9
Mercury
Pożegnanie z Saturnem, Effie, Romeo, Knightem, Rexem i pozostałymi nie było łatwe. Miałem świadomość tego, że mogłem nie wrócić z tej misji żywy. Obiecałem Saturnowi, że wrócę do pałacu z Bree, ale chyba oboje wiedzieliśmy, że istniała opcja, iż nie dotrzymam słowa.
- Uważaj na siebie, dobrze? Proszę, jeśli zajdzie potrzeba, ceń swoje życie bardziej od istnienia tej dziewczyny.
Saturn mnie uściskał. Miałem łzy w oczach, gdy poklepywał mnie po plecach. Czułem, jak drżał. Ostatnim, czego chciałem, było przysparzanie bratu zmartwień. Dopiero skończyła się jedna wojna, a już wpakowywałem się w kolejną.
- Wszystko będzie dobrze, braciszku. Wrócę niebawem.
Pożegnałem się także z Effie. Królowa Quandrum głaskała mnie uspokajająco po plecach. Nie wiedziałem, kogo bardziej chciała pocieszyć. Siebie czy mnie.
- Trzymaj się, Mercury. Zawalcz o swoją miłość.
- Dziękuję, Effie. Za wszystko.
Dziewczyna odwróciła się przodem do swojego męża. Saturn ją objął i przyciągnął do siebie. Czułem się jak drań z tym, że Effie przeze mnie płakała. Uwielbiałem tą dziewczynę. Traktowała mnie jak rodzonego brata, choć na początku byłem dla niej oschły. Szybko jednak się do niej przekonałem. Wierzyłem, że nawet, jeśli nie wrócę, odpowiednio zadba o królestwo.
Następnie przyszła kolej na Romeo i Knighta. Pożegnanie z dzieciakiem było najgorsze. Mimo, że nie miałem z Knightem silnej więzi, nie zmieniało to faktu, że ten chłopiec kochał wszystkich mieszkańców pałacu. Kilka miesięcy temu żył z przybranymi rodzicami, którzy się nad nim znęcali. Knight spał w klatce, a za biurko służył mu kawałek deski leżący na podłodze w brudnym pokoju. Saturn brutalnie zamordował opiekunów chłopca. Mimo, że nie popierałem zabijania swoich obywateli, to czasami takie wyjście było jedynym stosownym.
Wyszedłem przed pałac sam. Nie chciałem, aby pozostali mnie odprowadzali. Wolałem się przy nich nie rozpłakać. W ciągu kilku ostatnich dni stałem się zbyt emocjonalny, co mi się nie podobało. Nie po to przez tyle lat starannie ukrywałem emocje za maską, aby teraz ją zrzucić i pokazać wszystkim, co pożerało mnie od środka.
Znajdując się na schodach prowadzących z pałacowego wzgórza do oceanu, odwróciłem się po raz ostatni, aby spojrzeć na moją rodzinę. Uniosłem dłoń, machając Saturnowi, Romeo, Knightowi i Effie. Celowo nie skontaktowałem się z Neptune'm, aby go nie denerwować. Miałem nadzieję, że będzie szczęśliwy w Cormac ze swoim chłopakiem.
Słońce wchodziło. To był odpowiedni moment, aby wyruszyć. Podróż miała trochę potrwać. Poza tym, musiałem na nowo przyzwyczaić się do używania ogona syrena, którego nie używałem od wielu lat. Obawiałem się, że gdy poczuję, iż moje nogi zmieniają się w ogon, wówczas spanikuję. Starałem się jednak mieć z tyłu głowy, że to wszystko, co robiłem, robiłem dla Bree.
Miałem ze sobą tylko niezbędny bagaż. Księgę, którą miałem zamiar objąć magiczną ochroną, żeby nie zmokła. Miecz, którym mogłem odcinać głowy nieprzyjaznym istotom. Kilka fiolek z substancjami odurzającymi. Dwa noże, którymi mogłem zadać rany.
