XXII: 'Głowa meduzy'

Spałem spokojnie, kiedy nagle coś wyrwało mnie ze snu. Dźwięk – głuchy, rytmiczny, jakby ktoś uderzał w drewno lub ścianę. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to wciąż sen, czy już rzeczywistość. Odgłos wydawał mi się znajomy, jakby gdzieś kiedyś go słyszałem, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, skąd. Wstałem z łóżka i zacząłem krążyć po pokoju, nasłuchując. Dźwięk pojawiał się i znikał.

Byłem przekonany, że już kiedyś go słyszałem, ale... gdzie? To pytanie nie dawało mi spokoju. Przeszedłem pokój wzdłuż i wszerz, próbując znaleźć odpowiedź. W końcu podszedłem do okna i wszystko stało się jasne. Dźwięk pochodził z zewnątrz. Padał deszcz.

Wiem, co pomyślicie – „Deszcz? Serio?". Ale to nie takie proste. Pozwólcie, że wyjaśnię. Przez ostatnie dwa lata mieszkałem w głębi lasu, gdzie deszcz niemal nigdy nie padał. Nie wiem dlaczego – może to klimat, może przypadek – ale przez cały ten czas widziałem go zaledwie kilka razy. Nic dziwnego, że teraz ten dźwięk wydawał mi się niemal obcy.

Stałem przez chwilę przy oknie, słuchając, jak krople deszczu uderzają o parapet. To brzmiało... dziwnie. Prawie surrealistycznie. Ale nie zamierzałem pozwolić, by mnie to rozkojarzyło. Powoli zaczynałem się ogarniać. Miałem wolny dzień, więc postanowiłem zrobić coś dla siebie. Najpierw papieros.

Wyszedłem na balkon, zapaliłem i zaciągnąłem się dymem. Przyznaję – jestem pracoholikiem. Wolne dni zwykle mnie drażnią, bo nigdy nie wiem, co ze sobą zrobić. Odpoczynek mnie nudzi, a towarzystwa nie mam. Więc stoję, palę i gapię się na mokre ulice. Czuję się trochę jak rzeźnik, który znalazł chwilę przerwy w chaosie codzienności. Może to kiepskie porównanie, ale coś w tym jest.

Szare ulice wydawały się zupełnie opustoszałe, jakby miasto jeszcze spało. W końcu zdecydowałem – przejdę się. Bez konkretnego celu, zobaczę, co przyniesie dzień. Może coś się wydarzy, może kogoś spotkam. Po prostu wyjdę.

Zanim jednak zdążyłem wprowadzić plan w życie, rozległ się dzwonek do drzwi. Zamarłem. „Naprawdę? Akurat teraz, gdy mam wolne?" – pomyślałem. Westchnąłem ciężko, dopalając papierosa, i ruszyłem do drzwi. Może to sąsiad, może kurier. A może kolejna nieistotna bzdura.

Otworzyłem drzwi i... zamarłem. Dwóch mężczyzn stało przede mną. Nie powiedzieli ani słowa, ale ich „powitanie" mówiło wszystko. W dłoniach trzymali pistolety, wycelowane prosto we mnie. Serce zamarło mi na moment, a potem zaczęło bić jak oszalałe.

— Co jest grane? — wyrzuciłem z siebie, próbując zrozumieć sytuację.

Nie odpowiedzieli. Patrzyli na mnie z tępym, niemal beznamiętnym wyrazem twarzy. Wyglądali, jakby robili to setki razy. Stałem w progu, czując, jak adrenalina zaczyna zalewać mój umysł. Po chwili jeden z nich rzucił chłodnym, niemal mechanicznym tonem:

— Dobra, wchodź do środka. I nie pierdol.

Cofnąłem się powoli, próbując ocenić sytuację. W głowie błądziły chaotyczne myśli. Szafa przy drzwiach – niezbyt solidna, ale wystarczająca na improwizowaną przeszkodę. Serce waliło mi jak młot, a oddech przyspieszył, gdy pierwszy z nich zrobił krok do przodu.

Czekałem. Tylko na odpowiedni moment. Kiedy napastnik zbliżył się na tyle, że znalazł się na równi z szafą, pchnąłem drzwi z całą siłą. Uderzyły go prosto w twarz. Usłyszałem głuchy dźwięk, a on zachwiał się, próbując złapać równowagę.

