53
Mercury
- Co takiego?
Saturn wzruszył lekko ramionami. Gestem głowy pokazał mi, abym wyszedł z pokoju. Nie chciałem, aby Bree poczuła się wykluczona, dlatego szybko się do niej odwróciłem i do niej podszedłem. Moja żona miała zmartwiony wyraz twarzy. Gdy już chciała wstawać, ja położyłem dłonie na jej ramionach, tym sposobem prosząc, aby siedziała na łóżku.
- Kochanie, może najpierw ja sprawdzę, o co chodzi?
- Mercury, ale...
- Masz pełne prawo się ze mną nie zgodzić, syrenko. Po prostu nie chcę dokładać ci stresu. Martwię się o twój organizm. Ostatnimi czasy sporo się wycierpiał.
Dziewczyna zmrużyła powieki. Widocznie nie była przekonana do mojego pomysłu, ale uznałem, że skoro Saturn sądził, iż lepiej było, abym sam zobaczył tą wiadomość, postanowiłem uszanować jego zdanie. Saturn dbał o wszystkich mieszkańców Quandrum i z pewnością zależało mu na Bree. Stała się ona księżniczką, więc była ważnym elementem królestwa.
- Dobrze. Idź sam, ale gdy zobaczysz coś niepokojącego, masz natychmiastowo do mnie przyjść.
Uśmiechnąłem się na zgodę, całując ją w czubek głowy.
- Oczywiście, żono. Zrobię wszystko, co mi rozkażesz.
Bree powinna rzucić w tej chwili jakimś erotycznym żartem, ale była zbyt przejęta. Rozumiałem ją. Sam cholernie się stresowałem. Nie spodziewałem się dostać listu od biologicznych rodziców Blaine'a. Obawiałem się, że nie chcieli, aby stał się naszym synem. Miałem same najczarniejsze scenariusze w głowie. Liczyłem na to, że żaden z nich się nie spełni. Tego bym nie przeżył. Gdybym miał zostawić Blaine'a samego, po tak trudnej walce o niego, nie dałbym sobie z tym rady. Kochałem go jak własne dziecko, a skoro jego martwym rodzicom się to nie podobało, to trudno. Może byłem szują, jednak nie wyobrażałem sobie życia bez Blaine'a. Był ponadprzeciętnie inteligentny jak na tak młode stworzonko, jednak jego ciało było bezbronne. Blaine nie przeżyłby, gdybym wypuścił go z pałacu.
Saturn szedł obok mnie. Zaprowadził mnie do sali, w której panowała ciemność. Mój brat zaświecił jedną ze świec, dzięki czemu dostaliśmy trochę jasności. Ze spoconymi dłońmi i szybko bijącym sercem usiadłem na krzesełku. Saturn podał mi szklaną kulę.
- Jesteś gotowy?
Spojrzałem złowrogo na brata.
- Czytałeś już tą wiadomość?
- Tylko początek. Widziałem, że nadawcy to rodzice Blaine'a. Nic więcej nie wiem.
Skinąłem twierdząco głową. Wziąłem głęboki oddech i dałem bratu znak, aby rzucił czar na kulę. Gdy ta się zaświeciła, w jej wnętrzu zaczęły pojawiać się słowa. Wczytałem się w nie uważnie, mając nadzieję, że życie nie da mi kolejnego kopa w tyłek. Gdyby los odebrał mi Blaine'a, kazałbym jakiemuś smokowi poderżnąć mi gardło pazurami. Rex, nasz ukochany towarzysz od lat dziecięcych, na pewno by tego nie zrobił, ale w Quandrum żyło wiele innych smoków, które mogłyby pomóc zabić jedno z książąt.
"Drogi książę Mercury,
Nie znasz nas. Nie poznaliśmy się, jednak od dawna obserwowaliśmy Wasz królewski zamek, który swoją drogą, jest przepiękny.
Jesteśmy halivkami. Ja i moja ukochana odeszliśmy z tego świata przez intrygę naszego przywódcy. Nie spisaliśmy się, przez co zostaliśmy ukarani śmiercią. Łatwiej byłoby nam się z tym pogodzić, gdybyśmy mieli świadomość, że nie zostawiliśmy po sobie nic na tym świecie. Niestety mamy syna. Niestety? Chyba jednak na szczęście. Blaine to wspaniałe dziecko.