Musiałem ograniczyć zabierane ze sobą do oceanu rzeczy. Nie wziąłem więc prowiantu ani wody. Mogłoby się wydawać, że skoro wyruszałem w ocean, nie potrzebowałem wody, ale przemiana wody słonej w zdatną do picia nie była taka prosta. Nie oznaczało to jednak, że nie byłem przygotowany. Skoro miałem przy sobie księgę, mogłem wyczarować dla siebie jedzenie i picie w dowolnej chwili.
Na plaży czekało na mnie dwóch chłopaków. Kiedy ich zobaczyłem, uśmiechnąłem się szeroko. Nie spodziewałem się, że zdecydują się pójść ze mną. Theo i Jake w końcu doznali poważnego uszczerbku na zdrowiu w trakcie wojny z Lennoxem. Theo miał na ciele tyle ran, że została po nich siatka blizn. Jake natomiast stracił oko i chęci do życia.
- Tak się cieszę, że was widzę, chłopaki.
Theo poklepał mnie po plecach, a Jake ścisnął za ramię. Dawniej taki bliski kontakt z drugą istotą kazałby mi natychmiastowo się odsunąć, ale pracowałem nad sobą. Już teraz wiedziałem, że gdy ktoś mnie dotykał, nie oznaczało to, że chciał mnie skrzywdzić.
- Nie moglibyśmy cię zostawić, chłopie. Jesteś naszym księciem, co nie?
- Na pewno chcecie ze mną popłynąć? To może być niebezpieczne. Wiecie, kim jest Eryx Fettus...
- Mercury, posłuchaj - oznajmił Theo, spoglądając na bezkres oceanu. - Żyjemy jako syreny od urodzenia. Znamy podwodny świat jak nikt inny. To nasz dom. Tam się wychowaliśmy i tam umrzemy. Życie bez dreszczyku emocji nie jest życiem, a egzystencją. Rozumiem, że się o nas martwisz, ale zupełnie niepotrzebnie. Poradzimy sobie. Mamy przecież wspaniały cel, prawda? Jeśli możemy pomóc ci uratować dziewczynę, która potrzebuje pomocy, czego więcej nam potrzeba? Zrobimy to, bracie, jasne?
- Theo, ale...
- Nie, nie - odparł, kręcąc głową. - Nie będę cię słuchał. Zamień swoje nogi w ogon i płyńmy przed siebie. Droga do królestwa Eryxa zajmie nam około dwie godziny. Nie wiemy, co czeka nas po drodze, więc lepiej nie zwlekać z rozpoczęciem podróży. Kiedy nadejdzie zmrok, poruszanie się pod wodą jest trudniejsze.
Przełknąłem ślinę.
Spojrzałem na ocean. Piękne miejsce, które napawało mnie przerażeniem.
Chłopcy widzieli, co się ze mną działo. Mimo, że to z Saturnem byli bliżsi, nie odmówili mi pomocy. Nie chciałem wciągać ich w niebezpieczną grę, ale obawiałem się ruszać pod wodę sam. Nikt nie znał oceanu tak dobrze, jak syreni.
Zostawiłem na plecach plecak z wszystkimi zabawkami pomocnymi w odbieraniu życia. Usiadłem na brzegu tak, aby moje nogi zanurzone były w wodzie. Zacisnąłem dłonie w pięści i zamknąłem oczy.
- Nie dam rady. Nie mogę.
- Spokojnie, stary - poprosił Jake, kucając za mną. - Spójrz w ocean. Skup się na falach. Pomyśl o tym, co czeka cię, gdy się zanurzysz.
- Mam złe wspomnienia. Boję się.
- Jeśli przez całe życie będziesz się bał, nigdy więcej nie doświadczysz piękna czegoś, co kochałeś. Mercury, nie możesz skreślać oceanu tylko dlatego, że wiele lat temu przydarzyła ci się tam krzywda. Nie wiemy o wszystkim, więc nie będziemy cię osądzać. Jesteśmy jednak syrenami i wiemy, jak piękny jest podwodny świat. Wszystko jest tam bardziej magiczne niż w świecie naziemnym. Robisz to dla Bree. Dla dziewczyny, na której ci zależy.
- Nie pomagasz, Jake.
- Wiem - zaśmiał się, klepiąc mnie po plecach tak mocno, że myślałem, iż wypluję płuca.
