❦Ziółka i Upiory❦
— Fabian, może zostań dziś w domu. — Mama dotknęła mojego ramienia ostrożnie. W jej ton wręcz wgryzało się zmartwienie.
W innym przypadku skorzystałbym z tej propozycji, ale nie dzisiaj.
Nie dałbym rady usiedzieć spokojnie na miejscu z myślą o tym, że o osiemnastej miałem trafić to naszego medyka i....
Potrząsnąłem głową.
Nie, nie mogę zostać w domu.
— Nie mamo, pójdę do szkoły. Wszystko już ze mną w porządku. Nic mi nie jest. — starałem się ją uspokoić, ale zdawałem sobie sprawę z tego fałszu.
Za nic w świecie nie chciałem spojrzeć jej tego dnia w oczy, bo zobaczyłbym to samo, co wczoraj u ojca. A to nie dawałoby mi spokoju.
— Jestem twoją matką, widzę, że to nie prawda. — Pokręciła głową, zbyt mocno ściskając ucho fioletowego kubka w czarne grochy z czarną herbatą.
Westchnąłem i wstałem od stołu, prawie nie ruszając dzisiejszego śniadania. Spojrzałem na zegar, wiszący na ścianie. Autobus, który zawsze łapałem i zbierałem się z nim na drugi koniec miasta z lenistwa, już odjechał.
Eh... Nic nie szkodzi. Mam dzisiaj na dziesiątą, mogę się przejść. Wyszedłem szybko z domu, witając się z promieniami słońca, które o dziwo zaczęły mnie drażnić.
Półtorej godziny później z niemrawym uśmiechem witałem pod szkołą Dawida, który już pewnie odprowadził Mele pod jej technikum.
— Wszystko dobrze? — szatyn dotknął mojego ramienia, nachylając się ku mnie, by nikt nas nie usłyszał.
— Tak. — skłamałem gładko z uśmiechem. — Chodźmy już. — Ruszyłem na schody prowadzące do dużych, lekko obdrapanych drzwi. — Pierwszy mamy wok, tak?
— Yhm.— Skinął mi głową, mrużąc oczy. — W ogóle, wszystkiego najlepszego, Fabian. - uśmiechnął się szeroko, ale nie na tyle, by w jego policzkach pojawiły się dołeczki.
— Dzięki. — mruknąłem zaskoczony.
Kompletnie zapomniałem, że mam dziś urodziny.
Aż do odpowiedniej sali czułem jego uważny wzrok na swoich plecach.
Dobrze wiem, że zorientował się, że nie kipię dziś dobrym humorem. Mimo że znamy się tylko dwa lata, to zawsze wszyscy, a raczej prawie wszyscy traktowali mnie jako swojego młodszego braciszka, którym trzeba się opiekować, chociaż to ja jestem z nich najstarszy.
Przed nieuchronną rozmową z Rokitą uratował mnie dzwonek i stukot obcasów polonistki, która uczy nas woku.
Obróciłem się zaskoczony w kierunku, z którego dochodził ten hałas.
Moja nauczycielka nie zakładała obcasów.
Zmarszczyłem brwi, gdy zamiast bordowej czupryny mojej sześćdziesięcioletniej nauczycielki i jej nieodłącznej, paskudnej, zielonej chusty, dojrzałem jasnobrązowe fale i pastelowo różową garsonkę. Spojrzałem po mojej klasie, ale tak samo, jak ja, mieli szok wypisany na twarzy. Ba, niektórzy chłopcy z zainteresowaniem przyglądali się zgrabnej nauczycielce, która zaczęła otwierać drzwi kluczykiem.
Spojrzałem na Dawida pytająco, ale on tylko wzruszył ramionami i ruszył do klasy.
Nie pozostało mi nic innego, jak również tam wejść.
