P. XXXII / ZAPROSZENIE DO KOMNAT KRÓLOWEJ
Rozdział zadedykowany Widzącej Sercem za przecudny komentarz, który zmotywował mnie do napisania tych kilku słów poniżej! Miłego czytania Wy moje Gremliny!
Gwaine miał ogromną ochotę skomentować konwersację, która przed chwilą miała miejsce. Gdzieś tam na obrzeżach jego umysłu krążyła myśl, że wiedział, że Merlin przeżył coś niewyobrażalnego. Że prawdopodobnie jego reakcje i postawa wynikają z konkretnych momentów jego życia. Ale ta myśl była przyćmiewana przez pewien żal, którego Rycerz nie potrafił się pozbyć. Do którego prawdopodobnie by się również na głos nie przyznał, ale który tak czy siak czuł. Bo nie ośmieliłby się wyjść na hipokrytę i najpierw powiedzieć Merlinowi, że w pełni go akceptuje i że nie będzie zadawał niewygodnych pytań, a później zacząć wyrzucać mu, że przecież kiedyś był inny. Kiedyś zachowywał się inaczej. Że kiedyś nie mówił o własnej śmierci czy o własnym braku istnienia z taką lekkością.
Gwaine nie zamierzał naciskać. Wiedział, że takie działanie tylko odepchnęłoby go od przyjaciela, który w obecnym stanie i po wszystkim, co przeżył, miał pełne prawo traktować każde pytanie jako atak. No i jakby nie patrzeć - ufał Merlinowi. Zawsze i na wieki i to nie miało ulec zmianie niezależnie od historii czy okoliczności. Więc jeśli czarownik był do tego stopnia pogodzony z własną śmiercią - Rycerz nie zamierzał tego kwestionować. Zamierzał tylko być wdzięczny jakiemukolwiek i każdemu bóstwu, które pozwoliło spędzić mu z przyjacielem o te kilka dni, tygodni czy miesięcy więcej. I czy Gwaine byłby smutny, gdyby Merlin realnie odszedł ze świata żywych? Oczywiście, że tak. Straciłby wtedy najlepszego przyjaciela. Ale nie odważyłby się pójść wbrew woli osoby, na której zależało mu najbardziej na świecie. Niezależnie od własnych uczuć.
Rycerz miał tylko szczerą nadzieję, że Merlin się mylił. Bo zaakceptowanie i wsparcie czyjejś decyzji to jedno. Własne emocje, które sądziło się, że było się w stanie kontrolować to drugie, a nadzieja, której nie dało się zdusić to trzecie. Bo Gwaine nosił w sobie ogrom nadziei. Nadziei na to, że uda mu się zdjąć z barków Merlina choć część ciężaru, który ten nosił tak długo. Nadziei na to, że znów zobaczy radosne ogniki w oczach przyjaciela. Nadziei na to, że znów spędzą popołudnie w jakiś durny sposób, gdzie Merlin zwyczajnie będzie mógł odpocząć bez martwienia się o to, że powinien w tym samym momencie ratować świat. Nadziei na to, że przyjaciel pokaże mu świat, który rozpościerał się poza granicami Camelotu. Gwaine miał ochotę się zaśmiać. Nigdy nie posądzał się o bycie zbyt przesądnym, wrażliwym czy wierzącym. A jednak gdyby miał w cokolwiek czy kogokolwiek uwierzyć - uwierzyłby właśnie w Merlina.
