16
Bree
- Co to było?
Gwałtownie poderwałam się z krzesła. Chciałam wyjrzeć na korytarz, ale powstrzymał mnie przed tym Eryx. Zablokował mi przejście swoją ręką, choć gdy poszedł przed siebie, podążyłam za nim.
- Na bogów. To niemożliwe.
Eryx ukucnął przy kupce popiołu znajdującej się na podłodze. Początkowo nie rozumiałam, skąd się tam wzięła. Dopiero gdy odwróciłam głowę w lewo i zobaczyłam tam machającego do mnie Mercury'ego, który bez wątpienia znajdował się w jakiejś demonicznej postaci, dotarło do mnie, że ktoś stracił życie.
- Królu Ravaren, ta kupka to Galahad. Lub raczej to, co z niego zostało.
Eryx odwrócił się gwałtownie do swojego wroga. Kiedy zobaczył to, co widziałam ja, wybałuszył oczy. Widok Mercury'ego w takiej postaci wydawał mi się straszny, ale jednocześnie czułam się tak, jakby rzucił na mnie jakiś czar, którym mnie do siebie przyciągał. Z czerwonymi oczami, dziko rozwianymi włosami i olbrzymimi skrzydłami wyrastającymi z pleców wyglądał jak ktoś, przed kim poddani powinni padać na kolana. Mimo, że nie znosiłam być uległa wobec innych, tak w tej chwili chętnie przyczołgałabym się na czworakach do stóp tego wspaniałego demona.
- Mercury, co ty, kurwa, odpierdalasz?! Zabiłeś mi Galahada?!
Król nad sobą nie panował. W jego dłoni zmaterializował się miecz. Chwyciłam go za nadgarstek w nadziei, że nie rzuci się na moją dziecięcą miłość, ale nagle Eryx odepchnął mnie od siebie gwałtownie. Runęłam na tyłek tak, że boleśnie go sobie obiłam.
- Czy ty właśnie odepchnąłeś od siebie swoją przyszłą żonę, królu Ravaren?
W obu mężczyznach buzował gniew. Wiedziałam, że to nie miało prawa dobrze się skończyć. Bałam się niemiłosiernie, gdyż przeczuwałam, że podczas tej walki jeden z nich umrze.
Eryx blokował Mercury'emu drogę do mnie. Mimo, że Mercury przewyższał teraz wzrostem i budową ciała mojego oprawcę, to obawiałam się, że będzie to za mało, aby go powstrzymać. Starałam się jednak wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. Choć jak powszechnie było wiadomo, wiara czasami nie wystarczała.
- Czym ty jesteś, książę Quandrum? Posiadłeś jakieś wybuchowe moce? Nie obraź się, ale nie wyglądasz atrakcyjnie w tym wcieleniu.
- Wygląd to nie wszystko - odpowiedział Mercury, wzruszając nonszalancko ramionami. - Najważniejsze są moce. Te, które myślałeś, że we mnie uwięziłeś.
Eryx prychnął. Jego dłoń drżała. Aisha i Sylvie podbiegły do mnie, aby mi pomóc, co było dla mnie dużym zaskoczeniem, ale cieszyłam się, że miałam je po swojej stronie.
- Dam ci radę, książę. Uciekaj stąd, dopóki ci na to pozwalam. Jeśli zostaniesz w moim królestwie choćby minutę dłużej, zabiję cię.
- Dlaczego tracisz czas na rzucanie gróźb w moją stronę, królu? Dlaczego od razu nie zaatakujesz? Udowodnij swojej przyszłej żonie, jak silny jesteś.
Nie chciałam, aby Mercury prowokował Eryxa. Okropnie się bałam, że któryś z nich zginie. Mimo, że całą sobą nienawidziłam Eryxa, to nie byłam pewna, czy byłam gotowa na jego śmierć. Z pewnością przysłużyłaby się wielu istotom, jednak przez tych pięć lat zdążyłam się do niego przywiązać. Nie zakochałam się w nim. Co to, to nie. Byłam po prostu w jakiś niezrozumiały sposób do niego przywiązana.
- Śmiało. Zaatakuj mnie, kurwa!