Gdy przechodziłem obok nieznajomej profesorki, poczułem dziwny ucisk na moją potylice, a do nosa uleciał mocny, ciężki, słodki, wręcz otumaniający zapach, ale to zdecydowanie nie były żadne perfumy. Między tym duszącym dla mnie zapachem wyczułem woń krwi i siarki.
Moje plecy stężały, kiedy rozpoznałem kim, a raczej czym jest nasza nowa belferka.
Wbrew sobie, moje ciało zareagowało, będąc w pełnej gotowości do obrony.
Sztywno usiadłem na swoim krześle obok Rokity, klnąc cicho pod nosem.
— Czy mi się zdaje, czy to jedna z tych kurew? — syknął prawie że do mojego ucha, by nic nie usłyszała, mimo że siedzimy w czwartej ławce.
— Tak. — potwierdziłem, wciąż obserwując uważnie szatynkę.
Gdyby nie to, że połowa klasy prawie ślini się na jej widok i te cholerne feromony, mógłbym jej nie rozpoznać. Zwykli ludzie nie zawsze są w stanie rozpoznać tego demona. Zazwyczaj sukkuby są uznawane za po prostu piękne kobiety.
Bardzo często te bestie zostają modelkami albo aktorkami, wtapiając się w tłum, żywiąc się spokojnie.
— Witajcie, nazywam się Iwona Mirecka, jestem waszą nową, tymczasową nauczycielką od wiedzy o kulturze, bo pani Hieronimek jest na szkoleniu i nie będzie jej przez dłuższy czas. — Przedstawiła się miłym dla ucha, delikatnym głosem z szerokim uśmiechem na twarzy.
Była naprawdę ładna.
Zbyt ładna.
Na drobnej, delikatnie wyrzeźbionej twarzy nie było żadnej, choćby najmniejszej skazy. Ładne, przejechane ciemną, bordową szminką usta uśmiechały się do nas szeroko, a duże skrywane za długimi rzęsami oczy o nienaturalnym odcieniu błękitu prawie przeszywały każdego z nas na wskroś.
Nie przejąłbym się jej obecnością, gdyby nie ten zapach posoki.
Te demony nie żywią się krwią, niczym się nie żywią prócz energii życiowej swoich partnerów seksualnych.
Ale jest jeden wyjątek od tej reguły.
Czas, kiedy sukkuby pożerają całkowicie swoją ofiarę, to czas, gdy są w ciąży.
Młody sukkuby, bądź inkuby do rozwoju potrzebują znacznie więcej niż dorosły osobnik.
Krew i cała energia życiowa jest tym, co pozwala im urosnąć.
Matki mocno podchodzą do obowiązku zapewnienia dobrego startu dla swojego potomstwa. Mimo że to demony seksualności, to niezwykle ciężko jest im począć czystokrwistego demona. Znacznie częściej rodzą się zazwyczaj niegroźne dla ludzi kambiony, niezwykle piękne hybrydy, które czasami zyskują moce swoich nieludzkich rodziców.
Bardzo często takie dzieci trafiają do Venatores pod opiekę, będąc porzuconymi przez swoich opiekunów.
— Zajmiesz się nią, czy potrzebujesz pomocy? — mruknąłem do Rokity, patrząc, jak nauczycielka siada za biurkiem i włącza w komputerze Librusa.
— Dam sobie radę, a poza tym Darek musiał ją już widzieć. Jak sobie nie poradzę, zawiadomię go. A właściwie, to zawiadomię go po lekcji. Muszę się upewnić, czy jest na pewno ciężarna. — Spojrzał na mnie w zamyśleniu. — Poczułeś to, prawda?
— Tak. — odpowiedziałem spokojnie.
Nagle poczułem natarczywe wibracje w kieszeni spodni.
Spojrzałem na panią Iwonę i gdy zobaczyłem, że nie patrzy, wyjąłem telefon.
Nie chcę utracić kolejnych punktów.
Gdy zobaczyłem, od kogo przyszła wiadomość, jak najszybciej wpisałem hasło blokady i czym prędzej wybrałem sms pod nazwą "Jules, służbowy".
