10

Mercury

- Jesteśmy na miejscu. Widzisz ten zamek przed nami? To właśnie pałac Eryxa Fettusa. 

Dotarliśmy do celu. Po ponad dwóch godzinach płynięcia znaleźliśmy się w miejscu, które od początku było moim celem. 

Zamek Eryxa był naprawdę okazały. Wysokie, strzeliste wieżyczki przyciągały uwagę. Najbardziej jednak nie spodobały mi się kraty okalające teren wokół jego królestwa. Z tej odległości wyglądały na takie, przez które żadna istota większa od ryby nie mogłaby się przez nie przecisnąć. To była pewna przeszkoda, o której wcześniej nie miałem pojęcia. 

Teren wokół królestwa patrolowali wojownicy króla. Byli dobrze uzbrojeni. Czułem od nich silną magię, ale była słabsza od tej, którą posługiwałem się ja. Dawało mi to nadzieję na to, że uda mi się odbić Bree. Nie byłem jednak takim ignorantem, aby mieć pewność, że wrócę do Quandrum z tą dziewczyną. 

- Dobrze. Zostańcie tutaj, a ja po nią popłynę. 

- Co? Chyba zwariowałeś, księciuniu. 

Jake chwycił mnie za ramię w chwili, w której zacząłem płynąć przed siebie. Odwrócił mnie przodem do siebie i zmierzył gniewnym wzrokiem. Theo z kolei poklepał mnie po policzku tak, jakby chciał, żebym się ocknął. 

- Stary, nie chcę urażać twojej książęcej inteligencji, ale ty jej, kurwa, nie masz. Nie widzisz, ilu jest tam wojowników? Nie widzisz, jaką mają broń? Przecież rozłupią ci łeb w jednej sekundzie.

- Co mam zatem zrobić? - spytałem wściekły, zaciskając dłoń na uchwycie miecza. - Mam tutaj czekać, aż Bree szanownie do mnie przypłynie i popłyniemy razem w kierunku tęczy? Chłopaki, to tak nie działa. Wiedziałem, na co się piszę, gdy tutaj wyruszałem. Mam świadomość tego, że mogę umrzeć. Wy nie musicie nic robić. Zostańcie tutaj, a jeśli zrobi się niebezpiecznie, odpłyniecie do Quandrum. Przekażecie królestwu wiadomość o mojej śmierci. 

- Jesteś głupi. Theo, on jest głupi, prawda? - spytał Jake swojego przyjaciela.

- Tak. Bardzo głupi. Jak mogli wybrać kogoś takiego na księcia? Przecież to debil. 

- Debil jakich mało. Największy z debili. Najdebilowatszy debil. 

- Takie słowo nie istnieje, Jake - zauważyłem, przewracając oczami. - Chłopaki, błagam was. Nie róbcie problemów tam, gdzie ich nie ma.

- Saturn urwie nam głowy, jeśli się dowie, że puściliśmy się na śmierć, chłopie!

- Nie zrobi tego - zaprotestowałem, czując się coraz bardziej podminowany. - Saturn wie, jakie zagrożenie niesie za sobą to misja. Doceniam to, że ze mną popłynęliście. Theo, Jake, jesteście wielcy. Nie tylko dlatego, że tu ze mną dzisiaj jesteście, ale również dlatego, co zrobiliście dla Quandrum podczas wojny. Broniliście zacięcie naszego królestwa, za co z całego serca wam dziękuję. Ja, książę Quandrum, mam do was ogromny szacunek. Jesteście wspaniali, ale w tym miejscu wasza misja się kończy. Wracajcie do Quandrum, a ja...

Moją wypowiedź przerwał krzyk. Usłyszałem go z daleka, ale był tak wyraźny dla moich uszu, że nie mogłem go zignorować. 

Nie wierzyłem w to, co usłyszałem. Mimo, że minęły lata, od kiedy po raz ostatni słyszałem ten dziewczęcy głosik, poznałem go bez problemu. Bree dojrzała i brzmiała jak kobieta. To z pewnością była ona. 