Spojrzałem na spokojne, delikatne fale. Słońce znajdowało się coraz wyżej na niebie, na którym latały smoki. Starałem się nie myśleć o tym, że wybierałem się na samobójczą misję. Skupiałem się na pięknie tego świata. Na tym, dla czego warto było żyć.
- Kurwa, mamy to! Panie i panowie, Mercury ma swój ogonek!
Nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Kompletnie oszołomiony spojrzałem w dół i zobaczyłem fioletowy ogon. Ten sam, który po raz ostatni widziałem, gdy byłem dzieckiem.
- Na bogów. Znowu mam ogon.
- Nie ma na co czekać! Chodź za nami, Mercury!
Theo i Jake wcale na mnie nie czekali. Rzucili się do wody, a ja zaśmiałem się tak, jakby nikt miał mnie nie słyszeć. Nie sądziłem, że ponowne poczucie ogona tak mnie uszczęśliwi.
Poczułem się jak dziecko. Jak ten chłopiec, któremu odebrano możliwość dorastania w podwodnym świecie. Miałem wrażenie, że to, co stało się kilkanaście lat temu, wcale nie miało miejsca. Czułem się tak, jakbym mógł przenosić góry. Cieszyłem się jak dzieciak i nie czekając dłużej, rzuciłem się w ocean.
Gdy zanurkowałem, nie zarejestrowałem momentu, w którym moje oddychanie przeszło z płuc na skrzela. Skrzela pojawiły się na mojej szyi i na bokach mojego brzucha. Przesunąłem po nich delikatnie palcami, nie przestając się uśmiechać.
Wyciągnąłem przed siebie ręce i zacząłem płynąć. Obok mnie rozpościerała się kolorowa rafa koralowa. Obserwowałem ryby i żółwie morskie, nie mogąc wyjść z podziwu.
Cholera, ależ ja tęskniłem za tym światem.
Theo i Jake wykonywali dookoła mnie akrobacje. Widzieli, jak się czułem. Mój nastrój im się udzielił.
- Jak tam, książę? Dobrze się bawisz?
Wpadła we mnie meduza. Odbiła się od mojego ciała i popłynęła dalej. Następnie pojawił się przy mnie żółw morski, którego pogłaskałem po łebku. Nie mogąc uwierzyć w to, że znów tutaj byłem, przesunąłem dłonią po rafie koralowej. Koralowce ożyły i przywitały mnie, oplatając odgałęzieniami moją dłoń.
- Jestem w domu, panowie. Nie mógłbym bardziej się cieszyć.
- W takim razie napawaj się widokami, a my poprowadzimy cię w kierunku królestwa Eryxa. Kiedy znajdziemy się wystarczająco blisko, damy ci znać, abyś się przygotował.
Nie mogłem zapomnieć o tym, w jakim celu zszedłem pod wodę. Mogłem dobrze się bawić i uśmiechać tak, jakbym był upojony alkoholem, ale tej misji przyświecało coś większego. Coś, na czym bardzo mi zależało.
Skinąłem więc głową i popłynąłem za chłopakami. O dziwo, szybko przyzwyczaiłem się do ich tempa. Bałem się, że po tylu latach nieużywania ogona syrena zapomnę o tym, jak poprawnie pływać, ale okazało się, że pływałem tak dobrze jak wtedy, gdy zszedłem pod wodę po raz ostatni.
Płynęliśmy przed siebie, a ja z zachwytem podziwiałem świat, który niesamowicie wyewoluował. Mimo, że uwielbiałem zgłębiać wiedzę z magicznych ksiąg, to zawsze starałem się trzymać z daleka od tych, które opowiadały o morskiej magii. Obawiałem się, że gdy będę je czytał, powrócą do mnie wspomnienia, których wolałem nie pamiętać. Wiedziałem, że Diluka nie chciałaby, abym przestał kochać ocean, ale jej śmierć wszystko we mnie zmieniła. Z radosnego chłopca, który nie miał żadnych zmartwień, stałem się wrakiem człowieka w wieku zaledwie siedmiu lat. Neptune starał się mnie pocieszać, podczas gdy Saturn ciężko trenował, ale nigdy nie odzyskałem tego spokoju ducha, który był mi tak potrzebny.
