P. XVII / DROBNE RYCERSKIE PRZEPYCHANKI
Merlin wyważył miecz w dłoni i uśmiechnął się lekko, sam do siebie. Nie pamiętał, kiedy ostatnio trzymał jakąkolwiek broń. Jasne, niby miał w mieszkaniu na ścianie zakonserwowany własny miecz z pierwszej wyprawy krzyżowej, ale raczej starał się go ruszać jedynie w przypadku przeprowadzek, kiedy to miecz lądował w odpowiednio zabezpieczonym, miękko wyściełanym pudle, w którym nic nie mogło go uszkodzić. Do reszty broni nie miał aż takiego sentymentu, więc trzymał ją zazwyczaj w pudłach. I musiał szczerze przyznać, że niektóre z nich nie widziały słonecznego światła od paru ładnych wieków. Miecz pochodzący z Camelotu był nieco gorzej wyważony, nieco lżejszy, niż Merlin to zapamiętał i zdecydowanie bardziej tępy, ale chłopak nie zamierzał narzekać. Zamachnął się parę razy na próbę i zakręcił młynek, by przerzucić sobie broń z dłoni do dłoni.
- Mam Ci dać fory? - spytał tylko z lekkim uśmiechem Merlin, doskonale wiedząc, że drobne słowne przepychanki nieco rozproszą Gwaine'a, gdy on analizował jego postawę.
- Właśnie miałem pytać o to samo - prychnął tylko Rycerz.
Po czym Gwaine rzucił się na Merlina, który stał w absolutnie wyluzowanej pozie, wbijając czubek miecza w trawę. Rycerz zawahał się tylko na ułamek sekundy, gdy był dosłownie tylko kilka metrów od Merlina, a ten nawet nie uniósł broni. I ten ułamek Merlinowi wystarczył. Chłopak zablokował atakującego go przyjaciela, błyskawicznym ruchem, od dołu, odrzucając jego miecz w górę, a impet, którego nabrał Gwaine, zadziałał na jego niekorzyść, gdy czarownik podciął go. Gwaine wylądował na plecach, nieprzyjemnie zderzając się z gruntem i tracąc na chwilę oddech, patrząc na śmiejącego się do rozpuku Merlina z niedowierzaniem. Natychmiast też przyjął jego rękę, gdy ten zaproponował, że pomoże mu wstać. Brunet uśmiechnął się, patrząc na Merlina z zaskoczeniem i otrzepał się.
- Miało być bez wiesz czego - zauważył mrużąc oczy i próbując ogarnąć, co się właśnie stało.
- I było - potwierdził czarownik, opierając miecz zbroczem tuż przy jelcu o własne ramię, dając przyjacielowi czas na pozbieranie się i odzyskanie oddechu. - Wykonałeś najbardziej prymitywny atak, o jakim tylko dało się pomyśleć. Dawno czegoś takiego nie widziałem, to Ci muszę oddać. Ostatnio chyba u wikingów. Albo w bardzo późnym średniowieczu. Chociaż nawet krzyżowcy mieli więcej finezji, a oni poszli na wojnę w imię boga tylko dla zysku. Może rzeczywiście życie było w tych czasach prostsze.
- Walczyłeś z wikingami? - spytał tylko z mieszaniną podziwu i zaskoczenia Gwaine.
- Walczyłem ze wszystkimi Gwaine. I na froncie każdej możliwej wojny. Pewne rzeczy nie zmieniają się aż tak bardzo i skłonność ludzkości do autodestrukcji jest jedną z nich - odpowiedział mu szczerze Merlin, a uśmiech na jego twarzy zmalał. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o Druidach wcześniej?
- Byłeś zajęty. Nie chciałem Ci dorzucać kolejnego problemu. No i jednak całym sobą sprawiasz wrażenie, że nie chcesz tu być. Nie chciałem dawać Ci powodów do myślenia, że jesteś zobligowany żeby tu zostać - odpowiedział zgodnie z prawdą Gwaine, przygotowując się do kolejnego starcia.
- Doceniam to. Naprawdę doceniam. Ale na przyszłość nie ukrywaj przede mną czegoś tak ważnego, dobrze? - poprosił spokojnie Merlin, a Gwaine tylko skinął twierdząco głową.
Gwaine ponownie zaatakował, tym razem cięciem z boku, które Merlin zablokował praktycznie nie ruszając się, a jedynie przerzucając sobie miecz z ręki do ręki i podpierając rękę o własne przedramię. Tym razem jednak Gwaine podszedł do sprawy na spokojniej, więc czarownik nie miał impetu, który mógłby wykorzystać przeciw przyjacielowi. Gwaine zamachnął się więc po raz kolejny i kolejny. Merlin praktycznie się nie ruszał. Obserwował przeciwnika spokojnie, na bieżąco analizując jego ruchy i taktykę, by wyłapać pewien rytm. Po całym dziedzińcu roznosił się dźwięk co rusz spotykających się kling. Merlin zadziwiająco dobrze się bawił, jedynie nieznacznie się ruszając i bardziej wykorzystując nie do końca przemyślane uderzenia Gwaine'a i jego niecierpliwość, niż korzystając z własnych umiejętności. A mimo to Gwaine co rusz lądował na plecach bądź z ostrzem przy gardle.