Marszczyłem brwi coraz bardziej z każdą linijką tekstu.
Kolejne zlecenie.
Coraz więcej ich jest.
— Co jest? — spytał Dawid, zaglądając ukradkiem w ekran mojego telefonu.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo zostałem wyczytany w dzienniku. Gdy krzyknąłem, że jestem i oczywiście wcześniej musiałem podnieść moją szanowną dupę z krzesła, by się pokazać, dopiero wtedy mogłem dać mu odpowiedź.
— Upiór na cmentarzu. Mam się spotkać się z jakimś Mariuszem u Małeckiej.
Szatyn, zanim się roześmiał, wstał, pokazując się naszej nowej nauczycielce.
— Po co ci do upiora towarzystwo? — parsknął, przysuwając sobie to cholernie niewygodne, drewniane krzesło. — I od kiedy tu używasz ziółek do polowań, co? — zapytał.
— Nie wiem, o co w tym chodzi, ale się dowiem. — sapnąłem, zmuszając się, by zacząć choć trochę słuchać, co mówi Mirecka.
Plusem tej misji jest to, że moja wizyta u lekarza została odwołana.
...
9 godzin później.
Skręciłem w kierunku białej furtki z napisem "Ja tu pilnuje. Dobiegam w 3 sekundy, a ty?", którą po chwili pchnąłem z całych sił, pamiętając, że ostatnio była zardzewiała.
Zanim się obejrzałem, już w moją stronę leciał wielki doberman z wywalonym jęzorem.
Rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się.
— Cześć, Gapa.
Pies wesoło szczeknął i oparł się przednimi łapami o moją klatkę piersiową, domagając się pieszczot.
Potarmosiłem psiaka za uszami, odsuwając się od niego, aby nie zrobił se krzywdy o nóż spoczywający pod moją kurtką.
— Cześć, Fabian.
Uniosłem głowę, gdy usłyszałem znajomy głos od strony ganku.
Oparta o futrynę drzwi stała lekko posiwiała, krótkowłosa pięćdziesięcioletnia kobieta w dłuższej, fioletowej tunice i szarych jeansach ubrudzonych ziemią. Uśmiechała się do mnie wesoło, a jej niebieskie oczy migotały jak te należące do chochlika.
— Dobry pani Alicjo. — przywitałem się z byłą nauczycielką Dawida, uczącą muzyki i polskiego w gimnazjum.
— Chodź, chodź, dzieciaku, bo mi Mariusz już trzeci kubek naparu z lipy i melisy na uspokojenie wypije. — Pogoniła mnie ze śmiechem. — Sra po gaciach przed tą misją. — zarechotała, gdy wszedłem za nią do budynku.
Gapa, towarzysząc nam, wesoło merdała ogonem.
Minąłem ciemny korytarz, w którym na czarnym stoliczku paliły się kadzidełka o mocnym zapachu i wszedłem do przestronnej kuchni połączonej z równie jasnym, bo białym salonem.
Przy jasnym, drewnianym stole siedział wysoki, ale raczej szczupły, żeby nie powiedzieć chudy facet niewiele starszy ode mnie.
Czarne włosy sterczały jak kolce u jeża, a piwne oczy wydawały się zbyt rozbiegane.
Na stole przy jego prawej ręce leżał nieprofesjonalnie średniej wielkości kindżał bez kompletnej osłony.
Jego właściciel chyba nas nie zauważył, bo zaczął niepewnie sięgać po czekoladową muffinkę.
— A ty gdzie te łapy pchasz, co? — ofukała go kobiecina, chwytając tacę z łakociami w ręce, odciągając go od łakomego gościa. — Nie dla psa kiełbasa. Wnuki dzisiaj do mnie przyjeżdżają, więc łapy precz. — Spojrzała wojowniczo po naszej dwójce, odkładając wypieki w bezpieczne miejsce.
