P. X / ROZMOWA Z GWAINEM

Merlin był zmęczony. Najzwyczajniej w świecie zmęczony. Miał dość tego, że musiał na barkach dźwigać losy całego świata. Miał dość swojego długowiecznego życia. Miał dość tego, że nie był w stanie zawiązać z kimkolwiek bliższej relacji. Miał dość tego, że nie był przeciętny i że co rusz ponosił tego konsekwencje, mimo że sam się przecież o to nie prosił. Czy wolałby żeby Morgana przestała go nienawidzić i wróciła na Camelot? Oczywiście, że tak. Czy wolałby żeby dziewczyna została u druidów, bezpieczna, szanowana i wolna, uprawiająca magię jak jej się tylko żywnie podobało? No tym bardziej. Ale Merlin nie potrafił cofnąć czasu i niezależnie od tego, jak bardzo doskwierała mu rzeczywistość, w której przyszło mu żyć, nie mógł się poddać. Próbował tego wieki temu i nie wyszło, więc dlaczego miałoby udać się tym razem?

Jedyne, na co Merlin miał ochotę to wsiąść w auto, wcisnąć gaz do dechy i nawet nie patrzeć, gdzie jedzie. Chciał oczyścić swoje myśli za pomocą ogromnych prędkości i może spowodować wypadek, który dla niego skończyłby się nieciekawie. A przynajmniej na to miałby nadzieję. Tyle, że nie mógł tego zrobić. Musiał zamknąć rozdział dotyczący Camelotu raz, a dobrze i zostawić go w tyle, daleko za sobą. I raz na zawsze zapomnieć, skąd się wywodził. I z jakich czasów. Merlin mógł tylko liczyć na to, że wypełnienie misji i zaprowadzenie Albionu go uwolni. Jakby na to nie patrzeć, była to jedyna metoda, której jeszcze nie próbował.

Nie potrafił jednak spojrzeć byłym przyjaciołom w oczy. Nie po tym wszystkim, co przeżył czy co sądził, że przeżył. Jasne, Artur był kolegą, może nawet przyjacielem, Merlina jeszcze za czasów oryginalnego Camelotu. Ich relacja była mocno utrudniona przez pozycje w społeczeństwie, które zajmowali, ale mimo wszelkich przeszkód łączyła ich jakaś nić porozumienia. Ale Gwaine? Gwaine był dla Merlina kimś więcej, niż kolegą. Przypadkiem poznany gość, który był w stanie walczyć za czarownika raptem po jednym dniu znajomości, zupełnie nie dbając o to, jak bardzo godzi to w ogólnie przyjętą hierarchię. Dla niego liczyły się czyny i jako jeden z nielicznych otwarcie doceniał Merlina za to, że po prostu był. Chłopak nie musiał mu niczego udowadniać. Tak, jak Merlin nigdy nie pomyślałby nawet o negatywnym osądzeniu Gwaine'a. Jasne, czasami niezbyt wybrednie żartował z niego, że musiał obejść setki karczm zanim na niego natrafił, ale były to tylko przyjacielskie przytyki. 

Gwaine był jednym z tych ludzi, którzy nie dbaliby o to, czy Merlin ma magię niezależnie od tego, czy wiedzieli, czy nie. A gdyby wiedział coś, czego nie powinien, a co mogłoby uderzyć w jego jedynego przyjaciela, potrafił trzymać gębę na kłódkę. Śmierci osoby, która akceptowała Cię niezależnie od wszystkiego, przed którą nie musiałeś mieć sekretów, a nawet jeśli je miałeś to druga osoba to w pełni akceptowała, takiej śmierci nie da się po prostu przeżyć. Taka śmierć zostawia w sercu głęboką ranę na całe życie, niezależnie od tego, czy trwa ono czterdzieści lat czy piętnaście wieków. I głównie dlatego Merlin nie był w stanie nawet stać przy Gwainie.