- Powiedz, jak się zmęczysz - oznajmił ze śmiechem Merlin, choć nawet on musiał zdjąć już z siebie kurtkę, bo powoli zaczynało robić mu się w niej zbyt ciepło.
- I tak musimy poczekać na Artura - uznał Gwaine, odpoczywając chwilę i obserwując przyjaciela, gdy ten podwijał sobie rękawy niebieskiej koszuli do łokci.
- Musimy? - spytał zaskoczony czarownik.
- Gajusz powiedział, że zajmie się Twoją prośbą. I wspomniał, że Uther miał własną biblioteczkę dostępną tylko z jego komnat - wyjaśnił Gwaine. - Więc zgaduję, że tam raczej nie wejdziemy bez Artura. A przynajmniej legalnie. Więc zostają nam lochy albo ten dziedziniec.
- Jest taki piękny dzień. Chyba mam ochotę posiedzieć na świeżym powietrzu, wiesz? Ostatnio zbyt często przesiadywałem w lochach. Już wolałbym iść do tawerny, niż tam wrócić - odparl ze śmiechem Merlin.
- Wiesz, to ostatnie da się bardzo łatwo załatwić - uznał Gwaine, wzruszając ramionami z tym niewielkim uśmieszkiem, który zawsze zwiastował problemy, a który Merlin niegdyś tak uwielbiał.
- Na Camelocie w ogóle jest jakakolwiek tawerna? - spytał czarodziej, dając przyjacielowi znak, że jest gotowy do kontynuowania ich ćwiczeń.
- Jest parę. Większość mocno przeciętna - przyznał z niezbyt zadowoloną miną Rycerz. - Ale jedna trzyma nawet nie taki znowu najgorszy poziom. I bardzo łatwo w niej o bójkę. A karczmarka mnie po prostu uwielbia. Jeszcze nigdy nie kazała mi płacić za szkody. Aczkolwiek to ostatnie pewnie dlatego, że jestem Rycerzem i czuła się źle wykorzystując kogoś, kto ją chronił.
- Albo, że Artur za Twoimi plecami spłacał Twoje długi. Przynajmniej do tej pory - odbił piłeczkę Merlin.
- Czasami nie ma z Tobą zabawy Merlinie. Naprawdę - uznał z ciężkim westchnieniem Gwaine.
- Nie, kiedy rozkładam Cię na łopatki - zauważył ze śmiechem czarownik.
I to proste zdanie wystarczyło, by Gwaine zaatakował z niewielkim uśmieszkiem. Chłopcy poćwiczyli jeszcze przez ładnych parę godzin, aż do momentu, w którym po obu widać było spore zmęczenie i zdecydowanie zbyt dużo potu. Lekko się przepychając i żartując odnieśli broń na stojak. W zamku panował względny spokój i cisza, więc obaj słusznie założyli, że zebranie się jeszcze nie skończyło. Po drodze zabrali książki, przy których Gwaine zaczął narzekać, że tylko niepotrzebnie się nanosili, bo przecież Merlin na dobrą sprawę nawet do nich nie zajrzał, ale wystarczyło jedno ukradkowo rzucone zaklęcie, by książki nagle zyskały wagę piórka, a to wystarczyło, by Rycerz spojrzał na przyjaciela z zadowoleniem i przestał narzekać.
- Tak w sumie to nawet Ci nie podziękowałem - zauważył Merlin zatrzymując się nagle, gdy wychodzili z lochów z zamiarem ogarnięcia się i skoczenia do tawerny.
- Nie musisz. Od czegoś są przyjaciele, nie? Wiem, że Ty zrobiłbyś dla mnie to samo - oznajmił tylko Gwaine, klepiąc go po ramieniu i uśmiechając się szeroko. - Ale możesz mi za to opowiedzieć wszystko o tych całych wigankach, jak będziemy w tawernie. Za kwadrans pod główną bramą?
- Wikingach - poprawił go odruchowo Merlin i odwzajemnił uśmiech. - To się źle skończy. Naprawdę źle.
- A co lepszego masz do roboty? - spytał zadziwiająco poważnie Gwaine. - Tak na serio? Gajusza nie pospieszysz, a z całą pewnością mu nie pomożesz. Przejrzałeś wszystkie księgi, które były w lochu. Do prywatnych komnat Artura nie chcesz wchodzić, dopóki on nie skończy zebrania. A po tym, jak dałeś im do myślenia z tym całym pokłosiem wojny to wątpię, by wyszli z tej komnaty przed porankiem. Równie dobrze możemy iść się napić.
