P. XVIII / DEMOKRACJA NA CAMELOCIE
- Powiedz Merlinie, jaki jest tam na zewnątrz? - spytał Gwaine stawiając z hukiem kolejne dwa kufle na ich stole i siadając na swoim miejscu z takim rozpędem, że nieomal się przewrócił. Natychmiast jednak rozsiadł się, poprawiając niesforne włosy i udając, że od początku właśnie takie wrażenie zamierzał zrobić. - W sensie teraz. Który dokładnie mamy rok? Sam nawet nie do końca wiem, o co dokładnie pytam, bo absolutnie brakuje mi słów, ale wiesz. Tak w porównaniu z Camelotem. Co lubisz, czego nienawidzisz. W sumie wszystko mi opowiedz.
Czarownik chwycił kufel w dłonie i zapatrzył się w mętną ciecz. Doceniał zmianę tematu. Doceniał to, że nawet po tak długim czasie Gwaine i tak czytał z niego jak z otwartej książki i zauważył, że opowiadanie o wikingach poza wesołymi wspomnieniami przyciągnęło też sznur tych smutniejszych. Tych, o których Merlin nawet po pijaku nie chciał jeszcze rozmawiać. Jeszcze nie osiągnął tego poziomu komfortu żeby w pełni się przed kimś otworzyć, bo przecież mimo tego, że nosił w sobie historie ze zdawać by się mogło kilkuset żyć, wciąż niektóre tkwiły mu cierniem w sercu, mimo tego, że zakochał się niejeden raz, nigdy wcześniej z nikim poza Freyą nie rozmawiał o szczegółach własnego życia i zwyczajnie wydawało mu się to w pewien sposób niepokojące. Nie "niewłaściwe", bo Merlin miał wrażenie, że przy Rycerzu takie słowo zwyczajnie nie istniało, ale po prostu niepokojące. Jakby zmuszało go to do poważniejszej konfrontacji z samym sobą, na którą jeszcze nie był gotowy. W końcu miał powody do rzucenia na samego siebie czaru pamięci by móc w ogóle ze sobą żyć na co dzień bez przytłaczającego poczucia winy i chociaż był pewien poziom szczerości, którą można było usprawiedliwić odpowiednio wysokim stężeniem alkoholu we krwi, nawet Gwaine mógł mieć jednak jakieś granice tego, co zamierzał w przyjaciołach tolerować. Ale czy opowiadanie o współczesnym świecie było jakkolwiek mniej bolesne?
- Jak jest poza Camelotem? - spytał czarownik uśmiechając się lekko i nie wiedząc od czego powinien zacząć. - Nie chcę ci za dużo powiedzieć tak szczerze mówiąc, bo jeśli rzeczywiście ruszysz ze mną, gdy cały ten bajzel się skończy to chciałbym żebyś doświadczył wszystkiego sam i żeby to wszystko było możliwie najbardziej autentyczne. Ale współczesny świat wydaje się jednocześnie być najbardziej skomplikowanym miejscem, w jakim przyszło mi żyć, a jednocześnie najprostszym. Jest dużo kontrastów, skrajności i nieścisłości, ale pod koniec dnia tak można opisać każdą epokę. Świat ma szansę na bycie absolutną jednością, gdzie z łatwością możesz porozmawiać z kimś, kto znajduje się po jego przeciwnej stronie, ale jednocześnie ludzie mają tendencję do unikania się. Każdy trzyma w dłoniach urządzenie, które zawiera dostęp do największych bibliotek świata, gdzie mógłbyś dowiedzieć się jak zniszczyć albo uratować wszystkich, ale większość wykorzystuje to urządzenie do oglądania śmiesznych obrazów. Z jednej strony wszystko jest niesamowite, bo budynki zdają się przecinać niebo, a droga prowadzi cię dalej, niż potrafiłbyś sobie to wyobrazić, ale im bardziej popycha się do przodu ten postęp, tym bardziej traci na tym natura. Świat poza Camelotem jest po prostu skomplikowany. Ale w ten komplikacji jest pewna prostota. Masz ramę, wewnątrz której musisz albo możesz operować. I jakoś łatwiej się żyje. Chociaż nie wszystkim oczywiście, bo kiedyś dyskryminowano za magię, ale ludzie zawsze znajdą powód żeby zdeptać kogoś z własnego gatunku.
