P. XXXVII / WYCHUDZONA ŁACHUDRA

Rzucenie czaru poszło Merlinowi sprawnie. Tak jak zadziwiająco sprawnie poszło im przejście się z komnat czarownika do lochów. Oczy Merlina co chwilę świeciły na złoto, gdy wyparowywał kolejne plamy błota, które zostawały dokładnie w tych miejscach, w których przed chwilą stopy miał Błordred. Choć Merlin miał ochotę zrobić fikołka przez najbliższy balkon za to, że sam tak w myślach nazwał golema. Niemniej było coś znajomego i kojącego w tak beztroskim używaniu magii. I też coś strasznie ironicznego, gdy działo się to w murach Camelotu, w których kiedyś, gdyby został przyłapany na takiej lekkomyślności mógłby to przypłacić całym dniem w dybach czy też, co w sumie bardziej prawdopodobne, głową bądź stosem.

W trójkę zatrzymali się przed celą Mordreda. Merlin prawie uśmiechnął się na myśl o tym, jak pewne rzeczy się nie zmieniają. Jak wciąż piętnaście wieków później uwalnia istoty magiczne z jedych lochów na jednym zamku. Zawsze był jednak pewien tego, co robił. Zawsze był pewien, że ratuje istoty, które na to zasługiwały i były dobre. Może dlatego w tak ostrym świetle spoglądał na samego siebie po całym tym czasie. Bo czy uratowałby dwudziestoletnią wersję siebie z tych lochów? Oczywiście. Ale czy uratowałby obecną? Na to pytanie Merlin sam nie chciał sobie odpowiadać, bo wiedział, że odpowiedź by mu się nie spodobała.

Przy Mordredzie nie miał pewności. Mordred miał być najmniejszym złem i największą szansą, jaką Camelot będzie miał na szanowanie użytkowników magii. Ale to musiało w tamtym momencie i okolicznościach wystarczyć. 

- Już się przyzwyczaiłeś do widzenia świata zza krat, zimnej szklanki wody i suchej bułki na każdy posiłek dnia? - spytał Merlin, gdy Mordred nawet nie odwrócił się do nich twarzą i tylko dalej leżał na swojej pryczy.

- Halo? Mordred? - spytał Gwaine trochę głośniej. - Myślisz, że umarł? Jeśli umarł to cały nasz wysiłek na nic.

- Myślę, że nas ignoruje - uznał wstępnie czarownik nie chcąc dolewać oliwy do ognia wyobraźni swojego przyjaciela.

- Masz rację - przyznał mu spokojnie i stanowczo Mordred i przez chwilę naprawdę mogło się wydawać, że będzie to jedyne, co chłopak do nich powie.

- O widzisz, mówiłem, że jeszcze dycha - uznał sztucznie radosnym tonem Merlin, który tak jak rozumiał to, że Mordred mógł nie chcieć mieć niczego z nimi do czynienia, tak irytował się, że ludzie nie rozumieli, jaką rolę mieli zagrać. Bo przecież Merlin nie schodził do Mordreda od czasu wojny. Co dla samego Mordreda mogło być krótką chwilą, ale jego pojawienie się powinno dać dzieciakowi do myślenia.

- Jestem zajęty. Możecie iść - uznał szorstkim tonem Mordred wciąż uparcie leżąc do nich plecami.

- Jesteś zajęty? Liczeniem cegieł we własnej celi? Czy użalaniem się nad sobą? - spytał Merlin, który widząc na horyzoncie krótką możliwość powrotu do współczesności i odpoczęcia od Camelotu tracił cierpliwość w nadzwyczajnym tempie.

- Jako że i tak nie zamierzasz choćby udawać, że obchodzi Cię moja odpowiedź to pozwolę sobie zignorować waszą obecność - prychnął z ironią Mordred, a Merlin musiał wziąć naprawdę dwa głębsze oddechy żeby przypomnieć sobie po co w ogóle się w to wszystko bawi i po co próbuje pomóc zagubionemu dzieciakowi. 

Bo Mordred dalej był tylo zagubionym dzieciakiem. Merlin dalej był starszy, miał więcej doświadczenia i wiedzy. Zwłaszcza po ostatnich piętnastu latach. Jednak wciąż ze względu na ich wspólną historię Merlin nie mógł potraktować drugiego czarownika jako kogoś neutralnego wobec kogo żywił jeszcze choć cień empatii. Więc jakby nie patrzeć Mordred częściowo miał rację. Nie doceniał jednak tego, jak bardzo Merlin chce zrzucić obowiązek wobec Camelotu ze swoich barków.

- Straże też tak ignorujesz? - próbował wspomóc przyjaciela Gwaine doskonale pamiętając ich rozmowę o tym, jak straże muszą wyżywać się na zamkniętym byłym Rycerzu Okrągłego Stołu.

- Myślisz, że to odpowiednia kara dla Twoich przewinień? - spytał prawie w tym samym czasie Merlin choć jego ton był o wiele chłodniejszy i spokojniejszy. Z całej zamkniętej postawy Merlina widać było, że jego zdaniem odpowiedź na to pytanie powinna być przecząca.