Podróż do domu zajęła im krótko i odbyli ją głównie w ciszy. Merlin tylko w jednym momencie skomentował, że skoro zajęli się kwestią druidów to muszą dokończyć cały plan z Mordredem i wybrać do jego domu po potrzebne składniki. Gwaine przytaknął, ciesząc się, że jest uwzględniony w tych planach, bo doskonale wiedział, że nie musiał być. Czarownik przewyższał go doświadczeniem i sprytem. A do tego miał jeszcze magię. Rycerz cieszył się więc, że Merlin uwzględnia go w swoich planach tylko dlatego, że cenił sobie jego towarzystwo. I zdawał sobie sprawę z tego, że niektórzy mogą nie mieć tego przywileju. Gwaine spytał, czego dokładnie będą potrzebować ze współczesnego świata do ochrony Camelotu nie po to, by realnie się tego dowiedzieć. Wiedział, że nie zrozumie połowy nazw, a drugą połowę pewnie przekręci w dziwaczny sposób, gdy będzie próbował je powtórzyć. Ale lubił patrzeć na Merlina, gdy ten zatracał się w myślach na temat najbliższego rozwiązania. Lubił go słuchać, gdy czarownik opowiadał mu o czymkolwiek, na czym się znał. A zdawał się znać na wszystkim.
Merlin nieco obawiał się reakcji Gwaine'a. Z pierwszej ręki wiedział, jak traumatycznym jest stracenie przyjaciół i gdyby mógł tego oszczędzić swojemu rozmówcy - zrobiłby to w każdej sytuacji poza jedną. Tą jedną, w której musiał wybierać między sobą a innymi ludźmi. I po tak długiej służbie Merlin nie zamierzał czuć się źle tylko dlatego, że postanowił wybrać siebie. I to nie tak, że wcześnie nie dokonywał podobnego wyboru. Wielokrotnie zaklinał się, że w poważaniu ma los, w poważaniu ma przepowiednię i w poważaniu ma cały ten Albion, który zawsze był tylko mitem. I wtedy zbaczał ze swojej ścieżki. Podejmował głupie decyzje, narażał własne życie i krzywdził innych mniej czy bardziej świadomie. Ale gdy tylko złość opuszczała chwilowo jego organizm orientował się, że to nie on. Że przecież w jego duszy musi być coś jeszcze poza gorzkim żalem, rozczarowaniem, zmęczeniem i wściekłością. I raz za razem wracał na właściwe tory życia.
Żaden z nich nie spodziewał się tego, że już przy zamkowej bramie zostaną zatrzymani przez straż. Nie byłby to ani pierwszy, ani prawdopodobnie ostatni taki przypadek, gdy coś we dwójkę nabroili i ktoś musiał zrobić z nich przykład. Tyle, że tym razem trzymali się tak z daleka od kłopotów, jak się tylko dało. A czas może jeszcze ich nie gonił, ale niedługo już mógł zacząć, bo Merlin nie zamierzał powtarzać wszystkich kroków przy golemie od początku, a po tym, jak gliniana wersja Mordreda nieco podeschła - powinien sprawdzić, czy wszystko wygląda tak, jak powinno i rzucić na nią ostateczną wersję zaklęcia, która tknęłaby w niego namiastkę życia. No i obstawiając, że wszystkie posiłki zostały wydane zgodnie z planowanym czasem - nasenny specyfik też niedługo miał osiągnąć swój cel.
- Mamy rozkaz cię odeskortować do komnat królewskich - oznajmił chłodno jeden z rycerzy, a Merlin musiał użyć całej swojej siły woli żeby nie przewrócić oczami.
Bo doskonale wiedział, co się kroiło. Wiedział, czego mógł się spodziewać. Na co w sumie czekał już od pewnego czasu. Może nie od pierwszego zebrania, na którym okazało się, że ma z Gwen nieco odmienne zdania, ale dość niedługo po tej sytuacji już tak. Czekała go prywatna pogawędka z królową, bo ta liczyła, że da radę odwołać się do ich niegdysiejszej przyjaźni i coś ugrać. Bo liczyła że wypyta go i będzie mogła przygotować adekwatną linię obrony, zupełnie jakby Merlin miał na talerzu tak mało, że miał jeszcze wolny czas i energię na durne przepychanki związane z hierarchią. No na pewno. Niemniej w czasach Camelotu hierarchia miała znaczenie. Nie mógł pozwolić sobie na wzbudzenie skandalu czy na to, że strażnicy próbowaliby zabrać go do celi, gdyby stawił adekwatny do swojego wizerunku opór. Dlatego wbrew pozorom spełnienie tej idiotycznej zachcianki miało mu obiektywnie zająć mniej czasu.