- Gdyby nie ładunek emocjonalny i poczucie obowiązku czy krzywdy, które kojarzą ci się z Camelotem, lepiej czułbyś się tutaj czy tam? - spytał szczerze zainteresowany Gwaine, dobitnie uświadamiając sobie w tamtej chwili dwie rzeczy.
Po pierwsze, chłopak, który przed nim siedział, może i wyglądał jak Merlin. Może miał ten sam głos, ten sam śmiech i te same radosne iskierki w oczach, które pojawiały się wybitnie rzadko, ale gdy już to robiły to Rycerz miał wrażenie, że robiły to z taką siłą, że mogłyby oświetlić wszechświat. Ale to nie był Merlin. Nie "jego" Merlin przynajmniej. I nie chodziło tylko o wiek, doświadczenie i zmęczenie widoczne w oczach chłopaka przez większość czasu czy fakt, że próbował dystansować się od absolutnie wszystkich, których niegdyś uważał za bliskich. Gwaine sam przed sobą nie do końca wiedział, jak wytłumaczyć to dziwne uczucie, ale miał wrażenie, że między nim a czarownikiem powstała niewidzialna bariera, której nijak nie mógł obejść, przeskoczyć ani zniszczyć i gdzieś w głębi serca był przez to przerażony.
- Teraz już nie istnieje miejsce, w którym czuję się "lepiej" - odparł ze smutnym uśmiechem Merlin. - Są miejsca, które są dobre na chwilę. Na kilkanaście lat, jeśli mi się poszczęści. Ale za bardzo przywykłem do ucieczki. Za bardzo przywykłem do ciągłego życia w trasie, zmieniając miasta, państwa czy nawet kontynenty jak rękawiczki. Praktycznie wodząc palcem po mapie bez patrzenia na nią i rzucając monetą o to, gdzie mam się udać. Ten styl życia jest we mnie zakorzeniony tak mocno, jak zakorzeniona jest już w mojej duszy samotność. Gdybym był zmuszony zostać gdzieś przez dłuższy czas mam wrażenie, że po prostu zacząłbym się dusić. Rzeczywistość zaczęłaby mnie przygniatać. Jest pewne piękno w uciecze i ja osobiście nazywam je wolnością. Jak będziesz miał dość mojego narzekania czy biadolenia to mów śmiało Gwaine. Swoje przeżyłem, ale wiem, że mogę przynudzać. Po prostu daj mi znać - dodał na koniec czarownik, zupełnie nieprzystosowany do tego, że ktoś mógłby go z własnej woli chcieć słuchać.
- Merlinie, nigdy nie będę mieć dość słuchania ciebie - obiecał Gwaine podnosząc kufel i stukając się z czarownikiem naczyniami w powietrzu. - Za ponadczasową przyjaźń.
- Za ponadczasową przyjaźń - powtórzył z cichym śmiechem Merlin.
Gwaine zadał jeszcze wiele pytań tego wieczoru i choć pokazywał po sobie wiele emocji i czasami reagował na konkretne historie w niemalże przerysowany sposób, gestykulując nagle czy podnosząc głos by ukazać własny wysokim poziom zaskoczenia, ale nawet raz nie zrobił czegoś w przeciwną stronę i Merlin był mu za to ogromnie wdzięczny. Nawet jeśli trafiły się historie, w przypadku których Gwaine chciał dopytać czy prosić przyjaciela o rozwinięcie czy dopowiedzenie czegoś, za każdym razem zdołał ugryźć się w język. Nawet po tylu latach nie stracił umiejętności czytania z Merlina jak z otwartej księgi. Jasne, owa księga była nieco zakurzona, niektóre strony się w niej posklejały, na niektóre wylał się tusz, ale ogół przekazu wciąż zostawał ten sam. I gdy schodzili na tematy, przy których Gwaine widział, że czarownikowi pęka serce czy coś jest zbyt osobiste, natychmiast je zmieniał. Wracał na spokojniejsze wody i nie naciskał w żaden sposób. A Merlin cholernie mocno to doceniał.