Mam na imię Reginald, a moja żona to Emenny. Kochamy się od lat. Owocem naszej miłości był Blaine. Nasz cudowny synek, dla którego oddaliśmy życie. Z całego serca chcielibyśmy Wam podziękować, książę. To, co zrobiłeś wraz ze swoją ukochaną, przekracza nasze pojęcie. Jesteście wyjątkowymi istotami, w pełni nadającymi się na książęcą parę. Uratowaliście nasze dziecko i obdarzyliście je miłością. Niestety już nigdy nie spotkamy Blaine'a, ale patrzymy na niego z zaświatów. Obserwujemy go i Was, którzy otaczacie naszego synka miłością.
Dziękujemy, Mercury i Bree. Daliście nam wiarę w to, że dobre istoty wciąż istnieją. Jesteście wspaniali i życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze.
Kochajcie naszego syna, a on będzie kochał Was. Blaine ma nasze pełne przyzwolenie na to, aby o nas zapomnieć i miłością obdarzyć Was. Opiekujcie się nim. Dbajcie o niego, gdyż jest jedyny w swoim rodzaju.
Dziękujemy raz jeszcze.
Reginald i Emmeny - rodzice Blaine'a".
- Kurwa mać.
Łzy niemiłosiernie spływały po moich policzkach. Płakałem jak dziecko. Jak chłopiec, który tamtego pamiętnego dnia stracił przyjaciółkę w wyniku ataku rekina.
Saturn położył dłoń na moich plecach. Głaskał mnie uspokajająco. Zupełnie tak jak wtedy, gdy straciłem Dilukę. Wtedy to Saturn stał mi się najbliższy. Nie odstępował mnie na krok, obawiając się, że coś sobie zrobię. Chyba nie byłbym zdolny do tego, aby targnąć się na swoje życie, ale doceniałem troski Saturna. Mój brat był moim aniołem stróżem. Kochałem go. Był ze mną zawsze, gdy tego potrzebowałem.
- Oni chcieli tylko wyrazić wam swoją wdzięczność, braciszku.
- Wiem - wyszeptałem czując, jak gardło ściska mi się z płaczu. - Przysięgam, że ukarzę przywódcę halivków. Nie mogę puścić mu płazem tego, że puścił na pewną śmierć swoich poddanych. Świadomie osierocił malutkie dziecko.
- Mogę ci w tym pomóc.
Odwróciłem się do Saturna. Zmrużyłem oczy.
- Pomożesz mi go zabić?
Brat błysnął do mnie uśmiechem.
- Oczywiście, Mercury. Wiem, że masz zbyt dobre serduszko, aby zabijać. Nie przeżyłbyś tego. Dlatego polecę do wulkanu z tobą. Zajmiemy się przywódcą tych stworzonek, a potem wrócimy do pałacu jakby nigdy nic. Wiesz, że mam swoje sadystyczne potrzeby, a ostatnimi czasy Effie nie daje mi pola do popisu, abym je spełniał. Ciągle się rządzi. Podoba mi się to, ale mam dosyć odgrywania roli jej podnóżka.
Zaśmiałem się tak, że aż się oplułem.
- Może jednak powinniśmy dać przywódcy halivków inną karę? Nie sądzisz, że śmierć jest zbyt rygorystycznym posunięciem?
Saturn przysunął sobie do mnie wolne krzesło. Usiadł na nim. Położył dłoń na moim ramieniu, a ja spojrzałem mu w oczy. Nie wiedziałem, co takiego miał w sobie mój brat, ale udoskonalił do perfekcyjności sztukę sprawowania nad innymi kontroli. Czasami czułem się z tym niebezpiecznie, gdyż obawiałem się, że Saturn tak mnie zmanipuluje, iż nie będę miał nad sobą kontroli, ale ostatecznie przecież mu ufałem. Był moim braciszkiem i kochałem go całym sercem.