Nie mogłem zmarnować tej okazji. Rzuciłem się na niego i chwyciłem za szyję, próbując go obezwładnić. Napastnik walczył, próbując się wyrwać, ale z każdą sekundą tracił siły. Wtedy jednak drugi uniósł broń. Zamarłem na ułamek sekundy, czując lodowaty dreszcz przebiegający po plecach.

I właśnie wtedy pierwszy napastnik osłabł, a jego pistolet wypadł z dłoni. Bez namysłu wykorzystałem go jako żywą tarczę.

— Strzelaj, śmieciu, strzelaj! — wrzasnąłem, desperacko próbując zyskać przewagę.

Drugi nie zawahał się. Strzelił. Huk wystrzałów ogłuszył mnie, a każda kula wbijała się w ciało pierwszego faceta. Poczułem, jak jego głowa bezwładnie opada na moje ramię. Kiedy magazynek został opróżniony, rzuciłem się na drugiego.

Jeden szybki ruch – chwyciłem broń z ręki martwego mężczyzny i wycelowałem. Nie zastanawiałem się. Strzeliłem. Jedna kula. Prosto w głowę. Napastnik padł na podłogę.

I wtedy zapadła cisza. Przerażająca, przytłaczająca cisza, przerywana jedynie moim ciężkim oddechem. W głowie dzwoniły echa wystrzałów, a ja stałem pośrodku tego chaosu, próbując zrozumieć, co właśnie się stało.

Cisza wypełniła mieszkanie, ale echo wystrzałów wciąż dzwoniło mi w uszach. Kurwa, pistolety bez tłumików. Na pewno słyszał to cały budynek. Musiałem działać szybko.

Chwyciłem za ramiona jednego z ciał i z trudem przeciągnąłem je do środka. Cholera, byli ciężcy. Zaciągnąłem drugiego, sapnąłem i zamknąłem drzwi. Pierwsza myśl: ślady. Krew. Spojrzałem na podłogę – na szczęście nie zdążyła zalać wszystkiego. Złapałem środki czystości i zacząłem wycierać plamy. Ręce mi drżały, serce waliło jak młot, a myśli krążyły wokół jednego pytania: Co dalej?

Trupy nie znikną same. Potrzebowałem worków na śmieci. Dużych. Zrzuciłem zakrwawione ubranie, wrzuciłem je do pralki i przebrałem się w coś czystego. Ruszyłem w stronę sklepu, próbując wyglądać na zwyczajnego faceta, który wychodzi po zakupy. Ale wewnątrz czułem się jak bomba zegarowa. Każdy krok zdawał się głośniejszy od poprzedniego, a gwar miasta był jak przytłumione echo.

Nagle kątem oka zauważyłem dwóch mężczyzn. Stali pod budynkiem, patrząc prosto na mnie. Ich spojrzenia były przenikliwe, lodowate. Za długo patrzą. Za bardzo się skupiają. Co oni chcą? – pomyślałem, próbując zachować spokój. Przyspieszyłem krok. Co jakiś czas odwracałem się, ale oni nadal szli za mną. Ich obecność zaczęła coraz bardziej mnie niepokoić.

Pierdole to – stwierdziłem w końcu i rzuciłem się do biegu.

Kroki za mną, tamci też zaczeli biec. Oddech stał się płytki, a nogi same niosły mnie do przodu. Nie miałem planu. Nie miałem pojęcia, dokąd biegnę. Musiałem coś wymyślić.

W oddali dostrzegłem grupę ludzi stojących na rogu. Moja szansa – pomyślałem z nadzieją. Skręciłem w ich stronę, niemal się w nich wbijając. Przepchnąłem się przez tłum, udając, że nic się nie dzieje. Spojrzałem kątem oka – nadal mnie śledzili.

Pojebana zabawa w kotka i myszkę – pomyślałem, czując, jak adrenalina zaciska mi gardło. Zerkałem na boki, szukając jakiegoś ratunku. Wtedy zauważyłem czterech mężczyzn idących z naprzeciwka. Chuj, spróbuję – postanowiłem, podchodząc do nich z desperacją w oczach.