W ruch poszło też zdecydowanie zbyt dużo alkoholu. W pewnym momencie Merlin z całą wiarą, jaką miał w ich coraz mniej logicznie myślące umysły zamroczone dodatkowo zbyt dużą ilością procentów, zaczął powtarzać "ale to już ostatni kufel, dobrze?" na każdą kolejną porcję alkoholu, którą Gwaine stawiał na ich stole. Rycerz oczywiście solennie go zapewniał, że oczywiście, że więcej pić już nie będą, że więcej nie zamówi. A później jakimś cudem obaj zauważali, że ich kufle mają spód i magicznym sposobem, którego nawet czarownik nie potrafił wytłumaczyć, w ich miejsce pojawiały się następne. Trzeba także było przyznać, że to Gwaine był w o wiele gorszym stanie, a nie Merlin ku początkowemu zdziwieniu tego pierwszego. Czarownikowi trzeba było jednak oddać, że przez piętnaście wieków można sobie wyrobić niemałą odporność na procenty, więc o ile chłopak czuł się lekko podchmielony, o tyle Gwaine w którymś momencie, niemalże w pół zdania, oparł podbródek o dłoń i zasnął w dosłownie sekundę.
Merlin uśmiechnął się tylko widząc to i wstał, by odnieść ich kufle na blat, grzecznie przepraszając karczmarkę za ewentualne kłopoty, które mogli spowodować i za to, że zachowywali się po prostu głośno. Kobieta spojrzała dość wymownie na niego po czym przeniosła wzrok na jego nieprzytomnego towarzysza, po czym westchnęła ciężko. Odebrała jednak brudne naczynia i tylko delikatnie zasugerowała, że reszta gości opuściła już przybytek i że ona również z chęcią udałaby się na spoczynek, bo jakby nie patrzeć wstał już nowy dzień, a po takiej nocnej przygodzie i tak będzie musiała zamknąć karczmę na parę ładnych godzin, bo padała z nóg, a chciałaby otworzyć z powrotem w porze obiadowej. Czarownika zaskoczył, że było już tak późno, czy też może lepszym stwierdzeniem byłoby, że zaskoczył go fakt, iż jest tak wcześnie, więc natychmiast tylko podszedł do Gwaine'a i gdy miał pewność, że nikt ich nie widział, podniósł śpiącego mężczyznę za sprawą magii tak, by mógł z łatwością władować sobie przyjaciela na plecy i zanieść do jego własnych komnat, po drodze żegnając się jeszcze tylko z karczmarką.
Merlin musiał zmrużyć oczy, gdy wyszedł z budynku. Niby kobieta ostrzegała go, że przecież dzień już wstał, ale jakimś cudem czarownik nie potrafił w to uwierzyć aż do momentu, w którym promienie słońca same nie ogrzały mu delikatnie twarzy sprawiając, że stał się tymczasowo ślepy, nim jego wzrok przyzwyczaił się do nowego poziomu jasności tak kontrastującego z ciemnym wnętrzem karczmy. Merlin, cicho mówiąc jakieś absolutne pierdoły i co rusz pytając śpiącego z głową na jego ramieniu Gwaine'a, czy jest mu wygodnie, mimo że nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi. Przejście przez budzące się do życia miasto sprawiło, że czarownik poczuł pewną falę nostalgii w sercu. Przez chwilę wszystko wydawało się takie znajome, takie na swoim miejscu. Ale to wrażenie zniknęło niemal błyskawicznie, zastąpione poczuciem absolutnego braku przynależności do tego miejsca.
