kończy pracę, po czym podnosi na mnie wzrok.

– Masz gdzieś piasek? Wypadałoby posypać chodnik, żeby nie było ślisko. Jeszcze ktoś mógłby złamać sobie nogę.

– Na przykład Mitch – podpowiadam.

Rhodes w zamyśleniu przekrzywia głowę.

– Masz rację, może jednak lepiej nie posypujmy.

Z trudem tłumię śmiech, zasłaniając usta dłonią. Potem odwracam się i kieruję do środka sklepu.

– Chodź na zaplecze. Powinnam gdzieś tam mieć trochę piasku.

Rhodes mamrocze coś pod nosem, ale posłusznie idzie za mną przez sklep na zaplecze, niosąc ze sobą łopatę. Kiedy się na niego oglądam, stwierdzam, że z zatroskaniem zerka przez ramię, z powrotem na zewnątrz.

– Przy tym tempie padania śniegu za godzinę trzeba będzie odśnieżać znowu – mamrocze. – Może jednak darujmy sobie ten piasek. Ostrzeżemy wszystkich klientów poza Mitchem.

Tym razem nie wytrzymuję i parskam śmiechem, po czym wpuszczam go na zaplecze. Nagle to niewielkie pomieszczenie wydaje się jeszcze ciaśniejsze, gdy wchodzi do niego tak wielki facet jak Rhodes. Zerkam na niego kątem oka, gdy rozgląda się dookoła, a jego wzrok zatrzymuje się na dłuższą chwilę na drukarce.

Na pewno doskonale pamięta swoją ostatnią wizytę w tym miejscu.

Odwracam się, by znaleźć piasek na jednej z półek, ale zamieram, gdy słyszę jego dużo poważniejszy głos.

– Zasługujesz na kogoś lepszego niż on, wiesz, pierniczku? Byłaś z nim zdecydowanie za długo.

Kiwam głową, ale nie odpowiadam. Zdaję sobie sprawę, że powinnam była już dawno zerwać z Mitchem.

Tylko że mam wrażenie, że Rhodes ma w tej chwili na myśli bardzo konkretną „lepszą" osobę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top