XXV: 'Śmierć'
Pojechałem na miejsce. Wysiadłem z samochodu, odpaliłem fajkę i ruszyłem w stronę budynku. Ledwo mnie zobaczył jeden z ludzi Rzeźnika, od razu zawołał:
— O, Volter, co ty tu robisz? Nie spodziewaliśmy się ciebie tutaj o tej porze!
— Siema — rzuciłem. — Jak tam u was?
— Dobrze! — krzyknęli z daleka.
— Co do tego o co się pytałem podobno mam coś tutuaj załatwić? Rzeźnik kazał coś sprawdzić.
—Szczerze myśleliśmy ze przyjedzie tu osobiście ale jak wysłał ciebie. Wszystkiego dowiesz się wszystkiego — odparli krótko.
— Kurwa, panowie bądźcie bardziej rozmowni, weźcie mi coś zdradźcie... — rzuciłem z lekkim uśmiechem.
Roześmiali się, a jeden z nich zażartował:
— Nie ma szans. Szkoda psuć taką niespodziankę.
Wyczułem sarkazm, ale nie przeszkadzało mi to. Chłopaki są w porządku, lubię ich. Może dlatego, że są związani z Rzeźnikiem, a może przez to, jak mnie traktują, odkąd tu jestem. Podszedłem do nich i stanąłem obok, żeby chwilę pogadać.
— Ktoś z was chce zapalić? — zapytałem, wyciągając paczkę i gasząc pierwszego papierosa.
— Nie, dzięki. Paliłem przez dwadzieścia lat, ale rzuciłem — odpowiedział jeden z nich, a reszta pokiwała głowami w zgodzie.
— Dobra, nie będę was zmuszał — powiedziałem, odpalając drugiego papierosa.
Postanowiłem chwilę z nimi porozmawiać, zanim wejdę do środka. Tak, żeby nie wyjść na „chuja" i pokazać, że jestem w porządku.
— A jak robota? — zagadnąłem, próbując rozluźnić atmosferę.
— Spokojnie. Dzisiaj nikt nie musiał zginąć ani nic takiego. Na razie nikt nie interesuje się sprawami Rzeźnika — odpowiedział z uśmiechem.
— No i dobrze, że nikt się nie interesuje. Wiadomo, jak by to się skończyło — rzuciłem, szturchając jednego z nich żartobliwie.
— Dokładnie tak, Volter, dokładnie tak — odparł, śmiejąc się.
Wypaliłem papierosa do końca i postanowiłem, że czas wejść do środka.
— Dobra, kurwa, idę tam — rzuciłem, strzepując popiół z papierosa.
— Powodzenia, Volter— zawołali za mną.
— Dzięki, przyda się. Nawet nie wiem, co mnie tam czeka, a wy nic mi nie mówicie... — rzuciłem przez ramię.
Strażnik stojący przy wejściu skinął mi głową, widząc mnie, i od razu zapytał:
— Wiesz, która sala?
Wiedziałem. Oczywiście, że wiedziałem. Chodziło o salę tortur. Na początku, gdy musiałem tam wchodzić, towarzyszył mi strach. Te miejsca zawsze pachniały krwią, potem i śmiercią. Ale teraz? Teraz to była tylko kolejna część pracy. Może nie powiem, że nikogo się nie boję, ale obawy zniknęły dawno temu. To miejsce przestało mnie ruszać.
Wszedłem pewnym krokiem, czując, jak chłód betonowej podłogi przenika przez buty.
W środku czekał na mnie gość. Starszy, siwe włosy, broda i wąsy jak z wojskowego plakatu. Na twarzy miał długą bliznę, która zaczynała się na policzku i ciągnęła w stronę oka, ale go nie uszkodziła. Jego ręce i nogi były przywiązane do krzesła skórzanymi pasami. Nie wyglądał na kogoś, kto się łatwo poddaje, ale wiedziałem swoje. Zawsze się łamią. Prędzej czy później.
Podszedłem do niego, stukając butami o podłogę. Echo moich kroków wypełniło pustą salę.
— Dobra, słuchaj. Sprawa jest prosta — zacząłem, zatrzymując się przed nim. — Powiesz mi, kim jesteś, co tu robisz, wszystko, co wiesz. A ja cię puszczę.
Patrzył na mnie. Cisza. Kamienna twarz.
— Masz język, to chyba potrafisz mówić, co? — rzuciłem, chwytając go za szczękę i zmuszając, by otworzył usta. — No to gadaj!
Nawet nie drgnął. Próbował grać twardziela, ale widziałem ten wzrok już nie raz. W środku gotowało się w nim wszystko — strach, gniew, może nawet ból. Ale na zewnątrz zachowywał tę cholerną maskę milczenia.
— Może mi coś powiesz? Pogadamy, będzie miło i przyjemnie. A jak nie, to też będzie miło, ale cholernie nieprzyjemnie — dodałem, krok po kroku podnosząc napięcie w głosie.
Znowu nic. Siedział cicho i tylko wbijał we mnie spojrzenie, które miało mnie przebić.