Czarownik szybko uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nigdzie nie przynależał. Za czasów Camelotu już żył z ogromnym, wewnętrznym konfliktem. Bo z jednej strony niby jego miejsce było przy Arturze, ale zwłaszcza przy Królu nie mógł być przecież w pełni sobą. Mógł udawać, że jego miejsce jest wśród druidów, wśród teoretycznie jego ludzi, ale to też nie była do końca prawda. Bo on był przecież uosobieniem magii, a oni tylko jej użytkownikami, a to wiązało się albo ze zbyt dużymi oczekiwaniami wobec niego jako czarownika, albo z brakiem możliwości zawiązania prawdziwie głębokich relacji, bo większość z nich, choć nie przyznawała się do tego głośno, nieco bała się jego potęgi albo chciała wykorzystać ją na własny użytek. Do zewnętrznego, współczesnego świata Merlin też tak naprawdę nie przynależał. Bo jak mógłby, skoro nawet nazwisko, którym się posługiwał, nie było prawdziwe? Był nomadem, tak w kwestii mieszkania, jak i emocjonalnej.
Król Camelotu po samym zakończeniu tego wybitnie długiego zebrania, chciał przejść się do lochów żeby sprawdzić, czy Merlin i Gwaine poczynili jakiekolwiek postępy w kwestii postawienia całej tej magicznej bariery. Zatrzymał się jednak nagle, prawie jak wmurowany, gdy kątem oka zauważył znajomą brązową czuprynę. I czarownik, mimo niesienia Rycerza na własnych plecach, uśmiechał się lekko. A przede wszystkim wyglądał na zadziwiająco spokojnego. Jasne, miał tę minę, którą miał zawsze, gdy coś chodziło mu po głowie, ale i tak wydawał się w tym momencie względnie zrelaksowany. Nie tak bardzo, jak wtedy, gdy pojechali na kawę, ale bardziej, niż gdy siedział nad księgami. Miła odmiana. A jednak gdy tak patrzył na tę dwójkę i na relację, która ich łączyła, poczuł ukłucie zazdrości w sercu. I nie chodziło nawet o to, że Gwaine nie zachowywał się jak na Rycerza przystało i upił się w pobliskiej karczmie tak bardzo, że nie będzie w stanie pojawić się na własnej warcie. Chodziło raczej o to, że Artur wiedział, że dopóki będą na Camelocie, on nie będzie mógł przeżyć czegoś podobnego z Merlinem. Nie wyjdą sobie gdzieś na miasto, nie spędzą razem czasu odrzucając hierarchię na bok i zapominając o niej. Artur najzwyczajniej w świecie był zazdrosny, a w jego sercu pojawiła się chęć, o którą sam by siebie nie podejrzewał, a mianowicie ogromna chęć opuszczenia Camelotu. I oczywiście, racjonalna część jego umysłu natychmiast wkroczyła, próbując go uświadomić, jak idiotyczny był to pomysł, ale w głębi serca Król wiedział, że dla kogo, jak dla kogo, ale dla Merlina byłby w stanie to zrobić. Nawet jeśli zewnętrzny świat przerażał go do szpiku kości. Ale przecież zewnętrzny świat nie mógł być aż taki zły, skoro miał w sobie jego przyjaciela, nieprawdaż?
- Widzę, że odkryłeś, gdzie w mieście znajduje się tawerna - oznajmił z nieznacznym uśmiechem Artur, gdy przekroczyli wreszcie bramę i znaleźli się na zamkowym dziedzińcu.
- Prędzej czy później się musiało to stać - odpowiedział lekko Merlin. - Aczkolwiek nie wiem, kto jest gorszym towarzyszem do picia. Czy ja, bo mam za dużą odporność na alkohol, czy Gwaine, że tak szybko odpadł - dodał z cichym śmiechem czarownik, nim absolutnie spoważniał. - Spałeś cokolwiek czy dopiero skończyliście zebranie?
- To drugie - przyznał niechętnie, zmęczonym tonem Król Camelotu. - Powiedziałeś raptem parę zdań, a załatwiłeś nas równo. Nie przebrnęliśmy nawet przez połowę tego, o czym mówiłeś i w sumie jedynym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na przerwę było to, że Rycerze zaczęli mi powoli po prostu odpadać ze zmęczenia. Z jednej strony mam ochotę cię zabić za to, że w ogóle z taką lekkością poruszyłeś te tematy, a z drugiej zaciągnąć cię z powrotem na zebranie, bo jestem pewien, że znalazłbyś milion nowych tematów, które trzeba przedyskutować. A to mogłoby nam wyjść na dobre. Powinniśmy przepracować tyle problemów, ile tylko damy radę.