— Ja wciąż nie wiem, po co ja tu w ogóle jestem. — Założyłem ręce na piersi, patrząc z pytaniem w oczach na dwójkę towarzyszących mi ludzi.
— Ty doskonale wiesz, czemu. — Pokręciła głową. — Misję masz, więc siadaj i słuchaj. — Wskazała na krzesło.
— Dobra, tylko co on ma do tego? — wskazałem na bruneta. — Nie potrzebuje niańki. Ostatnio poradziłem sobie ze strzygą, a ze zwykłym wąpierzem mam sobie nie poradzić? — oburzyłem się, nie siadając na wolne miejsce przy stole, uważając na katanę spoczywającą mi na plecach.
— Jezus, Maria, ten to w gorącej wodzie kompany. Dobrali się obaj. Jeden ledwo oddycha przed akcją, a drugi się wkurwia, bo zamiast posłuchać, to krzyczy jak pojebany. — Strzeliła facepalma, głośno wzdychając. Po chwili spojrzała na bruneta z naganą.
— A ty przestań to żłopać, bo się przyćpiesz przed misją, a Kalka cię do kupy po zjedzeniu nie pozbiera.
Mężczyzna pokornie odstawił kubek dalej od siebie, patrząc na nas uważnie, a co najważniejsze, spokojnie. Najwyraźniej ziółka Alicji pomogły, bo nie było nawet po nim widać, że się denerwuje.
— Dobra, to o co chodzi? — zapytałem pokorniej, nie chcąc jej denerwować.
— Idziecie na misję razem, bo to jego pierwsza. — Wskazała na piwnookiego, który jej przytaknął nerwowo. — Nie wiem, jak jest w Rumunii, ale tutaj Świeżaki w klasie pierwszej nie chodzą przez pierwsze pięć misji samemu. To zmniejsza szansę na szybki zgon.
Miała rację, w kraju mojego ojca pierwsza misja bardzo często równała się zgonem.
Dziadek zawsze mówił, że to przypomina selekcję naturalną. Przeżywa ten, który nadaje się do tej roboty. Ale co za tym szło, traciliśmy sporo młodych łowców. Teraz nie możemy sobie pozwolić na straty w ludziach.
— Czyli, że to ja nam robić za niańkę? — Uniosłem brew, uważnie obserwując mężczyznę. — Ile ty masz w ogóle lat?
— Dwadzieścia pięć. — odpowiedział niepewnie, nie do końca wiedząc, o co mi chodzi.
— I to będzie twoja pierwsza misja? — Przytaknął. —
To znaczy że w moim wieku dopiero dołączyłeś do Venatores. Późno. — mruknąłem tak cicho, że prawie do siebie. — Dobrze, tylko dlaczego jesteśmy u ciebie?
— Jak to po co? — prychnęła oburzona. — Ziółka.
Wywróciłem oczami, odwracając się od nich i przejechałem ręką po twarzy.
— Mieszkam tu dwa lata i dobrze wiesz, że nie używam tego twojego zielska.
— Nie denerwuj mnie. Do piwnicy, ale już! Obydwaj! — położyła nacisk na ostatnie słowo, patrząc na mnie znacząco.
Uniosłem ręce w górę.
— No dobra.
— Kaliszewski, na zaproszenie czekasz, czy co? — ofukała go, gdy zobaczyła, że łowca się nie podniósł nawet o milimetr. Dopiero po jej upomnieniu podniósł się prędko i skierował do ukrytych za wnęką szarych drzwi.
Alicja z wprawą minęła za duży próg i kliknęła włącznik na lewej ścianie, schodząc w dół po betonowych schodach. Mariusz zszedł tam z dość nietęgą miną, a ja zaraz za nim, prawie zgniatając olbrzymiego pająka.
Jedynym plusem w piwnicy Małeckiej jest to, że nie śmierdzi tu wilgocią i stęchlizną, ba zawsze czuć tu jej kochane ziółka, które hoduje w ogródku za domem i we wszystkich doniczkach w domu na parapetach.