Pozostali Rycerze Okrągłego Stołu byli Merlinowi bliższymi bądź dalszymi kolegami, więc nie mógł powiedzieć, że ich śmierć spłynęła po nim, jak woda po kaczce, ale to akurat dał radę odchorować. Pocierpiał parę ładnych wieków, ale ostatecznie jego serce przystosowało się do nowej rzeczywistości. I w sumie do tej kategorii mógłby zaliczyć też Gwen. Kiedyś, jeszcze dawno przed wojną, dawno przed objęciem tronu przez Gwen, kiedyś byli przyjaciółmi. Gdyby historia zakończyła się w nieco innym momencie, Merlin pewnie cholernie by za dziewczyną tęsknił i nie przepracowałby jej straty, tak, jak nie przepracował domniemanej śmierci Gwaine'a, Gajusza czy Artura. Czy nawet Morgany, choć z nieco innych powodów. Nie mógł jednak zaprzeczyć temu, że od momentu, w którym dziewczyna zaczęła bliżej interesować się Arturem, a wreszcie została jego żoną, znacząco się od siebie oddalili.

Najbardziej jednak Merlin obawiał się spotkania z Gajuszem. Mężczyzna niejednokrotnie narażał dla niego swoje życie, usprawiedliwiał jego nieobecności, służył radą bądź praktycznie ratował mu życie, gdy Merlin był nieomal umierający. Rytm mieszkania razem złapali praktycznie od razu i choć ich czas był pełen docinek, rozmów na najróżniejsze tematy i czasem niewybrednych żarcików, Merlin w niewielu miejscach poczuł się przez te piętnaście wieków tak, jak czuł się w niewielkich izbach Gajusza. Jasne, czarownik zawsze miał kontakt z matką za czasów oryginalnego Camelotu, ale ojca spotkał raptem tyle razy, że bez problemu policzyłby to na palcach jednej dłoni. A gdy wreszcie pozwolił sobie na wpuszczenie mężczyzny do swojego życia, los oczywiście musiał się wtrącić i mu go zabrać. Nic więc dziwnego, że to Gajusza traktował niemalże jak ojca. Po czasie, który razem spędzili, po smutkach, radościach i niebezpieczeństwach, które dzielili.

Merlin najzwyczajniej w świecie tęsknił za Gajuszem. Tęsknił za tym, że obok niego może być ktoś starszy, mądrzejszy i bardziej doświadczony. Tęsknił za byciem zwykłym dwudziestoparolatkiem, który czasami odwalał manianę, a czasami zachowywał się jak bohater, ale który tak naprawdę nie dźwigał na barkach losów całego świata, choć tak mu się zdawało. Tęsknił za tym, że mógł być nieodpowiedzialny bez żadnych konsekwencji. Tęsknił za myśleniem, że świat ma jakiś sens i każdy człowiek dokłada swoją cegiełkę do tego, by popchnąć ludzkość na przód. Merlin przeżył jednak zdecydowanie zbyt dużo by wciąż być w stanie wierzyć w choć jedną z tych rzeczy.

Problemem Merlina, przynajmniej według Freyi, było głównie to, że chłopak nie widział już w życiu najmniejszego sensu. Przy takim stażu to niby nic dziwnego i zaskakującego, ale gotowość chłopaka na powitanie śmierci jak starego przyjaciela, była nieco przerażająca i załamująca. Bo świadczyła o tym, że etap pragnienia śmierci Merlin miał za sobą. Że ostatnia rzecz, której pragnął, ostatnia rzecz, o którą potrafił się nawet modlić do najróżniejszych bogów, że nawet ta ostatecznie ostatnia rzecz stała się mu na tyle obojętna, by się nią nie przejmować, ale po prostu ją zaakceptować. I od tamtego czasu niewiele było przypadków, gdy Merlin potrafił obudzić w sobie prawdziwą chęć życia. Freya, jego najwierniejsza powierniczka, świadoma wszystkich takich momentów, modliła się za niego, bo nie dość, że takich momentów było mało samych w sobie to jeszcze z czasem ich liczba znacząco się zmniejszała.

Obawy Merlina spełzły na niczym. Gdy dojeżdżali do Camelotu przywitał ich spory tłumek rycerzy, którzy natychmiast obskoczyli Artura z wyjątkiem tego jednego mężczyzny, który stał nieco dalej, nonszalancko oparty o ścianę zamku i obserwujący wszystko z daleka. Merlin w tamtej chwili docenił to, jak bardzo czasem zdawał się wyższym stanem niewidzialnym, więc jedynie zabrał konie i odprowadził je do stajni. Nie musiał ich uwiązywać ani na dobrą sprawę zamykać boksów. Wystarczyło je grzecznie poprosić żeby się nie ruszały i konie usłuchały. Cicho nucąc zaczął zdejmować siodła, gdy usłyszał, jak ktoś wchodzi do stajni.