- Wiesz, swoje przeżyłem, więc mam na to wszystko nieco inną perspektywę - zauważył spokojnie Merlin, idąc nieprzerwanie w stronę komnat Gwaine'a, gdy Artur mu w tym towarzyszył. - Widziałem jak imperia powstają, istnieją i upadają. Cała planeta jest pokryta ruinami tego, co miało być wieczne. I może sam z siebie straciłem już wiarę w to, że któreś królestwo może przetrwać dłużej, niż jego mieszkańcy, ale nie będę narzekał jeśli akurat ty udowodnisz mi, że Albion może powstać w takiej czy innej formie.
- I właśnie dlatego potrzebuję cię na tych zebraniach - oznajmił spokojnie Artur. - Przecież wiesz, że ufałem ci od zawsze. I nawet wtedy miałeś już nietypowe pomysły, bo myślałeś nieschematycznie. Teraz z twoją wiedzą i przeżyciami, to całkowicie mogłoby odmienić Camelotu.
- No właśnie - przerwał mu ze smutnym uśmiechem czarownik, odkładając Gwaine'a do jego łóżka i przykrywając go kołdrą, na wszelki wypadek podstawiając mu przy łóżku wiadro. - To zmieniłoby Camelot na zawsze. A ja tu nie zostanę Arturze. Pomogę Wam stanąć na nogi, dorzucę swoje trzy grosze żeby zapanował Albion, ale to tyle. Potem się wypisuje. Nie możesz oprzeć swoich wszystkich działań i pomysłów tylko i wyłącznie na mnie, bo wtedy zrobisz ze mnie jedyną podporę nowego porządku, a to za duża odpowiedzialność. Bo wtedy albo zmusisz mnie do zostania tutaj wbrew mojej woli i ja ci tego nigdy nie wybaczę, a w przypadku osoby nieśmiertelnej "nigdy" to cholernie dużo czasu, albo wszystko, co zbudujemy teraz razem, runie jak domek z kart na zbyt silnym wietrze. Dlatego mogę wam pomóc, doradzić, popchnąć was do działania w odpowiednim kierunku, ale nie mogę stać się stałym punktem życia Camelotu. I szczerze to sam nie wiem, czy bym tego chciał. Ale to drugorzędna sprawa. Swoją drogą, musimy wejść do biblioteki Uthera, mam nadzieję, że wiesz, gdzie ona jest? Ja sobie tam zostanę sam z księgami, a ty pójdziesz odpocząć.
Artur zamarł na chwilę. Niby czarownik od samego początku powtarzał mu, że cały ten układ jest tymczasowy i że pewnie nie zostanie na Camelocie, ale każde kolejne takie słowa sprawiały, że serce Pendragona dosłownie się zatrzymywało, a jego umysł ogarniała lekka panika, zupełnie jakby Merlin mówił, że następnego ranka zamierza zniknąć na horyzoncie i nigdy więcej nie powrócić. Nie wyobrażał sobie swojego życia bez przyjaciela. I nawet nie chciał musieć tego robić. Ale już po tym, jak powiedział Gwaine'owi, że czarownik miał magię, nauczył się pewnej rzeczy o Merlinie, której miał nie zapomnieć do końca życia. Wolność, możliwość wyboru i swoboda wyrażania się były dla czarownika ważniejsze od jakiejkolwiek relacji. Już raz nieomal zniszczył to, co ich łączyło, bo za bardzo paplał i więcej tego błędu popełniać nie zamierzał. Ba, nauczył się z całego tego zdarzenia, że popychanie czarownika do zrobienia czegokolwiek raczej przyniesie odwrotny skutek, o ile w ogóle.
- Wiesz, że docenię każdą twoją pomoc Merlinie i nie chcę cię do niczego zmuszać ani stawiać przed faktem dokonanym - zaczął od dziwnej strony Artur. - Dlatego jeśli chciałbyś się podzielić historiami tego, jak obecnie rządzi się na świecie, jakie są tego wady i zalety obecnych władców, z chęcią bym tego wysłuchał. Może się czegoś nauczył.