- Czasami śmierć jest jedynym możliwym rozwiązaniem - wyjaśnił Saturn. - Nie uśmiechało mi się zabić opiekunów mojego synka, wiesz? Myślałem, że Knight miał dobrą opiekę. Byłem tego, kurwa, pewien. Ufałem jego opiekunom nie wiedząc, że przed moimi oczami miało miejsce coś traumatycznego. Nad Knightem się znęcano, a ja tego nie dostrzegłem, dopóki nie przyszedł do naszego pałacu z obrażeniami na ciele i złamaną ręką. Wtedy dotarło do mnie, że ojciec miał rację. Czasami należy sięgnąć po najbardziej radykalne środki, aby osiągnąć cel. Może ci się wydawać, że przywódca halivków już nigdy nie dokona czegoś lekkomyślnego, ale skoro raz wystawił swoich poddanych na śmierć, zrobi to ponownie. Musimy zapobiec katastrofie. Osobiście nie uśmiecha mi się wpakowywanie gościa do lochów. Musimy wyeliminować zagrożenie.
- To brzmi tak ostatecznie.
- Wiem, ale postaraj się mi zaufać.
- Co mam powiedzieć Bree? Nie chcę, żeby uważała mnie za mordercę.
- To ja odbiorę przywódcy życie. Ty będziesz stał z boku, braciszku. Najlepiej by było, gdyby Bree dowiedziała się o wszystkim po fakcie. Może wyślemy do niej Romeo? Nikt nie potrafi zajmować się kobietami tak, jak on.
Rozumiałem podejście Saturna i doceniałem jego chęć pomocy, ale wciąż nie byłem przekonany do jego pomysłu.
- To nasza noc poślubna. Nie chcę jej zepsuć. Zepsułem już wystarczająco wiele rzeczy w naszym związku, Saturnie. Bree nie przeżyje tego, że ją okłamię. Obiecaliśmy sobie bezwzględną szczerość.
Saturn westchnął ciężko. Zapewne się ze mną nie zgadzał, ale nie mógł siłą przekonać mnie do swojego zdania. Wyrosłem już z bycia czyimś pionkiem. Zawsze byłem drugi, ustępując miejsca Saturnowi, ale dorosłem. Zacząłem patrzeć na świat z innej perspektywy i było mi z tym dobrze. Nie wyobrażałem sobie oszukać Bree, dlatego musiałem zrobić to, co do mnie należało.
- Dobrze. Rób, co uważasz za stosowne.
Saturn wstał. Zanim wyszedł, podszedłem do niego i chwyciłem go za ramię. Brat się do mnie odwrócił.
- To nie znaczy, że się nie zgadzam.
- Czyli lecimy zabić przywódcę halivków?
Pokiwałem twierdząco głową. Sadysta znajdujący się w sercu mojego brata się uśmiechnął.
- Dobrze. W takim razie porozmawiaj z Bree, a ja zaczekam na ciebie przed pałacem. Weźmiemy ze sobą Rexa, choć nie sądzę, aby był nam potrzebny. We dwójkę wszystko załatwimy.
Podziękowałem Saturnowi. Pewnie o tym nie wiedział, ale przed wyprawą do wulkanu, która miała zamknąć jedną z naszych historii, zamierzałem porozmawiać z kimś jeszcze oprócz Bree. Najpierw jednak skierowałem się do swojej żony.
Idąc przez pałac, głęboko zastanawiałem się nad tym, czy nie podejmowaliśmy pochopnej decyzji. To było coś, co miało zmienić historię Quandrum. Może halivki nie były najważniejszym elementem naszego królestwa, ale były związane z naszym dzieciństwem. Spędziliśmy z nimi wiele miłych chwil, których nigdy miałem nie zapomnieć. Musiałem jednak przynieść sprawiedliwość rodzicom Blaine'a.
Zanim poszedłem do swojej żony, zmieniłem kierunek. Skierowałem się do sypialni mojego synka.
Kiedy Blaine wyczuł, że wchodzę do jego sypialni, odwrócił się do mnie. Potarł zaspane oczy i wypowiedział słowo, przez które poczułem się wspaniale.
- Tata.
Chłopiec zszedł z łóżka i do mnie podbiegł. Przytulił się do moich nóg, a ja wziąłem go na ręce. Blaine natychmiastowo wtulił główkę w moje ramię, a ja pocałowałem go w kościsty policzek. Jego wygląd nie był oczywisty, ale to czyniło go wyjątkowym. Mój synek był piękny i nie zamierzałem pozwolić nikomu, aby mówił coś innego.
