X: 'Dante i Wergiliusz'

Wyczołgałem się z auta jak z jakiejś pieprzonej pułapki, i, powiem wam szczerze, trwało to wieczność. Zajęło mi co najmniej dobre dwadzieścia minut, a każdy centymetr ruchu bolał mnie jak jasna cholera. Byłem tak poobijany, że szkoda, kurwa, gadać. W końcu udało mi się wyczołgać i jakoś, powoli, stanąłem na nogi, czując każdy mięsień, najmniejszy siniak i nie tylko. Spojrzałem na lewą rękę, całą rozciętą, z której leciała krew. Spodnie pozdzierane, rękawy podarte, ale, kurwa, najważniejsze, że jeszcze oddycham, że żyję, prawda? Wziąłem głęboki oddech, czując ogromną ulgę. Ulgę, która mnie ogarnęła na myśl, że wciąż żyję - tak wielką, że wszystko inne przestało mieć znaczenie.

W tym momencie dotarło do mnie, że wszystko, co wydarzyło się w tamtym rozdziale, było tylko snem. Wiedziałem to wcześniej, ale dopiero teraz naprawdę się upewniłem. Powiem wam szczerze - gdyby to wszystko było prawdziwe, nie wiem, co bym zrobił. Emily i Ashley, obie żywe? Za dużo jak na jeden wypadek. A seks... z obydwiema? Co za chory obraz. Koszmar do kwadratu. Gdyby rzeczywiście doszło do tego trójkąta, chyba bym się całkiem... a szkoda gadać, kurwa.

Wciąż siedzi we mnie złość, że w ogóle do tego wszystkiego doprowadziłem. Jeszcze bardziej wkurza mnie fakt, że to mój własny umysł przywołał ten sen. Kurwa, przecież to ja kontroluję swoje myśli, nikt inny. To mój sen, moja głowa. A jednak - co, podczas snu myśli nagle zaczynają rządzić się własnymi zasadami?

Przysięgam, nigdy się tak nie bałem. No, wtedy, w tym śnie... ale teraz też. Serce bije mi sto razy szybciej, jak patrzę na autostradę. Cholernie dużo samochodów, mijają mnie jeden za drugim, a ja stoję na poboczu już dobre pół godziny. Nikt się nie zatrzymał, ani jedna osoba, kurwa, nie pomyślała, żeby pomóc. Ani jeden życzliwy gest. Nawet jeden... Kurwa, co jest?

Serio? Nikt się nie zatrzymuje? Patrzę, jak kolejne auta przemykają obok mnie jak powietrze, i zastanawiam się, czy tu nikt nie zna przepisów? Albo, chociaż odrobiny ludzkiej przyzwoitości? Czy naprawdę wyglądam aż tak źle? Dobra, jestem poobijany, może nawet przerażony, ale to nie powód, żeby mnie całkowicie ignorować. Całkowicie, kurwa, bez sensu. Niby cywilizacja, a człowiek dla człowieka jak duch.

W końcu widzę - zatrzymuje się jakiś samochód. Boże, jakie to szczęście! Podbiegłem do niego, a kierowca zaczął powoli otwierać drzwi. Czułem, jak fala ulgi przechodzi mi przez plecy, wypełniając każdą część ciała.

- Dziękuję panu bardzo, że pan się zatrzymał - wyrzuciłem z siebie, czując, jak głos lekko mi drży.

I wtedy... z drzwi wychodzi znajoma twarz. W pierwszej chwili myślę, że to jakiś dziwny zbieg okoliczności, surrealistyczny żart losu. Ale nie, to nie może być nikt inny. Jeśli czytaliście pierwszą część, wiecie, kto to. To Rob.

- Ja pierdolę - wyrwało mi się, nie kryjąc zdziwienia.

- A któż to? - odpowiedziała postać, uśmiechając się lekko.

Przez chwilę tylko patrzyłem na niego, czując mieszaninę niepewności, ulgi i coś w rodzaju zawahania się. Ale w końcu podszedłem bliżej i przybiliśmy sobie piątkę, jak za starych czasów.

- Siema, stary, pojedziemy do niego - rzucił, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

- Siema, siema - odpowiedział Rob, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. - Widzę, że nieźle się rozjebałeś.

- No, trochę - przyznałem, nie bardzo wiedząc, jak odpowiedzieć. Minęło tyle czasu, a wciąż czułem się trochę zagubiony. - Dawno się nie widzieliśmy, co? Jak to się stało, że kompletnie urwał się kontakt? - rzuciłem, drapiąc się po głowie.

Rob spojrzał na mnie z wyrazem wyrozumiałości i zrozumienia w oczach.

- Nie spinaj się, stary, rozumiem. Na twoim miejscu pewnie też bym spierdolił. Życie ci się posypało, więc nie dziwię się, że zniknąłeś. W sumie... zrobiłem coś podobnego. Rozstałem się z żoną, a potem cała reszta też się spierdoliła. Co się stało z autem?

- Jakby to najprościej powiedzieć... spierdalałem z miasta. Miałem romans z jakąś laską, potem dowiedziałem się, że ma dziecko. I, kurwa, poczułem się zdradzony, bo nic mi o tym nie powiedziała. Czaisz to? Cały czas o tym myślę, ale nie wiem, jak się zachować.

Rob pokiwał głową, przetrawiając moje słowa.