- Wiem, że twoim zdaniem moja głowa powinna potoczyć się po bruku - odszczeknął Mordred, a w jego głosie przemieszały się strach z sarkazmem i pogodzeniem z rzeczywisością. Nietypowa mieszanka, choć w sumie nic w więziennej celi nie powinno należeć do kategorii rzeczy typowych.

- Nic nie wiesz Mordredzie - oświadczył chłodno Merlin.

- Wiem, że miałeś szansę zapobiec temu wszystkiemu - czarownik nie sądził, że poprzednie zdanie było jakimś wybitnie pobudzającym do dyskusji. Nie spodziewał się też, że Mordred nagle zerwie się z łóżka by podejść do krat, wytknąć go palcem i wysyczeć swój fragment przemowy o tym, że Merlin miał obowiązek uratować Camelot.

- Naprawdę nic nie wiesz. To nawet zabawne. Opowiedz, jak ty uratowałbyś Camelot. Jak nie doprowadziłbyś do wojny - oświadczył Merlin chwilę po tym, gdy jego nieprzyjemny śmiech odbił się po wszystkich pustych celach dookoła.

- Spodziewałem się, że prędzej czy później przyjdziesz się ponapawać zwycięstwem. Mimo twoich wielkich słów o tym, że chcesz równości i by istoty magiczne czy korzystające z magii czuły się bezpiecznie na Camelocie, to gdy przychodzi co do czego, strącasz ich do celi żeby w niej zgnili - Mordred próbował przyjąć zupełnie nową taktykę. Próbował odbić temat rozmowy, uniknąć zastanowienia się nad tym, co on sam mógł zrobić lepiej czy inaczej. Zrzucenie winy na kogoś było łatwe, ale Merlin miał dość bycia kozłem ofiarnym dla wszystkich dookoła. Tym bardziej, że z własnym poczuciem winy ledwo sobie radził.

- Bajkopisarstwo weszło na wyższy poziom od tej wilgoci piwnicznego kamienia, jak widzę - i znów powtarzający się kontrast między spokojem wypowiedzi Merlina, jego uniesioną w niedowierzaniu brwią i niewielkim uśmieszkiem pokazującym, że cała ta sytuacja bawi go w ten irytujący sposób. Jak wtedy, gdy pięciolatek przed tobą próbuje obsłużyć kasę samoobsługową i nie chcesz być wredny i wiesz, że dziecko się uczy, ale jednocześnie gotue się w tobie, bo nie możesz załatwić swojej sprawy szybko i sprawnie.

- Śmiej się ile chcesz Merlinie - zaczął znów Mordred tym pełnym pasji i zacięcia tonem.

- Czy wyglądam jakbym się śmiał? Odpowiedz na pytanie, które ci zadałem - przerwał mu Merlin nim ten zdołał wysilić mózg by wymyślić kolejną oderwaną od poprzedniego tematu odpowiedź i w jakiś sposób znowu oskarżyć Merlina o wszelkie zło tego świata.

- Dlaczego mam spełniać twoje zachcianki? - spytał wybity z pantałyku Mordred.

- Z czysto ludzkich powodów choćby dlatego, że nie rozmawiałeś z innym, żywym człowiekiem od czasu, kiedy cię tu strącili. Z logicznych powodów choćby dlatego, że gdybym chciał to mógłbym zabić cię w mgnieniu oka, sprawić, że wyglądałoby to na wypadek i nikt nie mrugnąłby dwa razy. Ale wybierz tę wersję, która pasuje do twojej narracji - Merlin dodał łaskawie to ostatnie zdanie, bo wiedział, że ludzie kochają mieć iluzję wyboru.

- Ostre słowa jak na sługę, który nie ma nic do powiedzenia i wiecznie ma związane ręce, gdy nasi ludzie giną mordowani przez rycerzy - Mordred naprawdę sądził, że wbił tym zdaniem szpilę w serce Merlina. I może na dwudziestolatka z Camelotu miałoby to szansę zadziałać. Ale przed Mordredem nie stał wtedy dwudziestolatek z Camelotu.

- Odpowiedz na pytanie - stwierdził znudzonym tonem Merlin.

- Nie wiem. Nie wiem co to zaczęło. Ale zrobiłbym więcej niż ty - prychnął oskarżającym tonem czarownik.

- Mordred zamknij.. - Gwaine nie rozumiał dlaczego konwersacja wygląda w taki a nie inny sposób. Nie rozumiał dlaczego Merlin nie reaguje na zaczepki i pozwala obrzucać się błotem. Patrząc na zwycięski uśmieszek zamkniętego w lochach Mordreda Gwaine miał ochotę rzucić w niego całym Błordredem na raz i pozwolić mu zczeznąć w tej konkretnej celi. Musiał zrobić cokolwiek byleby stanąć w obronie przyjaciela.

- Poczekaj Gwaine - uspokoił go Merlin.

- Ale Merlinie... - Rycerz spojrzał na niego z absolutnym brakiem zrozumienia.