Nie zastanawiając się ani chwili, popłynąłem przed siebie. Płynąłem tak szybko, że nie rejestrowałem tego, co mówili do mnie Theo i Jake. Nic nie słyszałem. Nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Byłem zdeterminowany, aby jak najszybciej dotrzeć do mojej dziewczynki, która tak naprawdę nigdy nie była moja. 

Im bliżej krat się znajdowałem, tym lepiej wszystko widziałem. 

Pierwszą istotą, którą dostrzegłem, był Eryx Fettus. Mężczyzna był wielki. Przez to miałem na myśli, że był wysoki i miał szeroką klatkę piersiową, która dodatkowo była świetnie wyćwiczona. 

Na głowie syrena błyszczała złota korona. Idealnie dawała znak pozostałym, że Eryx był bogaty. Korona wysadzana była bowiem prawdziwymi diamentami, które pod wodą były niemal cudem. 

Mężczyzna miał czarne włosy, które były długie do połowy pleców. Podobnie jak Saturn, miał delikatną grzywkę. Jego oczy były czerwone. Idealne dla takiego dupka jak on. 

Jego skóra była brunatno- złota, co nie było naturalnym kolorem dla syrenów. Miałem wrażenie, że król Ravaren był wynikiem jakiegoś nieudanego eksperymentu. 

Nie dziwiłem się, że wszystkie księgi, które dotychczas przeczytałem, opisywały Eryxa jako kogoś strasznego. Był potężny zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie byłem pewien, czy przeżyłbym starcie z nim. Czułem od niego przepotężną magię. Prawdopodobnie nie pokonałbym go nawet ze swoimi magicznymi księgami. 

Eryx trzymał w ramionach drobną dziewczynę. Miała różowe włosy i ogon w takim samym kolorze. Bez wątpienia wiedziałem, że była to Bree. Mimo, iż była zwrócona do mnie plecami, nie miałem cienia wątpliwości co do tego, kim była ta dziewczyna. 

Nie miałem szansy dłużej przyglądać się Bree. W moim kierunku zaczął bowiem płynąć rekin. 

- Mercury!

Usłyszałem jej głos. Bree mnie zawołała, ale nie mogłem na nią spojrzeć. Nie teraz, gdy walczyłem o własne życie. 

Każdego innego rekina pokonałbym bez mrugnięcia okiem. Uważałem odbieranie życia wszelakim istotom za ostateczną konieczność, ale tego skurwiela zabiłbym gołymi rękami, nie zważając na to, jakich zbrodni dokonał. Rekin brązowoskóry był jednym z tych, które były najbardziej niebezpiecznymi istotami z morskich głębin. Jeden z takich rekinów tamtego pamiętnego dnia odebrał życie Diluce. Nienawidziłem ich. Śniły mi się w najgorszych koszmarach, dlatego gdy teraz ten rekin płynął w moim kierunku, całkowicie mnie sparaliżowało.

- Mercury!

Nie mogłem dłużej czekać. To nie była zabawa. To była walka o przetrwanie.

Wyciągnąłem przed siebie miecz. Pozwoliłem, aby ściśle oplotła go żółta mgiełka. Wyrecytowałem zaklęcie w starym języku Quandrum. To wystarczyło, aby mój miecz przebił ciało rekina z taką skutecznością, że po potworze nie został nawet ślad. Moja magia pochłonęła tego skurwysyna, a ja, nie czekając ani chwili dłużej, podpłynąłem do krat.

Kiedy spojrzałem w piękne oczy Bree, moje serce na moment przystopowało. Poczułem się tak, jakbym cofnął się do przeszłości. Do chwil, w których mała dziewczynka chwytała mnie za rękę i mówiła, że w przyszłości zostanie moją żoną. 

Nigdy nie patrzyłem na Bree jak na potencjalną żonę. Była dla mnie siostrą Diluki. Nikim więcej. Kiedy jednak w tej chwili patrzyłem na jej przepełnione cierpieniem i nadzieją oczy, wydawała mi się być najpiękniejszą istotą na świecie. 

- Bree!

Płynąłem do Bree jak szalony, ale nagle zostałem chwycony za ramiona. Dopadli mnie wojownicy Eryxa. Wiedziałem, że gdy zostanę zaślepiony chęcią ratowania jej, skończy się to w taki sposób. 