Merlin uznał, że Gwaine miał po prostu rację. Zresztą, Camelot będzie przecież czekał na niego rano. I następnego dnia. I pewnie przez najbliższych kilkadziesiąt lat, wiążąc go do jednego miejsca, w którym nie chciał przebywać. Jednym słowem - mógł poczekać. Nawet zaczarowanie paru turystów, którzy mogliby się przypadkiem zapuścić w te rejony nie stanowiło aż takiego problemu, bo raz, że porozstawiał dookoła zabudowań niewielkie runy, które natychmiast informowały go o tym, że w pobliżu może znajdować się nieproszony gość, a dwa, że czar pamięci był jednym z tych, których Merlin nigdy nie zapomni. Głównie dlatego, że używał go nader często ostatnimi wiekami. Nawet na sobie.
Z uśmiechem zauważył, że kwadrans później Gwaine naprawdę czekał na niego, nonszalancko opierając się ramieniem o bramę i zagadując stojących tam strażników. Absolutnie ufając piwnemu szóstemu zmysłowi Rycerza, wszedł za nim do jednego z budynków w dolnym okręgu miejskim. Karczmarka tylko spojrzała na Gwaine'a i z ciężkim westchnieniem schowała pod ladę kilka delikatniej wyglądających dzbanków, nawet nie pytając, co ma podać, tylko lekko kiwając głową w stronę wolnego stolika na znak, że zaraz podejdzie. Gwaine był jej tak dobrze znany, że nawet nie musiał niczego sam zamawiać, bo karczmarka i tak na swoje nieszczęście znała jego ulubione trunki.
Rycerz uśmiechnął się szeroko i ruszył w stronę najdalej ustawionego stolika, w głębi karczmy. Daleko od ciekawskich oczu i uszu. Idealne miejsce żeby odpocząć i nie zwracać na siebie niechcianej uwagi. Tym bardziej, że żaden z nich nijak się nie wyróżniał z tłumu. Merlin w swoich typowych ubraniach, a Gwaine porzuciwszy strój Rycerza na zamku i schodząc do ludzi jako on sam. Wkrótce karczmarka przyniosła dla nich po kuflu piwa i opuściła ich pospiesznie, jakby już od samego początku spodziewała się kłopotów.
- To jacy byli ci wikingowie? - spytał w końcu Gwaine, nie mogąc się doczekać opowieści.
- Głośni - odparł Merlin, uśmiechając się na samo wspomnienie. - Głupi. Trochę szaleni. Pełni energii. Zamknięci w sobie jako społeczność. Wybuchowa mieszanka. Naprawdę wybuchowa. I w walce było to cholernie mocno widać. Chyba największy szok kulturowy przeżyłem, gdy dowiedziałem się o ich podejściu do śmierci. Robili najazdy, rabowali, łupili, porywali ludzi, jasne. Ale czasem przegrywali, jak każdy. Ale nigdy nie liczyli, jakie ponieśli straty. Nie podchodzili do przegranej tak jak my. Dla nich każdy rajd był udany. Bo albo udawało im się coś zdobyć tu na ziemi, albo dusze poległych trafiały do Walhalli, gdzie wojownicy zasiadali u jednego stołu z samym Odynem. Walhalla to taki ich raj. Trudno mi to wytłumaczyć. To takie lepsze miejsce, do którego trafiasz po śmierci. Jeśli tylko na to zasłużysz. Więc jasne, przykładali cholernie dużą wagę do grzebania zmarłych, ale naprawdę rzadko ich opłakiwali.
- Skoro byli tacy zamknięci w sobie, jak udało Ci się do nich dotrzeć? - spytał Gwaine, absolutnie zasłuchany.
- Poprzez moją charyzmę i otwartą, przyjazną osobowość - odparł czarownik z pewnym siebie uśmiechem po czym zaśmiał się sam z siebie. - Mogłem też rzucić czar pamięci na ich wodza żeby myślał, że jestem jego dawno zaginionym przyjacielem.
- Dlaczego akurat wikingowie? Podobała Ci się ich ziemia, styl życia? O co chodziło? - kontynuował drobne przesłuchanie Gwaine próbując zrozumieć jak najwięcej z przygód przyjaciela.
- Tamtejsza ziemia była absolutnie okropna. Jedyne gorsze miejsca, w których wylądowałem to chyba tylko Sahara, Jerozolima i okolice Afganistanu - zaprzeczył z miejsca Merlin, stukając się z przyjacielem kuflami i kontynuując opowieść. - Było zimno, cholernie często padało, a jak zasypał śnieg to miałem wrażenie, że pogubię wszystkie palce. I po ludziach widać było, że wychowanie w takim otoczeniu dość mocno jednak wpływa na człowieka. Ale w sumie właśnie o to mi chodziło.