- Nie powinieneś być z pozostałymi rycerzami i zmywać Arturowi głowy? - spytał Merlin, nawet się nie odwracając i uśmiechając lekko, choć smutno. - Wiesz, za nieodpowiedzialne zachowanie i takie tam?

- Wiesz jak to mówią. Kto z kim przestaje i tak dalej. A że Artur ma nas to coś złego musiało się wydarzyć prędzej czy później - oznajmił Gwaine radośnie, szeroko rozkładając ręce i podchodząc do Merlina z uśmiechem, którego tak mu brakowało.

Merlin nie zdążył nawet nic powiedzieć, gdy Gwaine przyciągnął go do serdecznego uścisku i poklepał po plecach. Czarownikowi zdecydowanie brakowało otwartości i szczerości przyjaciela. Tego, jak zawsze dbał o to, by Merlin czuł się przy nim, jak równy z równym. No, może poza niektórymi żarcikami. Brakowało mu tego chaosu, który brunet potrafił wprowadzić do życia nawet najbardziej ułożonej i spokojnej osoby na świecie. Wszystko w tym uścisku wydawało się takie znajome. Serce Merlina niemal krzyczało, że wreszcie znalazł się na swoim miejscu. Że znalazł się w domu. I może gdyby nie jego rozum, który bardzo szybko ostudził zapędy serca, Merlin pozwoliłby sobie na poczucie, że naprawdę jest wśród przyjaciół.

- A tak na poważnie - zaczął Gwaine, odsuwając się od przyjaciela na odległość wyciągniętych rąk, choć nie puszczając jego ramion.

- Nigdy nie sądziłem, że usłyszę te słowa z Twoich ust - przerwał mu Merlin, przerywając ich fizyczny kontakt i wracając do przerwanego zajęcia, gdy Gwaine stanął, oparłszy się plecami o niską ściankę boksu.

- Sam nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem - przyznał szczerze Gwaine, przeczesując włosy palcami jakby próbował skupić się na wszystkim tylko nie na Merlinie. - Ale sytuacja chyba tego wymaga.

- Wiesz, ludzie zazwyczaj poważnieją przed wojną. W jej obliczu. W jej trakcie. A nie już po. Po to jest raczej czas na świętowanie - wtrącił się szybko Merlin lekko prześmiewczym tonem, którym tak często dogryzali sobie z przyjacielem. Gwaine w odpowiedzi porobił chwilę dziwne miny, ale nadzwyczaj szybko wrócił do bycia poważnym.

- Niby tak. I wielu z nas świętuje - zauważył logicznie Rycerz, delikatnie wzruszając ramionami.  - Ale coś mi nie gra. I to solidnie. A jak coś jest nie tak, jak powinno to zazwyczaj Ty znajdujesz się w samym centrum tego czegoś. No chyba, że mówimy o bójkach w barze. To wtedy ja jestem w centrum. No, poza tym jednym razem, gdy się poznaliśmy.

- Fajne, stare czasy - skomentował to z cichym westchnięciem i lekkim uśmiechem Merlin. - O wiele prostsze niż te, w których przyszło nam później żyć.

- Czy ja wiem, czy prostsze? Czasy się nie zmieniają. Ludzie się nie zmieniają. Tylko znajdowanie wymówek z czasem przychodzi nam łatwiej. I wybielanie historii - kontynuował nie zrażony zachowaniem i komentarzami przyjaciela Gwaine. - I mam wrażenie, że coś jest z naszą historią nie tak. Nie zrozum mnie źle, po prostu próbuję ogarnąć, co się stało. Walczyliśmy. Pamiętam bycie na polu walki. Pamiętam umierających towarzyszy, pamiętam rany. Pamiętam to wszystko, jakby to wydarzyło się parę dni temu. Ale potem mam jedną, wielką, czarną dziurę. I pobudkę na zamku, praktycznie bez zadrapania. Niektórzy z naszych też tak mają. Pozostali pamiętają, że nie zdążyli nawet wyruszyć z zamku. A jeszcze inni, że wygraliśmy. I pamiętali dokładnie, jak wracamy do Camelotu. Chciałbym po prostu dowiedzieć się, dlaczego nasze wspomnienia są tak różne.

