54
Mercury
Wziąłem Blaine'a na ręce. Synek wcale się nie wiercił. Był taki grzeczny, że aż nierzeczywisty.
Skrzywdzone dzieci zachowywały się inaczej niż te, które miały spokojne dzieciństwo i nie doświadczyły przemocy. Doskonałymi przykładami byli Knight i Blaine. Dziecko Effie i Saturna również było straumatyzowane.
Knight został pozostawiony w Quandrum przez biologicznych rodziców dlatego, że był odmieńcem. Miał pomarańczową skórę, a jego kończyny się rozciągały, co nie było normalne dla żadnego ze znanych nam gatunków. Nie dość, że Knight stracił mamę i tatę, to jeszcze demony, które przygarnęły go po tym pod swój dach, się nad nim znęcały. Knighta bito, wyzywano i szykanowano. Dzieci w szkole się z niego naśmiewały, a gdy wracał do domu, nie miał gdzie się schować przed opiekunami, którzy trzymali go w klatce skutego kajdanami.
Knight był wycofany i ostrożny, ale Effie robiła wszystko, aby jej przybrany syn miał się dobrze. Kochała go i udowadniała mu to każdego dnia. Była wspaniałą mamą. Sama nie mogła mieć dzieci przez to, że Lennox ją zgwałcił, ale nie cierpiała dłużej z tego powodu. Na pewno chciałaby nosić pod sercem dziecko Saturna, jednak nie było jej to dane.
Blaine był bardzo podobny do Knighta. Stracił rodziców jako półroczne, ale inteligentne i świadome dziecko. Jego stado chciało się go pozbyć, wystawiając go na pewną śmierć. Gdyby nie nasza wizyta w wulkanie, Blaine'a mogłoby już nie być na tym świecie. Zapewne zostałby złapany i zabity przez jakieś niebezpieczne stworzenia dlatego, że był malutki i bezbronny.
Zapukałem w drzwi własnej sypialni, aby ostrzec Bree przed wejściem. Miałem nadzieję, że moja żona nie czekała na mnie naga, z rozłożonymi nogami. Nie chciałem, aby mój synek miał kolejną traumę.
Na szczęście moja syrenka czekała na mnie ubrana w piżamę. Tak właściwie, to miała na sobie krótkie spodenki i moją koszulkę z napisem "Twój książę". Dostałem ją od Neptune'a na urodziny. O wiele lepiej prezentowała się na Bree niż na mnie.
Moja żonka uśmiechnęła się urokliwie, gdy zobaczyła, kto mi towarzyszył. Wstała z łóżka i podeszła do nas, aby wziąć Blaine'a na ręce. Utuliła go do piersi tak, jakby był małym dzieckiem. Blaine lubił, gdy tak go traktowano, choć ze swoją inteligencją przewyższał wszystkie dzieci w swoim wieku.
- Cześć, kochaniutki. Jak się czujesz?
- Dobrze, mamo.
Bree podniosła na mnie niedowierzające spojrzenie. Rozłożyłem ręce na boki i uśmiechnąłem się.
- Niespodzianka. Umie mówić.
- Na bogów...
Bree pocałowała synka w czubek głowy, śmiejąc się radośnie. Okręciła się z Blaine'm w ramionach wokół własnej osi. Była taka radosna, że uśmiech mimowolnie pojawił się na mojej twarzy i za nic nie chciał z niej zejść.
- Powiedz coś jeszcze!
- Jesteś piękna.
- O rajuśku! Jaki ty jesteś słodziutki!
Nie powinienem zazdrościć własnemu synowi tego, że moja żona wtulała go w swoje piersi, ale cóż. Byłem zazdrosny.
- Mój syneczek potrafi mówić! Mamusia jest z ciebie dumna!
- Bree, Blaine jest ponadprzeciętnie inteligentny. Robiąc z niego dziecko, krzywdzisz go.
- Nieprawda - zaprzeczyła Bree, wydymając na mnie usta w niezadowoleniu. - Mój syneczek lubi, gdy mamusia tak uroczo go traktuje, prawda?
- Bardzo, mamusiu.
Na bogów. Nie wiedziałem, czy dłużej z nimi wytrzymam.