- Jak chcesz. Nie mów potem, że nie ostrzegałem.
Przycisnęłam się plecami do ściany, z zapartym tchem obserwując to, co działo się przed moimi oczami. Przez cały czas byłam skupiona na mieczach obu mężczyzn. Eryx świetnie posługiwał się swoją bronią, ale Mercury nie pozostawał mu dłużny.
Krzyknęłam cicho, gdy Eryx został zraniony w pierś. Miecz nie wszedł na tyle głęboko w ciało, aby uszkodzić jakikolwiek organ, ale i tak polała się krew.
Mercury w ogóle nie wyglądał tak, jakby się zmęczył. Nieustannie uśmiechał się z wyższością. Trzymał pod pachą księgę i posługiwał się mieczem tak doskonale, że mogłabym sądzić, iż urodził się z bronią w ręku.
Eryx odpierał ataki, ale szybko się męczył. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy strażnicy w pałacu zostali uśpieni. Nie było wątpliwości, że odpowiadała za to magia Mercury'ego. To on był panem i władcą tej sytuacji.
Nagle Eryx został powalony na ziemię. Wydałam z siebie cichy pisk. Mężczyzna uderzył o podłogę plecami i wykrzywił twarz w bólu. Niewątpliwie cierpiał, ale robił to na własne życzenie. Gdyby nie był takim potworem, nic z tego nigdy by się nie wydarzyło.
Oddychałam spazmatycznie, patrząc na to, jak Mercury przyciska czubek miecza do piersi Eryxa. Ten oddychał ciężko i miał przerażone spojrzenie. Wstydem byłoby dla niego, gdyby przegrał we własnym pałacu. Czasami trzeba było jednak się poddać. Gdy przeciwnik był od nas silniejszy, nie warto było liczyć na cud, który dodałby nam magicznej mocy. Mimo, że żyliśmy w świecie przepełnionym magią, to nie zawsze działała ona z korzyścią dla nas.
Eryx uniósł ręce w górę. Nie zrywał kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Mercury natomiast przechylił lekko głowę w bok. Dopiero teraz zauważyłam, że gdy przyjął formę jakiegoś demonicznego stworzenia, na jego głowie wyrosły dwa zakręcone rogi. Wyglądał przerażająco, ale jednocześnie atrakcyjnie. Nie mogłam oderwać od niego wzroku. Mogłabym przypatrywać mu się całymi dniami i nigdy by mi się to nie znudziło.
- Zabijesz mnie, książę?
Mercury pokręcił przecząco głową. Bosą stopą oparł się o brzuch swojego przeciwnika.
- Nie. Śmierć byłaby dla ciebie zbyt łagodną karą.
- Co w takim razie zrobisz? Chcesz, żebym został twoim niewolnikiem?
Na to Mercury znowu pokręcił przecząco głową.
- Nie. Na nic nie przydałby mi się taki niewolnik. Nic nie wniósłbyś do Quandrum.
- Dlaczego więc darujesz mi życie?
Mercury przycisnął ostrze do piersi Eryxa na tyle mocno, że znowu go zranił. Z rany popłynęła strużka krwi. Nigdy nie miałam problemu z jej widokiem, ale teraz wydawało mi się to niemal zakazane.
- Wcale nie daruję ci życia, zafajdana szujo. Pewnego dnia po ciebie wrócę i wykończę cię w spektakularny sposób. Twoje tortury będą trwać tak długo, że już się po nich nie pozbierasz. Dobry władca powinien jednak wiedzieć, kiedy należy się wycofać. Będę z uwagą przypatrywał się twoim działaniom, Eryxie. Być może się poprawisz, na co jednak nie liczę. Tymczasem odbiorę ci przytomność, a gdy się obudzisz, twojej ukochanej niewolnicy nie będzie już przy tobie.
Eryx przechylił lekko głowę na bok. Odszukał mnie spojrzeniem i wyszczerzył zęby w pełnym nienawiści uśmiechu.
- Znajdę cię, Bree. Wrócisz do mnie, diabełku.
- Bree jest pieprzonym aniołem, a ty jesteś diabłem, skurwysynie. Do zobaczenia w piekle, Eryxie.