Walczyłem. Nie byłem cieniasem, więc nie miałem zamiaru poddać się bez walki. Mimo, że było ciężko, udało mi się przeszyć mieczem owiniętym zaklęciem dwóch skurwieli, którzy odważyli się mnie zaatakować. 

Walczyłem z kolejnymi ile sił w rękach. Mój miecz był świetną bronią, więc część zasługi oddawałem jemu. 

- Mercury! Nie wierzę, że tu jesteś!

Bree krzyczała, czym zagrzewała mnie do walki. Nie sądziłem, że będzie taka silna, ale zachowywała się tak, jakby naprawdę jej na mnie zależało. Nie pojmowałem, jakim cudem mnie rozpoznała, ale być może było między nami coś niewidocznego, co jednak miało taką siłę, że łączyło nas niczym dawno zagubione dusze. 

Pokonałem dziesięciu wojowników Eryxa. Wszyscy zginęli z mojej ręki. Po ich ciałach nie było śladu, co dawało mi nadzieję, że uda mi się pokonać także króla Ravaren. 

- Niech mnie! Czyż to nie Mercury! Wielki książę Quandrum? 

Kraty królestwa się rozchyliły. Zdyszany patrzyłem na to, jak Eryx chwyta Bree pod ramię. Podpłynął z nią bliżej mnie. Bree była tak blisko, że tylko cudem nie rzuciłem się na nią, aby ją przytulić. Widziałem, że dziewczyna płakała i była tak samo przerażona, jak ja. Wyciągała do mnie ręce i mimo, że z całego serca pragnąłem ją przytulić, to wiedziałem, że nie mogłem tego zrobić. 

- Mercury. Świetnie walczyłeś. Zabiłeś dziesięciu moich strażników. Powinienem cię stracić, kolego. 

Eryx zaśmiał się tak, jakby śmierć jego syrenów nie była dla niego niczym wstrząsającym. Oburzyło mnie to, ale czego mogłem spodziewać się po kimś takim, jak on? 

- Śmiało. Przywitajcie się. Na pewno za sobą tęskniliście. 

Mężczyzna wypuścił Bree. Dziewczyna nie czekała ani chwili. Rzuciła się na mnie, zarzucając mi ręce na szyję. Płakała tak bardzo, że szloch wstrząsający jej ciałem wstrząsał także moim. 

Nie puszczając miecza, przytuliłem Bree. Dziewczynę, o której myślałem, że umarła. 

- Bree. Jesteś cała? Wszystko gra? 

Odsunęła się ode mnie tylko po to, aby objąć dłońmi moją twarz. Przez chwilę myślałem, że chciała mnie pocałować, ale okazało się, że tylko sprawdzała, czy nie zrobiłem sobie krzywdy. Taka dobroć z jej strony sprawiła, że moje biedne serce zaczęło krwawić. Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy z tego, że coś do niej czułem. Gdy jednak spoglądałem w te piękne, pełne nadziei, oczy, nie potrzebowałem niczego więcej. Bree wyrosła na boginię, którą mężczyźni powinni czcić na kolanach. 

Trzymałem ją w ramionach, nie chcąc jej puścić. Eryx uśmiechał się do mnie kpiąco. Wiedział, jak bardzo zależało mi na Bree. Ja za to wiedziałem, że moja przyjaciółka należała do niego. 

- Koniec tych czułości, moi drodzy. Mercury, zapraszam cię do pałacu. Na pewno chciałbyś porozmawiać z Bree, a ja mam do ciebie kilka pytań, a nawet znajdzie się miejsce na propozycję. Jesteś świetnym zabójcą, więc wstydem byłoby nieposiadanie cię w swoich szeregach. 

Prychnąłem. Eryx doskonale wiedział, co robił, ale nie zamierzałem grać w jego grę. 

- Tak się składa, że nie przybyłem tutaj, aby wstępować do twojej armii, Eryxie. Jeśli jesteś na tyle głupi, aby nie zrozumieć, o co toczy się gra, chodzi tutaj o tą dziewczynę.

Poklepałem Bree po głowie. Może zrobiłem to trochę zbyt teatralnie, ale miałem nadzieję, że nie będzie mi miała za złe tego zachowania. 