Dlatego ruszył za strażnikami z dłońmi w kieszeniach i z uśmiechem na twarzy. Przecież oficjalnie nie zrobił niczego złego. Przecież teoretycznie niegdyś przyjaźnił się z obecną królową. Taka prośba nie powinna nikogo ani dziwić, ani rozdrażnić. Być może dlatego strażnicy wymienili między sobą dość zaskoczone spojrzenia, gdy Gwaine ruszył o krok za nimi, protestując głośno i twierdząc, że cała ta sytuacja to jedna wielka szopka. Rycerz gotów był mierzyć się z przypadkowymi strażnikami nabawiając ich przy tym zupełnie niepotrzebnych siniaków. Merlin doceniał sentyment, naprawdę doceniał. Ale był to sentyment zupełnie w tamtej chwili niepotrzebny i obaj doskonale o tym wiedzieli. Dlatego Merlin tylko zapewnił przyjaciela, źe wszystko było absolutnie w porządku i że da sobie sam radę. I że Gwaine powinien zająć się swoimi, wcześniej podjętymi obowiązkami. Prawdą było, że Rycerz w pierwszym momencie nie zrozumiał, co Merlin miał na myśli. Dlatego skierował swe kroki ku komnatom, w których zostawili golema. I gdy sam wysraszył się na widok realistycznej, glinianej kukły, przyznał czarownikowi rację, że lepiej by ktoś ostrzegał ewentualnych wchodzących.
Czarownik w tym czasie przeszedł przez sporą część zamku nim znalazł się przy komnatach królowej. Zgodnie z obyczajem, tak długo, jak w pomieszczeniu nie znajdował się mąż, ojciec czy brat - Gwen nie powinna zostawać sama z kimkolwiek płci przeciwnej. Tyle, że żadne z nich nie potrzebowało świadków do rozmowy, którą mieli przeprowadzić. Gwen dlatego, że podkopałoby to jej wizerunek kochającej wszystkich królowej, a Merlin dlatego, że nie zamierzał narażać przypadkowego strażnika na dyby. Bo gdyby ich konwersacja wypłynęła na wierzch i Merlin powołałby się na słowa przypadkowego strażnika - niczego by nie zmienił poza uprzykrzeniem danemu strżnikowi życia. No i słowo korony zawsze niosło w sobie więcej prawdy i racji, niż słowo przypadkowego podwładnego.
Merlin rozejrzał się po komnatach, w których się znalazł. Pamiętał jak pewien czas wcześniej Gwen nie chciała otaczać się zbędnym przepychem. Pamiętał, jak utrzymywała swoje pokoje schludnie, bez większej pomocy służby. Teraz jednak, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły, zobaczył coś zupełnie innego.
- Merlinie - Gwen powitała go z szerokim uśmiechem i gestem zaprosiła by dołączył do niej na kanapie.
- Gwen - przywitał się z nią czarownik, zachowując na razie neutralny ton i zastanawiając się, jak daleko poniesie ich ta rozmowa. Merlin miał nieco nadzieję, że aż do Londynu. Albo do innej, europejskiej stolicy. Bo zaczynał mieć wrażenie, że Gwen nie tyle co przestała logicznie postępować, ale że peron odjechał jej mentalnie zamiast pociągu.
- Jak się trzymasz przyjacielu? Masz wszystko, czego potrzebujesz? - spytała z troską i Merlin miał szczerą nadzieję odnaleźć w tej trosce choć gram szczerości. Nie wyrafinowania czy manipulacji. Tego się oczywiście spodziewał, ale gdyby Gwen potrafiła szczerze spytać go, czy wszystko u niego w porządku to może nie straciłby resztek wiary dotyczących możliwości jej uratowania.
- Obecna sytuacja nie jest idealna. I długo nie będzie. Ale wolę skupiać się na tym, że z każdym dniem jest coraz lepiej - odpowiedział Merlin tak ogólnikowo, że sam sobie chciał przyznać nagrodę.