- Powinieneś spytać Gajusza. Prawdopodobnie zostałeś ogłuszony. W czasie walk to bardzo możliwe. Stąd czerń. Ktoś Cię przetransportował do zamku, gdzie zajął się Tobą medyk. I tyle. Szukasz głębszej historii nie tam, gdzie trzeba - odpowiedział mu spokojnie Merlin, otrzepując dłonie.

- To brzmi cholernie nieprawdopodobnie - wytknął mu Gwaine, patrząc na niego, jak na skończonego idiotę.

- A co byś chciał żebym Ci powiedział? - spytał Merlin z najszerszym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć i próbując wypaść przekonująco. - Że umarłeś? Że ktoś rzucił misterne, skomplikowane zaklęcie, które przywróciło Cię do życia? Czy to brzmiałoby mniej nieprawdopodobnie?

- Nie byłaby to najbardziej irracjonalna rzecz, która nas spotkała - zauważył spokojnie Rycerz.

- Daj spokój Gwaine. Obaj wiemy, że magia nie działa w imię dobra - oznajmił Merlin, a słowa, których tak nienawidził, gdy wypowiadał je Uther, zadziwiająco łatwo przeszły mu przez gardło.

- Obaj wiemy, że nie magia się liczy, ale ten, kto jej używa - skontrował to Gwaine, gdy Merlin mijał go, chcąc wyjść ze stajni.

- Gdyby to tylko było takie proste - odparł czarownik, klepiąc przyjaciela po ramieniu ze smutnym uśmiechem. - Gdyby tylko było. Ale nie jest. I o wiele za dużo rzeczy ciągle się zmienia.

Merlin opuścił stajnię, zostawiając Gwaine'a samego z jego myślami. Czarownik na ten jeden, zdecydowanie zbyt długi dzień, miał dość wszystkich ludzi. Nie chciał spotkać już nikogo więcej. Osoby, które już spotkał i tak wystarczająco mocno wyryły się w jego sercu. Za bardzo dały radę go zranić najprostszymi żarcikami czy fragmentami rozmów. Im dłużej z kimś rozmawiał tym bardziej widział, jak bardzo należał do Camelotu. Jak bardzo powinien zostać i zapomnieć, że na zewnątrz jest świat, tak pełen niesamowitości, grozy i technologii. I pewnie dawny Merlin tak by właśnie zrobił. Został tam, gdzie podpowiadało mu to serce. A przynajmniej ta jego część, która nie chciała jak najszybciej wsiąść w auto i odjechać do przestronnego apartamentu i wrócić do pracy. Do przyjaciółki, której nie zawiódł. Do przyjaciółki, której nie stracił. Do Lety.

Czarownika przerażało multum targających nim uczuć. Z jednej strony miał ochotę śmiać się, z drugiej płakać. Chciał zostać, ale chciał uciekać. Pragnął zrozumienia i wybaczenia, albo przynajmniej braku potępienia, jednak bał się otworzyć przed kimkolwiek. Nie po tym wszystkim, co zrobił. To nie mogło być takie łatwe. Merlinowi wydawało się jednak, że dał radę poskromić te uczucia już parę ładnych wieków temu. Że zgorzkniał, że stał się obojętny na świat i własne szczęście. Siła jego własnych uczuć zaczynała powoli go przytłaczać, sprawiając, że miał wrażenie, że się dusi. Że nie może oddychać tak bardzo, że boli go klatka piersiowa i że świat dookoła niego wiruje. Zaczęło mu szumieć w uszach, a głosy zdawały się dochodzić z bardzo daleka. A później ogarnęła go już tylko błoga ciemność.

Ciemność, którą zastąpił widok zdecydowanie zbyt dobrze znanej mu izby i dwóch pełnych zmartwienia twarzy najdawniejszych przyjaciół.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top