25
Mercury
Oficjalnie mogłem powiedzieć, że nigdy nie czułem się tak źle, jak w tej chwili.
Drogę od wulkanu do pałacu pokonywaliśmy pieszo. Mimo, że nalegałem, aby Bree i Blaine trafili tam za pomocą mnie, gdyż mogłem przetransportować ich tam na swoich skrzydłach, dziewczyna nie chciała o tym słyszeć. Pragnęła przejść się na spokojnie po królestwie, które nie było takie znowu duże. Podróż miała zająć nam maksymalnie godzinę, jednak domyślałem się, że Bree będzie chciała zahaczyć o centrum.
Byłem wściekły. Na siebie oraz na istoty zamieszkujące wulkan.
Zasady były w Quandrum świętością. Przestrzegano ich od lat i nie zapowiadało się na to, aby cokolwiek miało się zmienić. Czasami byłem jednak zły, że nie dało się niczego zmienić. Choćby trochę.
Współczułem Blaine'owi. Mimo, że był dzieckiem, doskonale rozumiał, co się wokół niego działo. Halivki miały do siebie to, że były bardzo emocjonalnymi stworzonkami. Rodzina była dla nich najważniejsza. Nie zamierzałem dochodzić, kto zabił rodziców chłopca, gdyż nie miałoby to większego sensu. Jako, że silniejsze stworzenia miały prawo polować na słabsze, nie mógłbym wyciągnąć żadnych konsekwencji. Pozostało mi więc zaopiekować się chłopcem i mieć nadzieję, że Bree mnie za to nie znienawidzi.
Los jawnie z nas kpił. Gdyby bogom na nas zależało, nie wepchnąłby nam do rąk dziecka, które nie dość, że było innego gatunku, to wymagało stałej opieki. Być może był to dla nas swoisty test. Może stanęliśmy przed tą decyzją w jakimś celu. Prawdopodobnie bogowie chcieli coś sprawdzić, jednak byłem tak podenerwowany i rozkojarzony, że nie byłem w stanie wymyślić niczego sensownego.
- Kochanie, mogę ponieść Blaine'a. Musisz być już zmęczona.
Spacer od wulkanu do miasteczka zajął nam trochę czasu. Bree w ogóle się do mnie nie odzywała. Starałem się wyczuć magią, czy była na mnie zła, ale wszystko wskazywało na to, że czuła się po prostu skołowana.
- Dobrze. Choć nie wiem, czy mnie puści.
Blaine był również wykończony. Z tego, co dowiedziałem się od halivków zamieszkujących w wulkanie, rozpaczał całą noc. Gdy dziecko halivków nagle traciło rodziców, cały świat walił im się na głowę. Nie wiedziały, co się dzieje. Bały się, że one też umrą. To było coś silnego. Tak potężnego, że nie dziwiłem się, iż dziecko się zmęczyło.
Kiedy spróbowałem odebrać Blaine'a od Bree, ten szybko się poddał. Wtulił się w moje ramiona i musnął mnie łebkiem w szyję. Byłem ciekaw, czy Romeo znajdzie z nim wspólny język. Mimo, że nie należeli do tego gatunku, to byli do siebie bardzo podobni.
- Jeśli jesteś na mnie zła...
- Nie jestem - oznajmiła, choć nie słyszałem w jej głosie pewności. - Zrobiłeś to, co należało. Cieszę się, że jesteś takim dobrym władcą, Mercury.
- Bree, nie odsuwaj się ode mnie. Obiecuję, że gdy tylko Blaine podrośnie, to go wypuścimy.
Chłopiec był jeszcze mały i raczej nas nie rozumiał, jednak gdy powiedziałem o tym, że się go pozbędziemy, on mocniej wbił pazurki w moją szyję.
Spojrzałem na profil Bree. Dziewczyna wyczuła na mnie swoje spojrzenie. Uśmiechnęła się lekko.
- Mercury, nie denerwuj się. Owszem, byłam zła, kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieć pod opieką dziecko, ale wszystko się ułoży. Nie zostawiłabym Blaine'a samego w wulkanie. Mimo, że nie jest demonem ani syrenem, to jest uroczy.