— Kurwa, widzę, że z tobą się nie da gadać — warknąłem.
Stanąłem na chwilę z boku, pozwalając, by cisza wypełniła salę. Myślałem. „Co ja mam z nim zrobić? Jak zmusić człowieka, który nie mówi ani słowa, żeby w końcu pękł?"
Narzędzia leżały na stole obok mnie, gotowe do użycia. Mógłbym ich użyć. Jasne. Ale po co? Nie trzeba wbijać gwoździa młotkiem, kiedy możesz wyciągnąć go słowem. Spróbowałem raz jeszcze, tym razem ciszej. Łagodniej. Jakbym próbował przekonać starego znajomego.
— No, może jednak pogadamy? Może ktoś kazał ci milczeć, co? Powiedz mi, o co chodzi. Zawsze można się dogadać.
Ale nie. Ani słowa, ani ruchu. Jakby całkiem zamknął się w sobie, jakby podjął decyzję, że nie powie ani słowa, choćby nie wiem co. Adrenalina zaczęła narastać. Powoli, ale nieubłaganie. Z każdą sekundą czułem, jak poirytowanie przechodzi w gniew.
— Dobra, pomyślmy — rzuciłem półgłosem, bardziej do siebie niż do niego. „Jak zmusić kogoś, kto się boi albo został zastraszony? Zawsze jest sposób. Zawsze."
To był ten moment, kiedy wiedziałem, że zaraz coś się zmieni. W tej grze to zawsze tylko kwestia czasu. Albo pęknie on, albo ja znajdę sposób, by go złamać.
Byłem już porządnie podirytowany. Patrzyłem na tego gościa, jak siedział przede mną, z tym swoim upartym wyrazem twarzy, jakby chciał mnie przetrzymać. Miałem dość jego gry, milczenia, tej cholernej ciszy, którą próbował wyprowadzić mnie z równowagi.
— Dobra, kolego, widzę, że się kurwa nie dogadamy — powiedziałem, robiąc krok bliżej. Chciałem, żeby poczuł, że moja cierpliwość właśnie się kończy. — Powiem ci to inaczej: daję ci wybór. Albo powiesz mi wszystko, co wiesz, albo stracisz coś, co jest dla ciebie bardzo ważne. Może teraz nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale kiedy to stracisz, zrozumiesz, jak bardzo ci na tym zależało.
Zobaczyłem, jak jego wzrok zmienił się na ułamek sekundy. Zdziwienie. Może nawet zaskoczenie. Jakbym przekroczył jakąś granicę, której się nie spodziewał. Ale wiedziałem, co robię. Widziałem ten wyraz twarzy setki razy, zmieszanie z próbą utrzymania kontroli. Tylko że w tym momencie to ja miałem kontrolę, a on doskonale o tym wiedział.
— No, co? Powiesz coś w końcu? — powtórzyłem, akcentując każde słowo.
Zerknąłem na zegarek. Czas był po mojej stronie, ale chciałem, żeby on tego nie czuł. Chciałem, żeby zobaczył, jak szybko bije zegar, jak mało czasu mu zostało. Im bardziej to widział, tym szybciej jego nerwy miały się rozsypać.
— Masz dwie minuty — powiedziałem. — Dwie minuty, żeby powiedzieć cokolwiek. Nie musi to być prawda. Kłamstwo, plotka, cokolwiek. Ale jeśli nie... cóż, zobaczysz, jaką niespodziankę mam dla ciebie.
Minuty upływały, a on dalej milczał. Zacisnął usta, jakby wierzył, że w ten sposób może mnie pokonać. To mnie wkurwiło. Jego opór. Ta fałszywa pewność siebie. Nie mogłem pozwolić, żeby przez chwilę myślał, że ma nad czymkolwiek kontrolę.
Pochyliłem się, tak blisko, że mógł poczuć mój oddech.
— Co niby zrobisz, frajerze? — wysyczał w końcu.
Nie odpowiedziałem. Po prostu wyciągnąłem rękę i wsadziłem mu palec do oka. Bez wahania. Poczułem opór jego miękkiej powieki, a potem wilgotną, delikatną powierzchnię gałki ocznej. To właśnie w tej chwili jego pewność siebie się załamała.
— To, kurwa, zrobię — odpowiedziałem lodowatym tonem.
Gość od razu zmiękł. Jego głos przeszedł w desperacki krzyk, pełen strachu, który wcześniej starał się ukryć.
— Dobra, dobra! Kurwa, przestań, przestań! Już powiem, już powiem! Wyjmij ten palec z oka!
Wyciągnąłem palec, powoli, celowo. Spojrzałem na niego, czekając na pierwsze słowa. Wiedziałem, że teraz go mam.
— Słucham, co masz do powiedzenia — rzuciłem, siadając na krześle naprzeciwko niego. Chciałem, żeby widział, że to ja dyktuję warunki.
Zaczęło się. Słowa wylewały się z niego jak rwący potok. Wyrzucał z siebie wszystko, jedno po drugim, bez ładu i składu. W głosie było coś więcej niż strach — była desperacja, jakby wierzył, że każde kolejne zdanie może go ocalić.