Weszliśmy do dużego, ciepłego pomieszczenia z wieloma stołami oraz sporymi regałami.
Pani profesor podeszła szybko do jednej półki z kilkunastoma płóciennymi woreczkami.
Z uwagą zaczęła się im przyglądać i je przekładać, burcząc coś pod nosem.
Oparłem się o jeden ze stołów z chyba prawie ususzoną już Rutą i Bagnem Zwyczajnym, lecz nie na długo, bo dosłownie pięć sekund później podała dwa woreczki brunetowi.
— Masz, jeśli wąpierzy będzie za blisko, sypnij tym w niego. Najlepiej w oczy. Fabianowi nie daje, bo on stosuje inną metodę pod tytułem "Odetnij łeb". — Zaśmiała się gardłowo, spoglądając na mnie.
Czasami zastanawiam się, czy aby przypadkiem te zioła jej nie szkodzą na głowę, albo przypadkiem nie robi z nich sobie jakichś narkotyków, bo ona zdecydowanie ma czasami zwalone poczucie humoru, albo jest zbyt rozchichotana, lub zachowuje się zazwyczaj, jakby miała ADHD.
Ciemnooki pokiwał gorliwie głową i schował paczuszki do przedniej kieszeni kurtki.
— Dobra, Mariusz, tak? Gdzie mamy misję?
— Na Brzozowej. — odpowiedział, zajrzawszy do swojej służbowej komórki. — Mamy tam iść po zmroku.
Spojrzałem na zegarek na swoim nadgarstku. Wskazówki pokazywały godzinę dwudziestą.
Przeniosłem wzrok na małe zakratowane okienko na jednej ścianie, pod którą poukładano drewno do pieca. Niebo miało ciemnogranatowy kolor i zacząłem widzieć już niewielkie pobłyski gwiazd.
— To odpowiedni czas, by już iść. Zanim dojdziemy, będzie już kompletnie ciemno. — powiedziałem, odwracając się ku moim rozmówcom.
— Tylko teraz komunalny, czy ewangelicki? — zapytałem, starając się sobie przypomnieć rozkład pobliskich cmentarzy. — Stary i Pierwszej Wojny Światowej odpadają, bo przedwczoraj Mirek z Eustachym siekali tam parę bestii. Z tego co pamiętam, to cmentarną babę i wieszczego. Do tej pory nic tam nie powinno się zalęgnąć.
Na pewno nie napisali bardziej szczegółowo?
— Jestem pewny. — odpowiedział pewnie.
— Fabian, nie zachowuj się jak stary dziad i po prostu sprawdźcie, o który chodzi! — prychnęła zniecierpliwiona siwowłosa.
— Gdybym cię nie znał, sądziłbym, że mnie wyganiasz. — Zaśmiałem się, wkładając nonszalancko ręce do kieszeni.
— Misja na was czeka.
— Z tego ,co wiem, to oba te cmentarze są już nieużywane. A raczej o tej porze nikt się nie wybiera na wycieczki w takie miejsca. Nikomu nic się nie stanie, jeśli potwory nie opuszczą miejsc swojego pochówku.
— Może ona ma rację. Chodźmy już. — zaproponował Kaliszewski, już idąc w stronę drzwi.
— Eh. — jęknąłem i żegnając się z niebieskooką, opuściłem ten dom.
20 minut później.
Przez całą drogę czułem się, jakby podążał za mną duch, a nie inny człowiek. Prawie się nie odzywał, a jak już to tylko odpowiadał na zadawane przeze mnie pytania. Z jednej strony to dobrze, bo nie będzie na polowaniu zwracać na siebie zbyt dużej uwagi, a z drugiej... Czułem się trochę samotnie.
Potrząsnąłem głową z uśmiechem.