- Bree, jest coś, o czym chciałem z tobą porozmawiać. To ważne, dlatego proszę, abyś usiadła. Wiem, że obiecywałem ci, iż nie będę dokładał ci stresu, ale złożyłem ci również obietnicę, że będę z tobą szczery. Jest coś, co jest dla mnie bardzo ważne i muszę się z tobą tym podzielić.
Moja syrenka zmarszczyła brwi, ale posłusznie usiadła. To w niej lubiłem. Potrafiła być zarówno dominująca, jak i uległa. Kochałem ją za to, jak delikatna była, jednak uwielbiałem również to, gdy przemieniała się w dominującą panią.
Była noc, ale byliśmy w pełni rozbudzeni. Bree miała szeroko otwarte oczy, a Blaine wtulał się w jej ramiona. Wyglądali razem jak prawdziwa mama z dzieckiem. Wiedziałem, że w rzeczywistości tak nie było. Blaine miał rodziców, których bardzo kochał i za którymi tęsknił, ale skoro znajdowali się oni w zaświatach i nie mogli się nim opiekować, ten obowiązek spoczął na nas.
Usiadłem na przeciwko Bree, zajmując miejsce na krzesełku. Położyłem dłonie na kolanach mojej pięknej żony. Musiałem ugłaskać Bree. Nie mogłem dopuścić do tego, aby postrzegała mnie jako mordercę. Od zawsze starałem się trzymać od śmierci tak daleko, jak to możliwe, jednak nie zawsze było to proste. Dziś musiałem stawić czoła czemuś, od czego odsuwałem się latami. Robiłem to jednak dla dobra syna oraz po to, aby pomścić śmierć jego niczemu niewinnych rodziców.
- Dostałem wiadomość od rodziców Blaine'a. Przebywają w zaświatach. Chcieli podziękować nam za to, że zajęliśmy się ich synkiem. Proszą o to, abyśmy go kochali i zajmowali się nim najlepiej, jak potrafimy. To napędziło mnie do chęci, aby zabić przywódcę halivków. Musimy to zrobić, kochanie. Nie możemy pozwolić, aby ten stwór terroryzował pozostałych poddanych. Nie chcę jednak, abyś uważała mnie za mordercę, dlatego postanowiłem to z tobą przedyskutować. Nie mogę pozwolić na to, abyś mnie znienawidziła. Saturn jednak wierzy, że najlepszym wyjściem dla królestwa będzie pozbycie się z niego przywódcy halivków, który skazał na okrutną śmierć dwie niewinne istoty.
Bree mocniej ścisnęła Blaine'a w swoich ramionach. Widziałem, jak błądziła wzrokiem po podłodze. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale ja cierpliwie czekałem.
- Dobrze, Mercury.
Byłem tak zaskoczony, że tym razem to ja przemilczałem dłuższą chwilę.
- Naprawdę? Kochanie, mam twoją zgodę?
- Tak - odrzekła, choć jej oczy wyrażały niepewność. - Zrób to, co najważniejsze dla Quandrum.
- Nie będziesz na mnie zła?
Uklęknąłem przed nią na obu kolanach. Tym sposobem chciałem dać jej do zrozumienia, jak wiele dla mnie znaczyła i jak bardzo ją szanowałem.
- Nie będę. Jesteś księciem. Nie mogę oczekiwać, że całymi dniami będziesz siedział na tronie i nic nie robił. Musisz działać. Jeśli twoi poddani są w niebezpieczeństwie, działaj.
- Na bogów, jak ja cię kocham, moja syrenko.
Wstałem i nachyliłem się nad różowowłosą dziewczyną, aby pocałować ją w usta. Bree uśmiechnęła się lekko. Byłem jej tak bardzo wdzięczny, że nie miała nawet o tym pojęcia.
- Działaj, skarbie. Tylko na siebie uważaj, dobrze? Ja zostanę z Blaine'm. Będę z nim spać.
Zaśmiałem się, gdy uniosła prowokacyjnie brwi.
- Tylko go nie zamęcz. Niebawem wrócę i obiecuję, że jutro to ty mnie zdominujesz, żono.