Nie dało mu się tego odmówić. Był naprawdę słodkim dzieciakiem. Mimo, że zawsze starałem się trzymać od dzieci z daleka, to gdy na niego patrzyłem, czułem potrzebę, aby się nim zaopiekować.
- Chciałabyś wejść do miasteczka? Nie chcę być niemiły, ale na pewno wzbudzimy zainteresowanie Blaine'm. Halivki nigdy nie pojawiły się w centrum.
- Och, w takim razie nie ma problemu. Możemy przyjść tu następnym razem.
- Naprawdę? Nie będziesz zła?
Zatrzymaliśmy się przed bramą, przez którą można było wejść do ścisłego centrum Quandrum. Bree odwróciła się do mnie całym ciałem. Spojrzała mi w oczy i ze wzruszeniem przeniosła wzrok na chłopca, który spał wtulony w moją pierś.
- Nie musisz chodzić dookoła mnie na paluszkach, Mercury. Jestem dorosła. Przeszłam w życiu niejedno. Poradzę sobie z opieką nad Blaine'm. Effie i Saturn na pewno nam pomogą. Być może Neptune i Fiodor także. Mamy również Romeo, który kocha dzieci. Nie będziemy w tym osamotnieni. Znajdziemy dla siebie czas, prawda?
W głosie Bree słyszałem powątpiewanie. Martwiła się, że w rzeczywistości nie znajdziemy dla siebie czasu, jednak byłem innej myśli.
Miała rację. Mieliśmy do pomocy mnóstwo istot. Nie wiedziałem jeszcze, jak Saturn miał zareagować na to, że przyprowadziłem do pałacu dzieciaka, ale znając jego dobre serce, nie będzie miał nic przeciwko temu.
Podszedłem bliżej Bree. Pocałowałem ją w czoło i uśmiechnąłem się do niej tak szczerze, jak potrafiłem.
- Dziękuję, że jesteś dla mnie taka dobra. Mogłabyś mnie zostawić. Pamiętaj, że nie chcę, żebyś czuła się do mnie przywiązana. Jeśli wolisz odejść, zrozumiem to.
- Jesteś głupiutki.
Uniosłem brwi w zdziwieniu.
- Głupiutki?
Zaśmiała się, ale zrobiła to tak cicho, aby nie obudzić Blaine'a.
- Tak. Wyznałam ci miłość, a ty myślisz, że od ciebie ucieknę? Za kogo ty mnie masz?
- Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Zależy mi na twoim szczęściu.
- Szczęśliwa będę tylko z tobą - odparła, całując mnie w usta. Jej pocałunek na moment mnie zamroczył, ale było to bardzo przyjemne. - Jesteś moim księciem i nie myśl sobie, że jakakolwiek inna dziewczyna zajmie miejsce księżniczki Mercury'ego. Jeśli chodzi o mnie, pragnę z tobą być. Wiem, że będę z tobą bardzo szczęśliwa. Czy możemy już się nie smucić? Blaine zaraz wyczuje, że jego rodzice się kłócą i będzie mu przykro.
- Jego rodzice?
Zaśmiałem się, gdyż zabrzmiało to naprawdę surrealistycznie. Bree się zarumieniła, ale pokiwała głową, podtrzymując swoje słowa.
- Myślisz, że Blaine wolałby, abyśmy nazywali siebie jego opiekunami?
- Chyba nie.
- W takim razie zostańmy jego rodzicami!
Bree zaklaskała w dłonie. Wyglądała na szczęśliwą, choć nie tak dawno temu była zła. Nie chciałem studzić jej zapału, ale musiałem wyciągnąć karty na stół.
- Kochanie, bycie rodzicami to poważny obowiązek. Nie możemy rzucać słów na wiatr. Co będzie, jeśli Blaine się do nas przyzwyczai, a potem go zostawimy? Co będzie, kiedy dorośnie, a my wyrzucimy go za mury pałacu? Myślisz, że to go nie zabije?