- Szczerze zrobiłbym tak samo stary. Pojebana sytuacja, ale widzę, że ten twój samochód... no, w sumie mój samochód, ale teraz twój... jest do zostawienia.

- Serio? - spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

Rob chyba nie wyczuł sarkazmu.

- Serio - odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

- No dobra, ale muszę wyjąć rzeczy z bagażnika.

Podszedłem do auta i otworzyłem bagażnik. Wszystko się wysypało, jak można się było spodziewać. Zabrałem trzy obrazy - jeden niestety zniszczył się w momencie, gdy wypadł, ale dwa pozostały całe. Wziąłem też pistolet i telefon.

- Widzę, że ze sztuką się nie rozstajesz nawet na milimetr - zauważył Rob, uśmiechając się półgębkiem, jakby widok moich obrazów mówił mu o mnie wszystko, co potrzebował wiedzieć.

- Oczywiście, że tak - odpowiedziałem, choć gdzieś w głębi czułem niepewność.

Coś w jego zachowaniu wydawało się... inne, może zbyt przyjazne, jak na to, co zapamiętałem. Byliśmy kumplami, ale... nie aż tak. Może źle to zapamiętałem, a może czas zatarł te szczegóły, w których kryła się prawda.

Wsiadłem do jego samochodu, wciąż układając sobie myśli. Ruszyliśmy, a przez dłuższą chwilę między nami trwała cisza. Wpatrywałem się w mijające widoki, zastanawiając się, jakich odpowiedzi właściwie szukam. W końcu jedno pytanie nie dawało mi spokoju.

- Gdzie jedziemy? - zapytałem go.

Rob spojrzał na mnie kątem oka i odpowiedział:

- Wiesz, jedziemy do takiego miasta... w sumie to moje rodzinne. Trzeba tam wprowadzić pewne zmiany, bo odkąd cię nie było, wszystko u mnie się spierdoliło. Stare kontakty, stare miejsca - wszędzie jestem spalony. Więc postanowiłem się stamtąd zawinąć tak jak moi ludzie. Parę rzeczy już ogarnąłem - wykupiłem pół nowoczesnego bloku, żebyśmy mogli wszyscy razem zamieszkać. No i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mam tylko nadzieję, że nie będzie aż tak źle.

Patrzyłem na niego, trawiąc każde słowo, próbując zrozumieć, co kryje się za tym jego spokojnym tonem.

- Aha, rozumiem - odpowiedziałem, choć w głowie kołatało mi jeszcze jedno pytanie. - Ale serio było aż tak źle?

Rob na chwilę spuścił wzrok z drogi i popatrzył na mnie z dziwną powagą.

- Stary, było tragicznie. Po twoim wyjeździe wszystko zaczęło się sypać... szkoda gadać. Nic się praktycznie nie ostało. Klub? Spalony na popiół. Wytwórnie? Policja zrobiła na nie naloty. A wszystko przez to, że facet, na którym miałem polegać, komendant, z którym miałem układy, dostał zawału i umarł. Nowy, co go zastąpił, to jakiś nieprzejednany knypek, zero współpracy. Zaczął, kurwa, najeżdżać wszystko, jedno po drugim. Wszystko pieprznął. Gdyby nie to, może jeszcze dałoby się coś uratować... Ale dobra, szkoda gadać. Patrząc jednak na to, co mnie czeka w nowym mieście, też zapowiada się niezła jazda. Specyficzna okolica, powiem ci.

Słuchałem go, czując, jak ciarki przechodzą mi po plecach. Jego ton zdradzał, że nie przesadza. Wszystko się spierdoliło- cały jego dotychczasowy biznes/świat się spieprzył.

Potem patrzyłem na niego przez dłuższą chwilę, w końcu decydując się na pytanie, które od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie:

- Powiedz mi, tak z ciekawości, bo naprawdę nie wiem, co myśleć... Dlaczego od razu zgarnąłeś mnie z autostrady? Nie miałeś nawet chwili zawahania, po prostu się zatrzymałeś i zacząłeś mi pomagać.

Rob spojrzał na mnie i bez chwili zastanowienia odpowiedział:

- Jak to, kurwa dlaczego? Ziomki jesteśmy, nie?

Słysząc te słowa, poczułem coś dziwnego - ciepło wypływające spod chłodu dystansu, jakbym nagle w pełni uświadomił sobie, że on naprawdę tak to widzi. Dla niego, w jego oczach, byliśmy ziomkami. Prawdziwymi, zajebistymi. To, co kiedyś myślałem o naszej relacji, wszystko sprzed lat - właśnie się spełniało.

- No tak, tak, jesteśmy ziomkami - przyznałem po chwili. To dziwne, ale wypowiadając te słowa na głos, poczułem, że brzmią prawdziwie. - Jesteśmy ziomkami - dodałem, jakby potwierdzając swoje własne myśli.

Rob zmierzył mnie spojrzeniem i rzucił:

- No to co, jedziesz z nami do tego miasta, czy mam cię gdzieś po drodze wysadzić?

Zacząłem się zastanawiać - w sumie teraz nie mam nic. Dwa lata spędzone w lesie, ale tam nie wrócę. Nigdzie już nie wrócę. Jedyna droga powrotu, jaka mi została, to stare życie, razem z trzema obrazami, telefonem, pistoletem i laptopem. Tak właśnie wygląda mój cały dorobek z tamtego życia.

- W sumie to nie mam gdzie wracać - odpowiedziałem spokojnie. - Jadę z tobą i wracam do starego życia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top