Mercury roztoczył wokół siebie tak silną magię, że musiałam zamknąć oczy, gdyż mnie oślepiło. Aisha i Sylvie także krzyknęły, ale zauważyłam, że po chwili się ode mnie odsunęły i już dłużej mnie nie przytulały. Zaniepokojona rozchyliłam powieki i zauważyłam, że dziewczyny nieprzytomne osunęły się na podłogę. Sprawdziłam im puls bojąc się, że umarły, ale na szczęście ich serce biło normalnie i oddychały spokojnie tak, jakby zapadły w sen.
Kiedy upewniłam się, że wszystko było z nimi w porządku, przeniosłam wzrok na Eryxa. Przyczołgałam się do niego i zauważyłam, że podobnie jak Aisha i Sylvie, on również zasnął. Miał zamknięte oczy, a jego klatka piersiowa powoli unosiła się i opadała.
Uniosłam wzrok. Przed pokonanym Eryxem stał Mercury. Wciąż był w swojej demonicznej formie. Napawała mnie ona szacunkiem do niego.
- Bree, chodź.
Wyciągnął do mnie rękę. Nie zabrał ze mnie sobą siłą. Dawał mi wybór.
Spojrzałam jeszcze raz na Eryxa, Aishę, Sylvię i to, co zostało z Galahada. Nie musiałam długo zastanawiać się nad tym, czego chciałam. Mimo, że nie rozumiałam, dlaczego Mercury nie zabił Eryxa, to chciałam z nim iść. Kochałam go już jako mała dziewczynka i nawet po wielu latach rozłąki wciąż darzyłam go silnym uczuciem. Był kimś wyjątkowym. Kimś, przy kim chciałam spędzić resztę życia.
Na myśl o tym, że miałam wrócić do Quandrum, łzy napłynęły mi do oczu. Nie mogłam się doczekać, aby zobaczyć krainę, którą zauroczyłam się, gdy byłam małą dziewczynką. Nie sądziłam, że pewnego dnia dane mi będzie znów tam przebywać, stąd moja radość.
Podałam rękę Mercury'emu. Chłopak uśmiechnął się do mnie i mimo, że nie wyglądał w tej chwili jak zwyczajny on, to odwzajemniłam jego uśmiech.
Gdyby zależało mi na Eryxie, z pewnością zatrzymałabym się z zawahaniem, co robić. Nie było jednak nad czym się zastanawiać. Mercury poświęcił wiele, aby mnie uratować. Pójście z nim było jedyną rozsądną opcją.
- Dalej, Bree. Nie oglądaj się za siebie. Niebawem wszyscy się obudzą.
Mercury biegł ze mną w stronę wyjścia z pałacu. Nie miałam najlepszej kondycji, ale starałam się dorównać mu kroku.
Z przerażeniem patrzyłam na wszystkich strażników i służących, którzy zapadli w tymczasowy sen. Mercury miał potężną moc. Nawet Eryx nie dałby rady sprawić, że wszyscy straciliby przytomność. Władza nad magią była jednym, ale potęga wpływania na inne istoty była odrębną, o wiele trudniejszą dziedziną magii.
Kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, podpłynęliśmy do krat, które w jednym miejscu były rozsunięte. Do Mercury'ego nie podpływały nawet niebezpieczne rekiny. Gdy znajdował się w takiej formie, wszyscy się go bali.
Po tym, jak opuściliśmy teren królestwa Ravaren, moje nogi automatycznie zmieniły się w ogon. Uśmiechnęłam się, czując bezgraniczne szczęście. Nie widziałam swojego ogona od lat. Już niemal zapomniałam o tym, co czułam, gdy pływałam w oceanie jako pełnoprawna syrena.
Mercury również miał już swój ogon. Był fioletowy i majestatyczny. Pasowaliśmy do siebie pod względem kolorów. Poza tym, było jeszcze wiele innych rzeczy, przez które do siebie pasowaliśmy, ale zamiast się na tym skupiać, na razie postanowiłam poświęcić pełną uwagę uciecze z miejsca, w którym nas więziono.