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Zrobiło mi się ciężko na sercu, ale nie było sensu jej okłamywać. Rozumiałem, że Bree chciała nieść pomoc tak bardzo, jak było to możliwe, ale nie mogliśmy igrać z uczuciami chłopca, który został sierotą. Effie i Saturn również przygarnęli dziecko i uczynili Knighta swoim synem, ale u nich zajęło to trochę więcej czasu. Najpierw stopniowo przyzwyczajali się do Knighta. Dodatkowym plusem było to, że Knight znał mowę ludzką, a Blaine nie miał pojęcia, jak się nią posługiwać. Uczył się rozmawiać na migi, więc sam mogłem się z nim porozumieć, jednak nie miałem pojęcia, jak to będzie z Bree. Zapewne będzie miała zapał do nauki języka migowego, jednak nie chciałem, aby czuła się do czegokolwiek przymuszona.
Bree wyciągnęła rękę. Myślałem, że będzie chciała pogładzić mnie po policzku, ale ona pogłaskała po głowie Blaine'a. Nie powinienem czuć zazdrości w stosunku do dziecka, ale tak właśnie było.
Blaine nie pojawił się w naszym życiu w dogodnym momencie. Gdybyśmy odkryli jego istnienie dwa miesiące później, mielibyśmy stabilną sytuację. To nie była jednak jego wina, że rodzice zginęli mu akurat teraz, a nie za kilka tygodni.
Nie chciałem być taki okrutny, dlatego natychmiastowo wyrzuciłem wszelkie negatywne myśli z głowy. Nie chciałem postrzegać Blaine'a jako problemu. Nie zasługiwał na to, aby traktować go jak niechciany balast.
Spojrzałem w oczy Bree. W zapamiętaniu głaskała chłopca po głowie. Był taki malutki. Mniejszy niż halivki, które osiągały dorosłość.
- Nie rzucam słów na wiatr. Zaopiekuję się nim.
Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością. Bree była prawdziwą księżniczką.
- Dziękuję. Blaine także będzie ci wdzięczny, skarbie.
- Mam taką nadzieję.
Bree pocałowała go w głowę pokrytą czarnym futerkiem. Blaine mruknął rozkosznie, po czym wrócił do spania w moich ramionach. Cieszyłem się, że choć w ten sposób mogłem dać mu poczucie bezpieczeństwa.
- Wracamy do pałacu, syrenko? Musimy pokazać Blaine'a królowi Quandrum, prawda?
- Myślisz, że go zaakceptuje?
- Oczywiście, że tak - odparłem, obierając sobie za cel pałac. Mieliśmy dotrzeć tam za około dwadzieścia minut. - Saturn uwielbia dzieci. Kiedy dowiedział się, że sam nie będzie mieć własnych, był w szoku. Nie mógł pogodzić się z tym, co musiała przejść przez niego Effie. To nie było w porządku, wiesz? Lennox naprawdę zniszczył nam życie.
Bree potaknęła. Szła pokornie obok mnie, co chwila zerkając na ocean. Miałem wrażenie, że jakieś niepokojące myśli krążyły po jej głowie, ale nie chciałem na siłę dopytywać. Uznałem, że jeśli będzie chciała mi powiedzieć o tym, co ją dręczyło, wówczas na pewno to zrobi.
- Effie jest bardzo dzielna. Zazdroszczę jej siły, jaką w sobie ma.
- Och, nie masz czego jej zazdrościć, skarbie. Sama jesteś wspaniała i niesamowicie silna.
Zaśmiała się tak, jakby nie wierzyła w moje słowa.
- Mówię poważnie. Jesteś wyjątkowa, kochanie. Inne kobiety mogłyby się od ciebie uczyć. Gdy zostaniesz księżniczką Quandrum, staniesz się idolką dla wielu małych dziewczynek. Effie jest uwielbiana wśród dzieci, a ty będziesz kolejna.