- Ach, więc to tak? Nie domyśliłbym się, bracie króla Quandrum.

- Widzisz, jakie to proste? Służę Saturnowi, a ty służysz samemu sobie. Nie potrzebujesz mnie w swojej armii. 

- Ależ nalegam, przyjacielu. Chyba nie chcesz, aby Bree płakała, gdy nabiję twój łeb na pal i powieszę nad kominkiem w naszej sypialni? 

Bree wczepiła się paznokciami w skórę na moich plecach. Cicho syknąłem, ale ten ból nie był ważny. 

Spodziewałem się, że walka o Bree nie będzie łatwa. Byłem przygotowany na to, że zginę. Wpierw musiałem się jednak upewnić, że Bree odzyska wolność. Nie zamierzałem umierać, zostawiając ją w rękach syrena, który ją krzywdził. Może nie zamieniliśmy z Bree wielu słów, ale nie trzeba było geniusza, aby zrozumieć, że bała się Eryxa. Trzęsła się i krzyczała. Niewątpliwie wcześniej doszło między nimi do kłótni. Zakładałem, że nie była to pierwsza taka sytuacja. 

- Nie chciałbym patrzeć na twój zadek, Eryxie. Nawet po śmieci. Pozwól więc, że nabicie mojej głowy na pal zostawisz sobie jako ostateczność. 

- Podobasz mi się, Mercury. Zapraszam. Pozwolę ci nawet potrzymać Bree w ramionach. Nie dziwię się, że moja niewolnica tak się do ciebie klei. 

Eryx odwrócił się do mnie plecami. To był dogodny moment na to, abym go zabił. Mogłem wbić mu miecz w kark, co poskutkowałoby natychmiastową śmiercią syrena. To w szyi bowiem znajdowały się najbardziej wrażliwe punkty tych istot. 

Ten plan szybko jednak wybito mi z głowy. W jednej chwili znalazło się bowiem przy mnie czterech dobrze uzbrojonych syrenów. Mógłbym z nimi zawalczyć, ale nie zamierzałem narażać życia Bree na szwank. Na szczęście wojownicy Eryxa nie zabrali mi broni, w tym magicznej księgi, ale czułem, że z chwilą, w której wkroczę do królestwa Ravaren, pewne mocy zostaną mi odebrane. 

- Mercury, co ty zrobiłeś? Dlaczego tu przypłynąłeś? Czemu po tylu latach? 

- Nie wiedziałem, że żyjesz, Bree. Informacje z oceanu dotarły do mnie wczoraj. Myślałem, że zginęłaś w oblężeniu Yord tak, jak twoja rodzina. 

Bree pokręciła przecząco głową. Spojrzała mi w oczy z przeprosinami. Nie chciała, abym tu był, ale jednocześnie mnie potrzebowała. Walczyła z myślami. Była przerażona, ale uśmiechnąłem się do niej z nadzieją, że poprawi jej to humor. 

- Wkroczyłeś do niebezpiecznego świata, Mercury. Jeśli wejdziesz do pałacu, to będzie twój koniec. Nigdy z niego nie wyjdziesz. 

- Nie wierzysz we mnie, moja gwiazdeczko? Czy może powinienem raczej powiedzieć rozgwiazdeczko?

Urocze rumieńce pojawiły się na policzkach różowowłosej dziewczyny. Bree spaliła buraka po tym, jak nazwałem ją w sposób, w jaki nazywałem ją w dzieciństwie. Jeśli myślała, że zapomniałem o tym, że nazywałem ją rozgwiazdą, to była w błędzie. Mimo, że jako dziecko Bree wszędzie było pełno, co czasami bywało irytujące, to cieszyłem się, że mogłem znowu ją zobaczyć. 

- Nie rób tego. Nie dla mnie. 

- Nie ma o czym mówić. Dla ciebie zrobiłbym wszystko. 

- Dlaczego? 

- Dlaczego zrobiłbym wszystko?

Pokiwała twierdząco głową. Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem ją w czoło. 

- Dlatego, że tego właśnie pragnę, Bree. Moja rozgwiazdo. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top