- To fantastyczne podejście - pochwaliła go Gwen, choć mina znacząco jej zrzedła, gdy uświadomiła sobie, że rozmowa nie potoczy się tak łatwo torami, które chciała w jej trakcie obrać, jak to sobie zakładała. - Widzę, że ogromnie przyczyniasz się do obrad i do ustabilizowania obecnie sytuacji na Camelocie. Wiem też, że taka ilość posiedzeń nie jest czymś do czego jesteś przyzwyczajony. Dlatego tak w imię twojego dobra, jak i jasności twoich decyzji muszę podkreślić wagę snu i odpoczynku.
- Dziękuję za troskę. Rzeczywiście, przy takiej ilości pracy, jaka czeka nas wszystkich, raczej żadne z nas nie będzie się za dobrze wysypiało w ciągu najbliższych kilku tygodni, jak nie miesięcy. Nie jestem od tej reguły wyjątkiem. Muszę jednak przyznać, że ty wyglądasz zjawiskowo - Merlin pozwolił sobie na drobny docinek, choć szczerze zastanawiał się, czy sens jego wypowiedzi dotrze do Gwen. Po jej minie mógł zgadnąć, że rzecywiście dotarł.
- Staram się, jak mogę. To nieco kwestia wizerunkowa. Ludzie patrzą w naszą stronę i widzą, że pracujemy. Że coś się dzieje albo niedługo zacznie się dziać. Chciałabym myśleć, że odczuwają dzięki temu pewien spokój. Nie mogą jednak patrzeć na nas i widzieć zmęczonych, przytłoczonych efektami walki ludzi. A że Rycerze nie spieszą się do bratania z tłumami, ja podejmuję się tego szlachetnego zadania - odparła Gwen i przez chwilę Merlin miał ochotę się zaśmiać. Bo przecież nie było takiej możliwości, by ktoś żył w aż tak przekłamanej rzeczywistości. A argument, że "Gwen odpoczywa dla dobra ludu" był tak irracjonalny, że czarownik szczerze nie wiedział, jak na niego zareagować.
- Odpoczynek pomaga też przy podejmowaniu racjonalnych decyzji - podkręcił sytuacę Merlin, cały czas przybierając szczery i zmartwiony ton.
- To fakt. Dlatego tak bardzo chciałąbym żeby Artur spędzał nieco więcej czasu w swoich komnatach. Tudzież naszych wspólnych, królewskich komnatach - podjęła ohoczo temat Gwen sądząc, że znalazła sposób na podejście byłego przyjaciela. I być może na Merlina sprzed piętnastu wieków taka gadka miałaby jakąkolwiek szansę podziałać. Takiej szansy nie miała jednak w przypadku doświadczenia i wieków, które czarownik nosił na swoich barkach. Bo mając tyle czasu grzechem byłoby nie nauczyć się sposobów, w jaki działa ludzki tok myślenia. A Merlin i bez tego miał na sumieniu wystarczająco dużo grzechow.
No i czarownik praktycznie prychnął słysząc, jak Gwen podreśla konkretne słowa, jakby chciała podkreślić, które z nich w życiu Artura liczyło się bardziej.
- Znasz Artura, jak mało kto - przyznał początkowo Merlin doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przez to reszta tego zdania zaboli Gwen o wiele bardziej. - Dlatego lepiej, niż ktokolwiek z nas wiesz, że ten ośli łeb nie spocznie dopóki sytuacja się nie uspokoi i dopóki wojna i jej skutki dawno nie zostaną za nami.
- To fakt - oznajmiła Gwen przez zaciśnięte zęby wciąż starając się uśmiechać i wyglądać niewinnie.
Merlin nie spodziewał się, że ta konwersacja będzie mogła go bawić. Bał się, że tylko się zirytuje i będzie chciał porzucić marzenia o Albionie przez durne i czcze gadanie obecnej królowej. Szanse na to, że wyjdzie z jej komnat w świetnym humorze rosły jednak z każdą mijającą sekundą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top