- Przecież Ty kochasz ludzi Merlinie - zauważył Gwaine, marszcząc brwi.
- Kochałem. Bardzo dawno temu. Ale po wydarzeniach z Camelotu straciłem zdolność do odczuwania tego uczucia. I bardzo mocno odbiło się to na mnie i moim zdrowiu. I odbijało przez ładnych parę wieków tak naprawdę - odpowiedział nieco ciszej Merlin. - Ale przez większość swojego życia nie chciałem mieć z ludźmi za wiele wspólnego. Nie mogłem sobie na to pozwolić dla ich dobra i dla mojego własnego. Ludzie boją się nieśmiertelności o wiele bardziej, niż są chętni to przyznać, nawet jeśli początkowo ich ona kusi. Więc gdy tylko usłyszałem, że jest lud, który nie znosi obcych, uznałem, że to miejsce dla mnie. Chciałem zostać z boku, ignorowany i traktowany bardziej, jak niechciany przybysz, niż członek plemienia. Ale nie potrafiłem stać z boku i patrzeć na ich krzywdę. Wtedy jeszcze miałem w sobie resztkę ludzkich uczuć, które chyba zabiła we mnie pierwsza Wojna Światowa. Ale był taki jeden dzieciak. Nie wiedziałem, kim był. Chłopak miał z siedemnaście lat może, jak go poznałem. Ale był miły. Traktował wszystkich z szacunkiem, nawet mnie, mimo że z tego, co zrozumiałem, absolutnie nie musiał. Później się okazało, że był synem wodza, więc zrobił się z tego mały problem. Ale czasami przychodził żeby sprawdzić, czy dobrze się czuję, co u mnie i wiesz. Takie pierdoły. Ale polubiłem go. Chciał zmienić świat na lepsze. Przypominał mi mnie samego sprzed tych wszystkich wydarzeń. Więc gdy wrócił z misji ranny i praktycznie na skraju śmierci po prostu nie wytrzymałem. Nie chciałem żeby świat znowu stracił kolejną dobrą duszę. Więc go uratowałem. A skoro uleczyłem jednego dzieciaka to nie mogłem nie pomóc reszcie, która poturbowana wróciła zza morza. Więc jakimś cudem zostałem ich głównym medykiem. Zadomowiłem się, zapuściłem korzenie. Pozwoliłem sobie pokochać tych ludzi, mimo że czas płynął dla nas zupełnie inaczej. Widziałem jak się starzeją, jak odnoszą triumfy. Ale przy trzecim pokoleniu zacząłem czuć się tam obco. Dzieciak, którego uratowałem, dożył późnej starości. Jego syn wdał się bardziej w ojca, niż w matkę, ale nawet dobrze, że tak się stało. Ale gdy nadeszło kolejne pokolenie uznałem, że czas zwinąć manatki. I zniknąłem z dnia na dzień, jakbym był tylko snem, nie pozostawiając po sobie absolutnie niczego.
- Dużo będzie takich historii, prawda? - spytał Gwaine poważnie, patrząc na przyjaciela ze współczuciem. - Dużo razy musiałeś opuścić ludzi, na których Ci zależało.
- Pewnie wolałbyś posłuchać o wielkich bitwach, ślicznych dziewczynach i lejącym się wszędzie alkoholu - żachnął się Merlin, próbując nie popadać w melancholię.
- Czy ja wiem? Znaczy jasne, takie historie są zabawniejsze, ale ja po prostu chcę wiedzieć, co u mojego najlepszego przyjaciela. I co działo się u niego przez ostatnie, jak widać dość długie, lata. I co mu leży na sercu.
- Dzięki Gwaine - odparł tylko czarownik, uśmiechając się lekko.
- Aczkolwiek fakt faktem, że jeśli w tej historii była jakaś przełomowa sytuacja z jakąś piękną brunetką, a Ty mi tego nie powiesz to się na siebie pogniewamy - oznajmił Rycerz, wstając nagle i zabierając ich puste kufle. - Pójdę nam po dolewkę i słucham dalej, dobra?
- Dobra - zgodził się bez wahania Merlin, patrząc za odchodzącym przyjacielem i nie potrafiąc się nadziwić temu, jak łatwo przychodziło mu mówienie czegokolwiek Gwaine'owi.
Może dlatego, że miał pewność, że nieważne, co powie, i tak będą przyjaciółmi. A przynajmniej taką miał nadzieję, bo Merlin sam po sobie wiedział, że nie chciałby się przyjaźnić z człowiekiem jego pokroju. Już wystarczyło mu to, że musiał żyć we własnej skórze i z własną historią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top