Policzki Bree zrobiły się różowe, a jej oczy się zaświeciły. Była tak samo podniecona, jak ja. Miała w sobie niespożytą siłę na eksperymenty łóżkowe, co jak najbardziej mi odpowiadało. Nie mogłem trafić na bardziej cudowną partnerkę. Bree była wyjątkowa, a ja miałem ten zaszczyt, aby być jej mężem, jej księciem, jej panem i jej niewolnikiem w jednym.
Pożegnałem się także z Blaine'm, całując synka w głowę. Spojrzałem mu porozumiewawczo w oczy. Chciałem po raz ostatni się upewnić, że nie zmienił decyzji. Kiedy jednak Blaine skinął do mnie twierdząco głową, uznałem, że nie potrzebowałem kolejnego potwierdzenia. Zanim się rozmyśliłem, wyszedłem z sypialni i poszedłem do pokoju, w którym spakowałem do torby najlepszą broń, jaką miałem. Zabicie przywódcy nie miało być dla nas trudnym zadaniem, ale wolałem być przygotowany na wszystko.
Kiedy byłem gotów, wyszedłem przed pałac. Tam czekał na mnie Saturn wraz ze swoim smokiem. Rex błysnął do mnie uśmiechem swoich smoczych zębisk i uderzył ciężkim ogonem o trawę. Wzgórze pałacowe oświetlone było przez światło księżyca. Ta noc była piękna i spokojna, ale niebawem miała stać się krwawa.
- Rozumiem, że masz zgodę swojej pani, braciszku.
Klepnąłem Saturna w tył głowy, na co mój brat się roześmiał.
- Lećmy do wulkanu. Mamy zadanie do wykonania.
Obaj wsiedliśmy na Rexa. Saturn usiadł z przodu, a ja za nim. Mój brat był urodzonym przywódcą i zawsze był we wszystkim pierwszy. Gdy byłem dzieckiem, przeszkadzało mi to, że rodzice tak bardzo go faworyzowali, ale gdy trochę podrosłem, zdałem sobie sprawę, że Saturn nie miał łatwego życia. Rodzice poświęcali mu dużo czasu dlatego, że chcieli przygotować go do roli króla.
Mój brat był moim bohaterem. Neptune'a oczywiście również mogłem śmiało tak nazwać, ale to do ideału Saturna dążyłem. Po drodze trochę się zagubiłem, załamany śmiercią Diluki, ale z pomocą rodziny wyszedłem na prostą.
Lecieliśmy nad pochłoniętym mrokiem nocy królestwem. Quandrum było ciche i spokojne. Życie toczyło się dalej. Wszystko było wręcz idealne, ale wiedziałem, po prostu czułem to w kościach, że to nie był jeszcze koniec. Wciąż mieliśmy wiele do przeżycia, ale byłem na to gotów. Wiedziałem, że z braćmi u boku damy sobie radę ze wszystkim.
- Jesteśmy na miejscu. Gotowy, Mercury?
Rex wylądował miękko na trawie przed wulkanem. Zsunęliśmy się z jego pleców. Smok po wojnie z Lennoxem stał się wycofany i cichy, ale powoli wracał do żywych.
- Powodzenia, chłopaki.
- Dzięki, dziubku.
Saturn pocałował Rexa w pysk, a ten buchnął radośnie ogniem z nozdrzy.
- Zaczekam tu na was. Nie spieszcie się. Będę podziwiał ocean.
Zostawiliśmy Rexa nad wodą, a sami udaliśmy się do wulkanu. Gdy weszliśmy do środka, uderzyły we mnie wspomnienia z dzieciństwa. Jako małe dzieciaki spędzaliśmy tutaj mnóstwo czasu. Mieliśmy dobre dzieciństwo. Rodzice upewniali się, że niczego nam nie brakowało. Byli naszym największym wsparciem, a ja czułem się dumny, że miałem tak wspaniałą mamę i wyjątkowego tatę.
- Pamiętasz, jak Neptune niemal wpadł kiedyś do lawy?
Zaśmiałem się, kiwając głową.
- Przypalił sobie ogon, a potem płakał mamie w ramię.
- A pamiętasz, jak biegłeś po schodach na górę, gdyż nie mogłeś doczekać się spotkania z halivkami i wywróciłeś się, wybijając dwa zęby?