Wyglądali na twardzieli – wysocy, szerocy w barach, ubrani w ciemne kurtki. Ich kroki były pewne, jakby wiedzieli, że kontrolują tę ulicę. Byli podejrzani, ale nie miałem wyboru.

— Panowie, pomóżcie, ktoś mnie... — zacząłem, ale zanim skończyłem, pierwszy z nich jebnął mnie prosto w twarz.

Upadłem na twardy bruk, a dźwięk uderzenia rozbrzmiał w mojej głowie jak gong. Nie zdążyłem się podnieść, gdy poczułem pierwszy kopniak. Potem kolejny. I jeszcze jeden.

— Co, kurwa, jest?! – krzyknąłem, próbując osłonić rękami głowę.

Nie odpowiedzieli. Kopali mnie z precyzją, metodycznie, jakby robili to od lat. Ciosy spadały na żebra, brzuch i twarz. Każdy kolejny odbierał mi oddech, każdy łamał resztki sił. Moje ciało stawało się coraz bardziej bezwładne, aż w końcu przestałem walczyć.

Gdy straciłem przytomność, poczułem, jak ktoś mnie podnosi. Nie wiem ilu ich było, ale rzucili mnie na coś twardego – podłogę samochodu. Ryk silnika przeszył ciszę, a auto ruszyło z piskiem opon. Wszystko działo się jak we mgle. Miasto, które jeszcze chwilę wcześniej tętniło życiem, teraz wydawało się dziwnie puste.

Z czasem odzyskałem świadomość. Ból w ciele przypominał mi, co się wydarzyło. Żebra paliły, głowa pulsowała jak po uderzeniu młotem. Powieki wydawały się ciężkie, jakby ktoś obciążył je ołowiem. Z trudem otworzyłem oczy. Gdzie ja jestem?

Wokół panowała ciemność. Próbowałem się poruszyć, ale szybko zorientowałem się, że jestem związany. Ręce miałem skrępowane za plecami, a szorstki sznur boleśnie wbijał się w skórę. Stopy też były związane.

Przez chwilę walczyłem ze strachem. Oddychałem głęboko, choć każdy oddech sprawiał ból. Poruszyłem dłońmi, ale więzy były zbyt mocne, a ból tylko narastał. Nie panikuj. Myśl. Oddychaj.

Z przodu auta słyszałem rozmowę. Głosy były przytłumione, jakby dochodziły zza ściany. Nie mogłem zrozumieć słów, ale ton ich głosów zdradzał pewność siebie. Wiedzieli, co robią. Ja nie. I to mnie przerażało.

Kim są? Gdzie mnie wiozą? Co chcą zrobić? – pytania kłębiły się w głowie, a strach dławił mnie coraz mocniej. Każdy dźwięk silnika, każdy ruch samochodu wydawał się prowadzić mnie głębiej w otchłań. Nie wiedziałem, co mnie czeka, ale byłem pewien jednego: nie byłem na to gotowy, znowu zemdlałem......

Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Co się stało? Nie miałem pojęcia, kurwa, co się właściwie wydarzyło. Przecież jeszcze przed chwilą... Wtedy coś zaczęło mi świtać. Uciekałem przed jakimiś dwoma pojebami, ale oni... Czekaj, kim oni byli? W głowie zacząłem składać rozsypane puzzle. Już wiem, już wiem! To byli ci faceci, których widziałem wczoraj, kiedy walczyłem  tam w klubie. Pewnie chcą się zemścić.

Chyba że... Jest jeszcze jedna opcja. Może to wszystko to tylko sen? Może w jakiś sposób mój mózg próbuje odreagować to, co się wydarzyło? Te zabójstwa, cały ten koszmar... Może to jest właśnie sens horrorów – że rzeczywistość zaczyna cię nękać jak zjawa?

Nie wiem, może... ale nie, to nie może być prawda. To nie jest sen, prawda? Nie krzyczę, nie wyrywam się. Wszystko jest zbyt realne. Wiem tylko jedno: jestem przykuty, ale nawet nie wiem czym. Wokół mnie rozciągała się ciemność. Totalna, nieprzenikniona ciemność. Świetnie, pomyślałem z goryczą. Tak właśnie spędzisz resztę życia – albo resztę tego, czymkolwiek to jest. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy chciałem znać odpowiedź na to pytanie.