Szczerze? Mnie to nie obchodziło. Każde jego słowo wpadało mi jednym uchem, a wylatywało drugim. Nie byłem tutaj po to, żeby zrozumieć jego historię czy współczuć mu. Rzeźnik chciał informacje, to je dostanie. A reszta? Reszta nie ma znaczenia.
Całość nagrałem na dyktafonie. Kto by miał siłę zapamiętywać każdą pierdołę, którą ten gość wyrzucał z siebie? Nie zamierzałem marnować na to czasu ani energii.
W końcu zamilkł. Siedział wyczerpany, z głową spuszczoną, jakby nie miał już siły nawet na oddech.
— To wszystko, naprawdę — wydyszał, patrząc na mnie błagalnie, jakby wierzył, że to wystarczy, żeby zakończyć tę noc.
— Już wszystko? — zapytałem, patrząc mu prosto w oczy. A raczej w jedno oko, bo drugie powoli zamieniało się w mokrą, rozmazaną plamę. Krew i płyn łzowy spływały mu po policzku, tworząc groteskową mieszankę.
Usiadłem naprzeciwko niego, opierając się wygodnie na krześle.
— Widzisz... — zacząłem spokojnie. — Gdybyś od razu powiedział wszystko, co chciałem wiedzieć, może bym się nad tobą zastanowił. Może nawet bym cię oszczędził. Ale zmarnowałeś mi dwie godziny. A wiesz co? — nachyliłem się lekko. — Masz przejebane.
Zanim zdążył zareagować, włożyłem mu ponownie dwa palce do oczu. Krzyk, jaki z siebie wydał, był niemal zwierzęcy. Pierwotny, wręcz rozdzierający. Jego ciało szarpało się w desperackiej próbie ucieczki, ale skórzane pasy unieruchamiały go na krześle.
— Kurwa, obiecałeś! Obiecałeś! — wrzeszczał, próbując wyrwać głowę z mojego uchwytu.
— Dwie godziny to dwie godziny — odpowiedziałem spokojnie, tonem nauczyciela udzielającego lekcji. — Trzeba było, kurwa, szybciej mówić, frajerze.
Krzyczał jeszcze przez chwilę, ale ból w końcu zaczął go tłumić. Po minucie wyciągnąłem palce, pozwalając mu na chwilę wytchnienia. Spojrzałem na jego twarz — jego oczy wyglądały jak rozlane jajka. Białka zmieszane z krwią i łzami rozmazywały się w chaotyczny obraz czegoś, co kiedyś było narzędziem widzenia. Teraz był ślepy, a jego głowa zwisała bezwładnie na piersi.
Nie powiedziałem nic więcej. Wyszedłem z pomieszczenia, zostawiając go tam, skręconego z bólu, łapiącego płytkie, urywane oddechy.
Na korytarzu czekało dwóch ludzi Rzeźnika. Patrzyli na mnie w niemym szoku, jakby nie mogli uwierzyć, co właśnie widzieli.
— Panowie, i tak już nic nie widzi — rzuciłem obojętnie, jakbyśmy rozmawiali o niczym.
Minąłem ich i wyszedłem na zewnątrz. Nocne powietrze uderzyło mnie chłodem, ale nie zdołało oczyścić myśli. Zapaliłem papierosa, zaciągając się głęboko. Dym wypełnił moje płuca, a ja próbowałem oderwać się od tego, co właśnie się wydarzyło. Ale w tym świecie odcięcie się od czegokolwiek to tylko kolejna iluzja.
Sięgnąłem po telefon i napisałem do Rzeźnika:
Masz wszystko, co gadał ten gość. Nie za bardzo go słuchałem, ale całość masz na głosówce.
Odpowiedź przyszła szybko.
Dzięki, przesłucham później. Dzięki.
Napisałem od razu:
Nie ma problemu. Wolę ci powiedzieć, że go nie słuchałem, niż żebyś potem mnie ciągał za język. Na głosówce masz wszystko, co powiedział.
Spoko — odpisał Rzeźnik.
Mam przyjechać?
Nie, możesz wracać do siebie.
Super.—napisałem na koniec.
Schowałem telefon do kieszeni i ruszyłem w stronę samochodu.
Wsiadłem, odpaliłem silnik, a potem jeszcze jednego papierosa. Zapach dymu wypełnił wnętrze auta. Wcisnąłem gaz i ruszyłem w drogę, zostawiając za sobą tę całą rzeźnię — dosłownie i w przenośni.
Droga była pusta, a światła reflektorów wycinały w mroku proste linie. W mojej głowie zaczęła się rodzić jedna myśl, najpierw nieśmiała, potem coraz wyraźniejsza:
Czy naprawdę jestem jeszcze sobą? Czy to, co robię, jest moim wyborem, czy już dawno przestałem decydować?
Odpowiedź nie przychodziła. A ja nawet nie byłem pewien, czy chciałem ją znać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top