- Bogowie, demokracja na Camelocie, tylko tego nam brakowało - zaśmiał się Merlin, na co Artur spojrzał na niego z absolutnym zaskoczeniem i niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. - We współczesnym świecie o dziwo są jeszcze królestwa, którym przewodzą poszczególne osoby przy doradztwie najbliższych bądź odpowiednio wyedukowanych, ale większość świata to jednak się zmieniła. Pojawiła się taka rzecz, którą nazywa się demokracją. Wtedy ludzie oczywiście mają swoich przedstawicieli, ale każdy ma prawo głosu w ważnych kwestiach. Tak wybitnie mocno uogólniając. I chociaż wątpię żeby udało ci się to wprowadzić tutaj, bo ludzie potrzebują teraz stabilizacji, a nie przemian ustrojowych, to myślę, że ty i twoi rycerze moglibyście zejść do ludzi. Zapytać, jak się czują, czego im potrzeba, czego im brakuje. Takie podstawowe rzeczy, ale ociepliłyby wasz wizerunek i udowodniły, że nie macie własnych podwładnych w poważaniu. Chociaż mam niejasne przeczucie, że Gwen by cię zabiła za taki pomysł. Dlatego jeśli go wykorzystasz to nie przyznawaj się, kto cię natchnął.
- Gwen pochodzi z ludu, zna jego potrzeby i oczekiwania - zauważył Król Camelotu.
- Gwen pochodzi z ludu - przyznał ostrożnie czarownik. - Ale zapomniała, z czym się to wiąże. Zapomniała, jak to jest musieć fizycznie pracować, jak to jest martwić się o przeżycie następnego dnia czy tygodnia. Gwen jest Królową. Świadomie czy nie zamknęła się w bańce pewnego przepychu, z którego jej nie wyciągniesz, bo jej jest po prostu tam zbyt wygodnie. Nie musi widzieć nieprzyjemnej prawdy. I to nie tak, że jest złą osobą, bo tego bym się jej w życiu nie odważył zarzucić i jakby nie patrzeć to wieki, wieki temu była moja przyjaciółka. Myślę, że ona się po prostu boi. Jest przerażona, bo nie miałaby pojęcia, jak poradzić sobie z wojną, gdyby była przeciętnym mieszkańcem i nie ma pojęcia, jak poradzić sobie z tym teraz, gdy jest Królową. A zdążyła już polubić nowy status i boi się, że jeśli zrobi coś nie tak, zostanie go pozbawiona. Więc nie działa racjonalnie, ale pod publikę, naciskając tam, gdzie wie, że dostanie poklask, bo nikt nie będzie się wczytywał w jej słowa i bo wszyscy, nieważne jak bardzo próbują ignorować ten fakt, wciąż pamiętają, że jest z ludu. Więc wszyscy z miejsca założą, że chce jak najlepiej dla ludzi, bo to się wydaje nam naturalne. Tu nie ma żadnych złych intencji, po niczyjej stronie. Jest po prostu chęć ochrony samego siebie przed wrogiem, którego samemu sobie się wyimaginowało i próba wciągnięcia innych w tę właśnie walkę - skomentował to jedynie Merlin, wzruszając ramionami i zatrzymując się przed drzwiami do prywatnej biblioteki.
- Druga część rady zaczyna się po południu. Prześpię się, przemyślę to wszystko i przepchnę pomysł z wypytaniem podwładnych - uznał Artur pewnym tonem. - Choćbym miał sam chodzić od domu do domu. I jakoś przekonam Gwen. Zobaczysz. Jak jej się to wytłumaczy tak żeby zrozumiała, na pewno cię poprze.
- Chciałbym dalej mieć w sobie tę wiarę i naiwność, którą masz ty Arturze - oznajmił ze smutnym uśmiechem Merlin. - Naprawdę bym chciał. Ale straciłem je wiele wieków temu. Odpocznij, bo czeka cię batalia, której nawet się nie spodziewasz - dodał, wchodząc do biblioteki Uthera i zostawiając Króla Camelotu samego na korytarzu ze swoimi przemyśleniami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top