W pewnym momencie w oddali dostrzegłem światło. Było dziwnie nieruchome, nie za blisko, ale i nie za daleko, jakby czekało na mnie. W jego blasku wyłoniła się sylwetka, nieokreślona postać, której nie mogłem rozpoznać.

Kim, kurwa, jesteś?! — krzyknąłem, próbując przerwać ciszę.

Odpowiedzi jednak nie było. Krzyknąłem ponownie, głośniej i z większą desperacją, ale postać nadal milczała. Dopiero za trzecim razem, kiedy zrezygnowany po prostu siedziałem i czekałem, aż podejdzie, usłyszałem głos.

— Witam.

Kim jesteś? — zapytałem raz jeszcze/

Odpowiedź była krótka, niemal obojętna:

— Nieważne.

Coś w jej głosie sprawiło, że poczułem, jak napięcie we mnie rośnie. Postać nie odwróciła się do mnie od razu, co tylko podsycało moje nerwy.

Pokaż swoją twarz! — zażądałem, starając się brzmieć pewniej, niż się czułem.

Postać powoli odwróciła się w moją stronę, a ja wstrzymałem oddech. Zamiast twarzy zobaczyłem maskę — meduzy.

Bojisz się, że cię rozpoznam? — zapytałem ostro, szukając w tym wszystkim jakiegoś punktu zaczepienia.

— Nikt cię tu nie usłyszy — odpowiedziała zimnym, niemal lodowatym tonem.

Mimo mechanicznego brzmienia jej głosu czułem wyraźnie chłód i bezwzględność, które przeszły mnie niczym lodowaty wiatr.

Może i nikt mnie nie usłyszy, ale ty mnie słyszysz.— wyrzuciłem z siebie. — Pokaż swoje prawdziwe oblicze! Skoro i tak jestem przykuty, to chociaż pokaż mi swoją twarz. Stań przede mną bez maski, bo nie wiadomo, kim jesteś!

Postać milczała. Nie odpowiedziała na moje pytanie, ani nie wykonała żadnego ruchu, jakby moje słowa były dla niej nieważne.

Czego ode mnie chcesz?! — zapytałem ponownie, tym razem niemal błagając o jakąkolwiek odpowiedź. Cisza trwała chwilę, po czym przerwał ją głos — chłodny, precyzyjny i nienaturalnie spokojny.

— Dowiesz się w swoim czasie.

Powiedziała to, podchodząc do mnie tak blisko, że czułem jej oddech. Nachyliła się, a jej głos, cichy i lodowaty, zabrzmiał prosto w moim uchu:

— Wiem o tobie wszystko. Wiem, co zrobiłeś. Wiem, że Ashley... nie żyje. Została zamordowana w kawiarni, a Emily zabiłeś u siebie w apartamencie.

Zamarłem. Każde słowo odbijało się echem w mojej głowie. Skąd ona to wszystko wie? Strach uderzył we mnie z całą mocą, dławiąc oddech.

Skąd ty to wszystko wiesz?! — krzyknąłem, przerażony, niemal się dusząc.

— Nieważne.— Jej ton był obojętny, lodowaty, jakby mówiła o czymś błahym. — Wiem też, gdzie pracowałeś i z kim. Byłeś krytykiem sztuki, prawda? Szef cię wyrzucił za to, że po pijanemu zniszczyłeś obraz. Myślałeś, że tego nikt nie zauważył, ale ja byłam tam. Zawsze jestem krok za tobą. Wiem wszystko, co robiłeś przez ostatnie dwa lata, kiedy ukrywałeś się w lesie.

Z każdą chwilą robiło się coraz straszniej. Strach ogarniał mnie coraz mocniej.

— I co? Myślałeś, że przede mną uciekniesz? — kontynuowała, wyraźnie delektując się moją reakcją. — Zawsze cię obserwuję. Nigdy nie możesz czuć się bezpieczny.

W tym momencie postać w masce nachyliła się jeszcze bliżej i zaczęła mnie całować...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top