Zarumieniła się. Nic nie odpowiedziała, ale nie potrzebowałem żadnych słów, żeby wiedzieć, że Bree nie zależało na koronie. Chciała mieć dach nad głową i poczucie bezpieczeństwa. Po tylu latach spędzonych w niewoli wcale jej się nie dziwiłem. Sam na jej miejscu chyba nie wytrzymałbym tylu bolesnych chwil. Najbardziej żałowałem tego, że wcześniej nie zdałem sobie sprawy, iż Bree była więziona, ale nie chciałem się nad tym rozwodzić. Przeszłości nie mogłem zmienić, za to miałem wpływ na naszą przyszłość.
Kiedy dotarliśmy do stóp pałacu, rozwinąłem skrzydła. Nie miałem zamiaru wspinać się po tylu schodkach z dzieckiem śpiącym w ramionach. Na szczęście Bree nie miała nic przeciwko. Podała mi rękę i gdy spowiłem nad magią, unieśliśmy się we trójkę w górę.
Wylądowaliśmy na wzgórzu pałacowym. W oddali słyszałem krzyki Knighta i Romeo, którzy jak zwykle świetnie się bawili. Wszystko wskazywało na to, że chłopiec wrócił już z przejażdżki na Rexie na plażę. Saturn był świetnym ojcem. Miałem nadzieję, że udzieli mi kilku wskazówek, jednak wpierw musiałem poinformować go o tym, że został wujkiem.
- Chciałabyś odpocząć, kochanie? Może sam pójdę do Saturna?
Bree była wykończona. Starała się uśmiechać i nie dawać po sobie poznać, jak zmęczona była, ale mnie nie musiała oszukiwać. Dlatego gdy zaproponowałem jej odpoczynek, spojrzała na mnie tak, jakbym podarował jej najpiękniejszy dar.
- W takim razie znajdę Effie i z nią porozmawiam.
- Świetnie. Ja zabiorę Blaine'a do Saturna i wszystko mu wyjaśnię.
Robiłem to celowo. Domyślałem się, że Saturn nie będzie zły, gdy przyjdę do niego z dzieckiem w potrzebie, ale z pewnością miał być zszokowany. Chciałem oszczędzić swojej ukochanej syrence więcej stresu, dlatego odesłałem ją na odpoczynek.
Bree pocałowała mnie w policzek i odeszła. Myślałem, że Blaine się obudzi, tęskniąc za swoją mamą, ale on również był wykończony. Spał jak zabity.
- Dobrze, chłopie. Teraz poznasz swojego króla, wiesz?
Poklepałem Blaine'a po pleckach, ale on nie zareagował. Było mi go naprawdę żal. Nie powinien tak cierpieć. Żadne dziecko nie zasługiwało na to, aby zostać osierocone. I to w tak młodym wieku.
Przeszedłem przez hol. Strażnicy patrzyli na mnie z zaskoczeniem, ale nic nie mówili.
Nie musiałem długo szukać Saturna. Okazało się, że siedział w jednym z salonów z Neptune'm i Fiodorem. Do moich uszu dobiegały dźwięki kieliszków, więc domyślałem się, że chłopcy nieźle się bawili.
W końcu otworzyłem drzwi. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do środka tylko po to, aby zobaczyć Neptune'a, który siedział na podłodze. Na jego kolanach spoczywała głowa Fiodora. Z kolei Saturn zajmował miejsce w fotelu, siedząc wygodnie z nogą założoną na nogę. Nawet, gdy był rozluźniony, roztaczał wokół siebie aurę dominacji.
Głowy wszystkich zwróciły się w moim kierunku. Saturn natychmiastowo wstał i zbliżył się do mnie nienaturalnie szybko, korzystając ze swojej magii. Neptune z kolei podniósł się z podłogi, jednak Fiodor był w takim szoku, że na niej został.
Mój starszy brat zmarszczył brwi. Gestem ręki kazał mi pokazać sobie istotę, którą trzymałem w ramionach. Niechętnie złapałem Blaine'a w pasie i odwróciłem go przodem do Saturna. Ten otworzył szeroko oczy i wstrzymał na chwilę oddech. Saturn pamiętał, jak wyglądały halivki, ale nie widział żadnego od lat.
- Wygląda na to, że musisz mi coś wyjaśnić, braciszku.
Tak, wiedziałem, że to nie będzie takie proste.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top