Kiedy przepływaliśmy obok podejrzanie martwego miejsca, zatrzymałem się. Theo i Jake wyczuli moje wahania i również przystopowali. Mimo, że domyślałem się, co to było za miejsce, i tak musiałem o to spytać, aby uzyskać potwierdzenie.
- Czy to Yord?
Podpłynął do mnie Theo. Chłopak był zbyt blisko mnie, ale rozumiałem, dlaczego tak zareagował. Bał się, że gdy zobaczę miejsce, w którym przed pięcioma laty dokonała się masakra, zwariuję i ucieknę na powierzchnię.
- Tak. To Yord. Mercury...
- W porządku. Zaraz popłyniemy dalej. Ja po prostu...
Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Nie było żadnych słów, które mogłyby opisać to, co czułem, patrząc na te zniszczenia.
W Yord pięć lat temu zginęło mnóstwo syrenów i innych morskich stworzeń. Wojownicy Eryxa sprawili, że piękna kraina zniknęła z powierzchni ziemi. Wymordowali wszystkich. Nie mieli dla nikogo litości. Nawet dla małych dzieci.
Tego dnia została zabrana stąd Bree. Nie miałem o tym pojęcia, aż do wczoraj. Myślałem, że podobnie jak pozostali obywatele Yord, zginęła. Pogodziłem się z jej śmiercią już dawno temu, więc dowiedzenie się, że jednak żyła, było dla mnie szokujące. Uznałem jednak, że był to znak. Być może los postanowił dać mi kopa w tyłek, abym przestał się nad sobą użalać i w końcu znalazł sobie miłość, którą mógłbym chronić.
Podpłynąłem trochę bliżej. Po ciałach syrenów nie było już tutaj śladu, ale wszystkie inne zniszczenia były doskonale widoczne.
Budynki były zdewastowane. Tworzenie miasta pod wodą nie należało do najłatwiejszych zadań, więc bolało mnie obserwowanie tego, jak czyjaś ciężka praca poszła na marne.
Rafy koralowe tutaj nie żyły. Ryby tutaj nie pływały. Było tu pusto i ponuro. Życie nie chciało na nowo osiedlić się w miejscu, w którym doszło do takiej tragedii.
Nie chciałem dłużej na to patrzeć. Musiałem być pełen siły, zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Czekała mnie trudna walka o Bree. Wiedziałem, że Eryx tak łatwo mi jej nie odda. Musiałem jednak spróbować. Nie udało mi się uratować Diluki, ale miałem zamiar walczyć o Bree.
- Płyńmy dalej, chłopaki. Nic tu po nas.
Jake i Theo tym razem nie byli na prowadzeniu. Płynęli po moich bokach tak, jakby chcieli mnie chronić.
- Mogę zapytać, kim jest dla ciebie ta dziewczyna, którą płyniemy odbić?
Spojrzałem w oczy Jake'a. Tak właściwie, w jego jedno oko. Żałowałem, że Neptune'owi, który władał magią uzdrowienia, nie dało się pomóc temu chłopakowi.
- Jest siostrą dziewczynki, która kiedyś przeze mnie zginęła.
- Co? Przez ciebie? Wybacz, Mercury, ale nie wierzę, abyś celowo pozwolił komuś zginąć.
- Masz rację. Diluka nie zginęła dlatego, że tego chciałem. Zaatakował ją rekin. Nie miała z nim szans. Mój ogon utknął w szczelinie, a gdy się uwolniłem, było już za późno. Rodzina Diluki mnie przeklęła. Nie chcieli mnie znać. Myślałem, że jej siostra też zginęła w oblężeniu Yord, ale wszystko wskazuje na to, że Bree żyje i jest przytrzymywana przez Eryxa.
Chłopcy zamilkli. Nie wiedzieli, co powiedzieć, ale nie potrzebowałem żadnych słów. Najważniejsze było dla mnie to, aby pomóc Bree.
Miałem tylko nadzieję, że nie zakochała się w Eryxie. Gdybym popłynął do niej z ratunkiem, a ona wyśmiałaby moją pomoc, chyba bym tego nie przeżył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top