Chyba ostatnio zbyt często spotykam się z moimi przyjaciółmi poza szkołą, bo gdy ich teraz przy mnie nie ma, czuję się dziwnie.
Ale jak nagle pojawiła mi się myśl o wspólnym spędzaniu czasu z moimi bliskimi, tak samo szybko przypomniało mi się, dlaczego wczorajsze spotkanie zakończyło się tak szybko.
Zrobiło mi się momentalnie zimno na samą myśl o "projekcie".
Przełknąłem głośno ślinę, czując, że jest mi okropnie ciężko. Gdyby nie ciepłe ręce Damiana, już dawno leżałbym na posadzce w galerii.
Ku niezadowoleniu mojego ojca fioletowooki wziął mnie wtedy ciasno w objęcia, podniósł i szepcząc jakieś niewyraźne dla mnie przez płacz słowa, zaniósł mnie do samochodu.
Z jakiegoś powodu jego słowa i obecność były dla mnie czymś kojącym i czułem się jak najbardziej na swoim miejscu.
Wyciągnąłem głośno powietrze przez zęby, uświadamiając sobie, na jakie tory ponownie zeszły moje myśli.
Czemu ja znowu o nim myślę?
I te cholerne łaskotanie w brzuchu.
Ja nie mogę się w nim...
— Fabian, wszystko dobrze?
Z zamyślenia gwałtownie wyrwał mnie głos szatyna.
Szybko pokiwałem głową, przeczesując nerwowo włosy palcami.
Obejrzałem się dookoła, dopiero zdając sobie sprawę, że już w sumie jesteśmy na miejscu.
Na nasze szczęście nikogo o tej porze nie było widać, tylko co jakiś czas przejeżdżał tędy samochód, rozświetlając okolice światłami.
Nie było na tej ulicy dużo latarni, a tym bardziej domów.
Dookoła otaczały nas tylko cmentarze.
Obejrzałem się jeszcze wokół, aby przypadkiem żaden niepożądany przechodzień nie zobaczył, jak włamujemy się do zabytkowego nekropoli.
Uspokoiłem się, widząc pustą ulicę.
Przeniosłem swoje spojrzenie na niezbyt wysokie ogrodzenie z zardzewiałą kratą.
— Dawaj, przeskakuj. — zwróciłem się do mężczyzn obok.
Poczułem na początku jego wzrok na sobie, ale zaraz potem słychać było tylko ciężki jęk kraty i ciężkie uderzenie o ziemię.
Z lekkością wskoczyłem na ogrodzenie, a z jeszcze większą z niego zeskoczyłem na miękką, soczyście zieloną trawę.
Tutaj, między drzewami i starymi nagrobkami było już prawie kompletnie ciemno. Tylko gdzieniegdzie świecił się na mogile znicz pozostawiony przez odwiedzających to miejsce.
Wiele nagrobków obrastał już zielony mech, skutecznie ukrywając nazwiska lokatorów grobu.
Zawsze jak wchodziłem do tak zwanego miasta umarłych, czułem się dziwnie ciężki, a oddech stawał się znacznie płytszy. Bycie w takim miejscu zawsze jest przygnębiające i melancholijne. Szczególnie gdy przebywało się w tak starym, jak ten. Jeśli dobrze pamiętam, funkcjonował od 1853 do 1998 roku.
Tyle ciał znalazło tu swoje miejsce z różnych przyczyn.
Wiele z tych ludzi zginęło gwałtowną i nieprzyjemną śmiercią.
Choćby, jeśli dobrze pamiętam, dziewiętnastoletni chłopak walczący w AK.
Dusza, która ma żal do kogoś, zginęła szybko, bądź miała inne niedokończone sprawy, nie chciała odchodzić z tego ziemskiego padołu.
To właśnie z takich dusz powstają potwory takie jak upiory, wieszcze, bezkosty, latawce czy południce i naprawdę wiele innych potworów.
Zbyt dużo, by je wszystkie wymieniać.