Cholera. Parsknąłem tak, że prawie się oplułem.
- Okrutny z ciebie starszy brat, Saturnie.
- Nieprawda. Kochasz tego sadystycznego dupka, którym jestem.
Nie mogłem nie przyznać mu racji. Kochałem go z całego serca.
- Nie miałem jeszcze okazji podziękować ci za to, co dla mnie zrobiłeś. Dla mnie i dla Bree.
Saturn machnął lekceważąco ręką. Nie lubił, gdy go chwalono, jednak w tym wypadku nie mogłem postąpić inaczej.
- Daj spokój, Mercury. Ty zrobiłbyś dla mnie to samo. Niemal zapomniałem o tych implantach, które wszczepił nam ojciec. Uważam, że była to przydatna moc, ale musimy nauczyć się polegać na własnej magii. Nie wiemy, co czeka Quandrum w przyszłości, więc musimy być przygotowani na wszystko, ale przecież wciąż się szkolimy, prawda? Nasza magia staje się coraz silniejsza. Wszystko idzie w dobrym kierunku.
- Niemniej bardzo ci dziękuję. Bez wsparcia twojego i Neptune'a nie dałbym rady uwolnić Bree.
- Nie zapomnij o Lennoxie. Wciąż gardzę tym dupkiem, co nie zmienia faktu, że był gotów zginąć, aby uratować twoją żonę. Nigdy nie widziałem tak sprawnej walki Lennoxa. Caspian zrobił sobie z niego dobrego niewolnika.
Wspięliśmy się na górę po schodach. Byliśmy już coraz bliżej spotkania z halivkami i ich przywódcą. Musiałem przełknąć gulę w gardle, gdyż zrobiło mi się słabo. Obawiałem się morderstwa, którego mieliśmy dokonać z bratem, ale wiedziałem, że tak trzeba było postąpić.
Kiedy halivki nas zobaczyły, zachowały się tak, jakby wyczuły niebezpieczeństwo. Nie podbiegły do nas tak, jak zrobiłyby to w każdej innej sytuacji. Starały się schować za filarami, ale ich żółte oczka zdradzały ich obecność. Moglibyśmy z łatwością ich wszystkich zabić, ale nie taki był przecież nasz cel.
- Gdzie jest Roshival, wasz przywódca?
Głos Saturna wybrzmiał. Stworzonka spojrzały po sobie nerwowo, ale w końcu Roshival wystąpił przed szereg. Był taki mały. Na pozór niewinny. Nie bez powodu mówiło się jednak, że nie można było oceniać po pozorach.
- Mercury, czyń swoją powinność. Sam się z nimi nie porozumiem, ale ty możesz to zrobić. Wyjaśnij temu dupkowi, co się stanie i dlaczego, a ja przygotuję broń.
Gdy Saturn wyjął zza paska ostrze włóczni, halivki zaczęły piszczeć ze strachu. Uniosłem w górę dłoń, każąc im w ten sposób zamilknąć. Były posłuszne, dlatego mnie posłuchały, co nie zmieniło faktu, że drżały ze strachu przed królem i księciem Quandrum.
- Roshival.
Zamigałem do niego jego imię. Przywódca skinął głową, a raczej czaszką. Czułem od niego ostrożność, ale i złość.
- Dziś zabijemy cię za to, że skazałeś swoich niewinnych poddanych na brutalną śmierć. Taki władca nie powinien nazywać się władcą. Na twoje miejsce wybierzemy kogoś innego. Kogoś, kto będzie bardziej odpowiedni i kto, przede wszystkim, będzie dbał o dobro swojego stada. Dziś pożegnasz się z życiem. Mogłeś wybrać inną drogę, ale każdy ma wolną wolę. Ty postąpiłeś niegodnie i za to umrzesz.
Zanim przywódca zdążył zrobić cokolwiek, Saturn uniósł włócznię. Spojrzał mi pytająco w oczy, a ja skinąłem głową. Wystarczył jeden ruch i Roshival zginął. Jego ciało rozpadło się w pył, a gdy odszedł z tego świata, spojrzałem na halivki.
- Teraz wybierzemy waszego nowego przywódcę. Nastał czas pokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top