Kiedy odpłynęliśmy wystarczająco daleko, na moment się odwróciłam. Komuś mogłoby wydawać się to dziwne, że podziwiałam własne więzienie, ale właśnie zostawiałam za sobą pięć lat niewolnictwa.
Pięć lat przebywania w towarzystwie syrena, który mnie nienawidził. Pięć lat czekania na moment, w którym według prawa syrenów stanę się zdolna do posiadania dzieci. Pięć lat płaczu i strachu o każdy kolejny dzień.
Mercury objął dłonią mój policzek. Jego demoniczna forma zaczęła powoli zanikać. Nie wiedziałam, kiedy wyglądał piękniej.
Urzeczona wpatrywałam się w jego złociste oczy, które mieszały się ze srebrem. Jego szczęka była cudownie zarysowana, a srebrne włosy unosiły się wokół niego tak, jakby otaczająca nas woda chciała choćby musnąć księcia swoimi mackami.
- Bree, to koniec. Uwolniłem cię.
- Och, Mercury.
Coś zacisnęło się w moim brzuchu. Nie byłam pewna, czy było to wzruszenie, czy coś innego. Na chwilę odebrało mi jednak dech w piersiach.
Objęłam obiema rękami Mercury'ego. Wtuliłam twarz w zagłębienie między jego szyją i ramieniem. Nie chciałam płakać, ale robiłam to mimowolnie.
- Już dobrze, kochanie. Jesteś bezpieczna.
- Wiem. Przy tobie zawsze będę bezpieczna.
- Możemy już płynąć dalej? Wybacz, ale nie chciałbym przebywać tu dłużej, niż to konieczne.
Skinęłam twierdząco głową. Mercury chwycił mnie więc za rękę i popłynęliśmy dalej. Nie dobrnęliśmy jednak daleko. Nagle bowiem zza skał wychyliły się dwie męskie głowy.
Zatrzymałam się gwałtownie. Byłam wystraszona, ale Mercury zdawał się panować nad sytuacją. Miałam wrażenie, że wiedział, kim było tych dwóch nieznajomych mi chłopaków.
- Theo. Jake. Co tu robicie?
- Myślałeś, że zostawimy cię samego?
Theo i Jake, kimkolwiek byli, podpłynęli do nas i uściskali Mercury'ego, poklepując go po plecach. Śmiali się i powtarzali, że byli pewni, iż Mercury wróci z królestwa Ravaren cały i zdrowy.
- Wróciliście do Quandrum czy byliście tutaj przez cały czas?
- Żartujesz? - spytał Jake, jakby obrażony. Musiałam przyznać, że obaj byli piękni. - Nie ruszyliśmy się stąd ani na moment. Wiedzieliśmy, że jeśli wrócimy do Quandrum bez ciebie, Saturn urwie nam głowy. Wierzyliśmy, że wyjdziesz stamtąd w jednym kawałku, i to w dodatku z Bree u boku. To więc ty, moja piękna. Miło nam cię poznać.
Jake przyciągnął moje dłonie do swoich ust i złożył na nich pocałunki. W ten sam sposób przywitał mnie Theo. Zauważyłam, że na jego ciele znajdowało się mnóstwo świeżych blizn. Jake natomiast nie miał oka. Nie odejmowało im to jednak piękna. Gdybym nie miała przy sobie najpiękniejszego syrena pod słońcem, z pewnością zwróciłabym na nich uwagę. Tak się jednak złożyło, że obok mnie w wodzie unosił się syren, któremu oddałam swoje serce już lata temu.
- Nie czekajmy dłużej. Syrenowie w pałacu Eryxa niebawem się obudzą. Musimy wracać do Quandrum.
Chłopcy przytaknęli. Mimo, że chciałam ich lepiej poznać, to nie był na to odpowiedni czas.
Miałam nadzieję, że gdy dopłyniemy do Quandrum, uda mi się rozpocząć tam nowe życie. Nie wiedziałam jeszcze, czy Saturn, król tej pięknej krainy, mnie zaakceptuje, ale wiedziałam jedno. Zamierzałam walczyć o Mercury'ego do ostatniej kropli krwi. Skoro on był gotów zaryzykować swoje życie dla mnie, ja nie mogłam zrobić niczego innego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top