Choć nie zawsze stawały się złe.
Ze zmarłych powstawały także bóstwa opiekuńcze. Nie raz, jeszcze nie tak dawno temu po domostwie krzątał się pomocny dworowy, małe bożątka skakały po wsi, a przemieniony z porońca kłobuk pod postacią koguta strzegł domu.
Lecz z czasem, coraz mniej jest tych pomocnych duchów, bo ludzie przestają w nie wierzyć, prosić, je i dziękować za okazaną pomoc.
A za to tych złych nic tylko przybywa. Praca łowcy nigdy się nie kończy.
Jest ona jak praca Syzyfowa.
Tylko w niej, możemy stracić swoje życie.
Wtem poczułem dwie rzeczy. Silny wiatr i niesamowicie potworny smród z głębi cmentarzyska.
Spojrzałem na Mariusza pytająco, a on tylko skinął mi głową, potwierdzając, że on też to czuje.
Szybko wyciągnąłem wakizashi z pochwy przy spodniach.
Piwnooki szybko postąpił za moim przykładem, wyciągając zza swojej kurtki sierp bojowy.
Skinąłem mu głową i szybko ruszyłem w kierunku, z którego wydobywał się zapach rozkładu.
Nim zdołałem rozejrzeć się po okolicy, obrzydliwa kreatura rzuciła się w naszym kierunku z głośnym rykiem.
Na swoją ofiarę wybrała sobie jednak Kaliszewskiego.
Mężczyzna z przerażeniem odruchowo złapał za tchawicę rozkładającego się potwora, który zaczął się szarpać i uderzać gdzie popadnie łapami, z których zwisały strzępy skóry. Twarz już straciła swoje ludzkie rysy, ale za to zęby zyskał niesamowicie ostre.
To tak ludzie opisują potwory, które w horrorach nazywane są "zombie". Czasami takie produkcje powstają właśnie po przypadkowym zobaczeniu stworzeń, które już do naszego świata nie należą, bądź nigdy nie należały.
Nie czekając ani chwili dłużej, skoczyłem w ich kierunku z przygotowanym ostrzem. Łowca z całych sił starał się powstrzymać potwora, przed rozerwaniem mu tętnicy odpychając jego zapadającą się już pierś. Jego sierp wyleciał mu z rąk po uderzeniu, więc musiał radzić sobie gołymi rękoma. Z całych sił zamachnąłem się bronią w kierunku karku bestii. Nie siląc się na jakikolwiek egzorcyzmy, odciąłem upiorowi kark przy akompaniamencie jego wrzasków. Głowa odleciała kawałeczek dalej, a cielsko spadło na drugiego łowcę.
— Mariusz? Powiedz, że nie napiłeś się przez przypadek jego krwi? — zapytałem, widząc, jak zrzuca z siebie trupa, który pozostawił na nim obrzydliwie cuchnącą posokę.
— Nie, na szczęście nie. — wysapał ciężko, wstając z ziemi.
Nagle coś wrzasnęło za nami przeraźliwie, nieludzko i ponownie można było wyczuć ten słodki swąd zgniłego mięsa.
Odwróciłem się jak najszybciej, wyciągając przed siebie mój sztylet.
Stanąłem jak wryty, czując, że cała krew spływa mi z twarzy, pozostawiając ją białą jak kartka papieru.
Nie, to nie dwa kolejne upiory zmierzające w naszą stronę doprowadziły mnie do takiego stanu, tylko to, co było za nimi.