- Poczekaj proszę - powtórzył czarownik i uśmiechnął się delikatnie choć szczerze. I dopiero ten uśmiech pełen wdzięczności, że Gwaine był w stanie zawsze o niego walczyć, uspokoił Rycerza na tyle, że ten przestał sięgać po broń zawieszoną u pasa.

- Puszczasz swojego pieska na zbyt długiej smyczy - prychnął Mordred.

I w tym wszystkim leżał błąd Mordreda. Od zawsze. Chłopak nigdy nie potrafił rozczytać sytuacji, w której się znalazł. Nie potrafił oszacować czyichś sił. Nie potrafił wyczuć granicy. I tym razem mogłoby go to kosztować życie gdyby nie to, że Merlin martwił się czy morderstwo nie zmieniłoby zdania Gwaine'a o nim samym. I tak długo jak Mordred obrażał samego Merlina, tak Merlin zamierzał na to pozwalać. Ale Mordred obraził kogoś bliskiego Merlinowi, więc wszelkie hamulce zwyczajnie puściły i wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Czarownik nie ruszył się nawet o centymetr, gdy jego oczy zabłysnęły na złoto, a Mordred przeleciał przez całą celę i z głośnym stęknięciem zderzył się z kamienną ścianą z ogromnym impetem.

- Zapamiętaj sobie to uczucie. Bardzo, bardzo dobrze - głos Merlina, gdy to mówił, był spokojny. Był też tak chłodny, że nawet Gwaine miał ochotę cofnąć się o krok mimo że to nie on był jego odbiorcą. Oczywiście, Rycerz nigdy by tego przyjacielowi nie zrobił, ale taka myśl zdecydowanie pojawiła się w jego głowie. - To, jak zabolały twoje plecy przy zderzeniu ze ścianą. To jak siła uderzenia wybiła całe powietrze z twoich płuc. To, jak nie możesz nic teraz zrobić i jesteś skazany na moją łaskę. Tak będzie wyglądała każda twoja chwila jeśli jeszcze raz usłyszę z twoich ust coś, co obraża moją rodzinę. Czy to jasne?

Mordred skinął nieznacznie głową doskonale zdając sobie sprawę z tego, że skoro ledwo oddycha to jego umiejętność mowy również może być w tamtym momencie nie taka znowu najlepsza. Merlin puścił go po dłuższej chwili i gdy to zrobił, Mordred z jękiem bólu opadł na kamienną posadzkę.

- Miej na uwadze, że nie wypuszczam cię z dobroci serca. I jeśli staniesz się większym problemem, niż rozwiązaniem to nie zawaham się ani sekundy żeby usunąć cię z równania permanentnie - oświadczył Merlin doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jeśli chciał sprawić, że jego przekaz w tej kwestii będzie jasny to musiał to zrobić w tamtym momencie.

- Twoja magia... Co się stało? - spytał Mordred, a w jego głosie i na jego twarzy w końcu pojawił się prawdziwy, pierwotny strach.

- Sporo się stało. Nie twój interes. Ważne jest to, co zrobisz teraz - uciął rozmowę Merlin nie chcąc wchodzić w szczegóły tego, jak wyglądało jego życie przez ostatnich piętnaście wieków. A umiejętność istot magicznych do zobaczenia prawdziwego wieku jego umiejętności zaczynała powoli go irytować.

Oczy Merlina ponownie zaświeciły się na złoto, gdy ten delikatnie otworzył więzienną celę bez uszkodzenia jej. Później w obszar widoku Mordreda weszła jego golemiczna podobizna i zajęła dokładnie taką samą pozycję na pryczy, w jakiej wcześniej leżał on sam. Mordred patrzył na to wszystko i po jego twarzy widać było, że rozumie coraz mniej.

- Nie bardzo rozumiem - przyznał zdezorientowany chłopak.

- Widzisz. Świat nie jest tak czarno biały jakbyś tego chciał - oświadczył tylko Merlin gestem zachęcając Mordreda do opuszczenia celi. Nie tłumacząc mu jednak na razie jeszcze niczego, bo pewne informacje należało dawkować. A odzyskanie poczucia wolności mogło znacząco wpłynąć na podejmowane przez kogokolwiek decyzje. Dlatego Mordred musiał zrobić ten dzielący ich krok i zostawić kraty za sobą.

- Dlaczego mnie uwalniasz. Dlaczego stworzyłeś golema? - dopytywał chłopak, choć posłusznie wyszedł z celi i patrzył, jak przy pomocy magii Merlin ją zamyka i dorzuca zapasowe zaklęcie ochronne coby nikt nie podważył realności ciała znajdującego się w lochu. No przynajmniej do momentu kontaktu fizycznego z golemem, bo wrażenia błota z rączek zmyć się nie dało.

- Bo potrzebuję żebyś na następnym zebraniu Okrągłego Stołu nie był wychudzoną łachudrą prosto z celi tylko względnie dobrze prezentującym się człowiekiem - oświadczył Merlin, a Mordred spojrzał na niego jakby ten upadł na głowę.

Tak z osiem razy przynajmniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top