- Dostałem wiadomość od twoich rodziców.
Blaine odsunął się ode mnie na tyle, aby spojrzeć mi w oczy. Był w szoku. Zastanawiałem się, czy magia ślubu już zaczęła na niego działać i był w stanie posługiwać się ze mną mową, czy może dalej mieliśmy się komunikować w języku migowym. Ucieszyłem się ogromnie, słysząc jego głos. Spodziewałem się, że przyzwyczajenie się do posługiwania mową zajmie mu więcej czasu, ale mój synek był bardzo pojętnym uczniem.
- Jak? Ale...
Bree miała być zachwycona tym, że Blaine posługiwał się już sprawnie naszą mową, ale o tym miałem zamiar powiedzieć jej trochę później.
- Nie martw się. Żyją w zaświatach i mają się dobrze. Chcieli podziękować nam za to, że się tobą zaopiekowaliśmy.
Blaine zapłakał. Jego żółte oczka szybko zrobiły się mokre od łez. Chłopiec zarzucił ręce na moją szyję, tuląc się do mnie tak, jakbym był jego ostatnią deską ratunku.
- Nie płacz, skarbie. Wiem, że ci przykro, ale twoi rodzice bardzo cię kochają.
- Oni nie żyją. To przez naszego władcę...
- Właśnie dlatego chciałem z tobą porozmawiać, kochanie. Saturn ma pomysł, aby zabić przywódcę halivków. Wierzymy, że to dobre rozwiązanie, które uniknie konfliktów mogących pojawić się w przyszłości. Pomożemy halivkom wybrać nowego władcę, który będzie sprawiedliwy, ale dobry. Muszę mieć jednak twoją zgodę. Nie chcę robić czegoś, przez co potem byś mnie znienawidził.
Halivki dorastały bardzo szybko. Blaine żył na tym świecie zaledwie przez pół roku, a był już taki mądry. Jego wygląd kazał mi traktować go jak dziecko, ale serce i umysł Blaine'a były już bardzo dojrzałe.
- Dlaczego potrzebujesz mojej zgody, tato?
Tato.
Jedno słowo, a tak wiele zmienia w istocie.
- Mam do ciebie szacunek i chcę zrobić to, czego pragniesz ty. Wiem, że namawianie dziecka do podjęcia decyzji o morderstwie jest szalone, ale nikt nie powiedział, że jestem normalny.
Blaine nie wiedział, co robić. Płakał ciężko, wspominając rodziców. Nie nacieszył się nimi długo, ale bez wątpienia ich kochał. Halivki miały do siebie to, że były istotami stadnymi. Potrzebowały bliskich, aby żyć w szczęściu i spokoju. Pragnąłem dla Blaine'a wszystkiego, co najlepsze i chciałem liczyć się z jego zdaniem. Jeśli nie pozwoliłby mi zabić przywódcy, nic straconego. Zrobiłbym dla syna wszystko.
- Zabij go, tato.
Niech mnie. Mój półroczny synek namawiał mnie do zabójstwa.
- Dobrze. Teraz muszę poprosić o zgodę Bree.
Blaine skinął twierdząco główką. Uśmiechnąłem się do niego, całując go w czoło, a raczej w płat czołowy, gdyż nie miał twarzy pokrytej skórą. Mimo wszystko, jego mała czaszka była urocza. On cały był po prostu słodki.
Na bogów. Miałem wspaniałego syna. Mogłem powtarzać to w nieskończoność, a i tak by mi się to nie znudziło.
- Pójdę tam z tobą, tato.
- Do Bree?
- Tak. Może gdy mnie zobaczy i zrozumie, że ja też pragnę śmierci przywódcy, nie będzie na ciebie tak bardzo zła.
Zaśmiałem się. Doszło bowiem do tego, że mój synek musiał bronić mnie przed własną żoną. Ta rodzina była wspaniała i nie zamieniłbym jej na nic innego.
- W takim razie nie traćmy czasu, skarbie. Idziemy do twojej mamusi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top