Obrzydliwy demon wielkości krowy szedł nisko przy ziemi na swoich chudych, długich, pokracznych kończynach w sposób podobny do poruszania się pająka. Oczy na ohydnym, zdeformowanym pysku były mlecznobiałe, tym samym czyniąc ich właściciela niewidomym. W miejscu nozdrzy widniały sporej wielkości dziury. Gdy jego niewidome ślepia zwróciły się w naszą stronę, podwamipr otworzył szeroką paszczę usianą ogromnymi zębami wielkości noży kuchennych. Demon swoją budową przypominał worek, który przy posiłku, zmieniał kolor z niezwykłej bladości do czerwieni krwi swojej ofiary. Bestia w porównaniu do innych wampirów nie posiadała w swoim ciele kości, ani nawet chrząstki, ale jakimś cudem przemieszczała się niezwykle sprawnie. Bezkost, po tak zwał się ten stwór, mógł przecisnąć się przez najmniejsze szczeliny mimo swojej postury. Uwielbiał przeciskać się przez rury kanalizacyjne i studzienki szukając pożywienia. Przed nim nie można się schować, chyba że ma się przy sobie sól.
Lecz ja dzisiaj jej nie wziąłem i to może okazać się dla nas zgubne.
Gdyby nie lata polowań, stałbym sparaliżowany strachem, nie mogąc się ruszyć, tak, jak szatyn obok mnie. Bezkost z lubością zaczął węszyć powietrze i przyspieszać swoje kroki, doskonale wiedząc, gdzie się znajdujemy. Gdy ruszył cwałem, popchnąłem Mariusza z całej siły w przeciwną stronę.
— Wiej! — wrzasnąłem panicznie.
Ciemne włosy chłopaka sklejały się od potu, a na jego twarzy gościł wyraźny strach. Dopiero jak mnie usłyszał, wyrwał się z otępienia i ruszył biegiem jak najdalej od głodnych krwi wampirów.
Adrenalina nieźle nam podskoczyła, bo nawet nie poczuł, jak źle przeskoczył jeden z nagrobków, biegnąc dalej.
Kurwa mać! Co ja mam zrobić? On nie wygra z bezkostem. Zaszlachtuje go jak dzieciaka.
Nie zatrzymując się, schowałem wakizashi i wyszarpałem, większą katanę walcząc z blokującymi ją paskami z pochwy na moich plecach. Zatrzymałem się gwałtownie, chyba popełniając największy błąd w swoim życiu.
Kaliszewski zwolnił bieg, widząc, że nie jestem obok niego, zatrzymał się na jednym z nagrobków i spojrzał na mnie z przerażeniem.
— Helsing?! Co ty robisz do chuja?! — wrzasnął w panice.
Upiory szybko zmieniły swoją ofiarę i obrały inną trasę, by jak najszybciej dobrać się do ciemnookiego.
— Biegnij i mnie nie wkurwiaj! — odkrzyknąłem i słysząc coraz większe sapanie za moimi plecami, odwróciłem się w kierunku groźniejszej z bestii.
Na całe szczęście łowca wysłuchał i pobiegł dalej, klnąc głośno, gdy zobaczył, że dwa demony podążają za nim w szaleńczym biegu.
Z nimi nie powinien mieć zbyt dużego problemu.
Bezkostowi minuta zajęła, by zamachnąć się ogromnym łapskiem uzbrojonym w ogromne pazury. Natychmiast uniosłem broń nad swoją głowę, parując cios. Uderzenie było silniejsze, niż się spodziewałem, bo ugięły mi się kolana, prawie klęknąłem na zimnej ziemi.
Gdy bestia odsunęła się, rycząc wściekle, odskoczyłem bez wahania jak najdalej w tył. Zrobiłem kilka kroków, gdy demon ponownie na mnie ruszył, z mocno bijącym sercem z całych sił zamachnąłem się w kierunku jego przedniej łapy.
Wstrzymałem oddech, gdy zamiast miękkiej tkanki mój miecz przeciął powietrze, a zaraz potem w moim kierunku szybowała ogromna łapa. Poczułem tylko potem mocne uderzenie w brzuch, wiatr i zaparło mi dech, gdy uderzyłem w żwir obok jednego z nagrobków. Lekko otępiały podniosłem się z ziemi, a jedną nogę ściągnąłem z chropowatego nagrobka. Usłyszałem tylko, jak coś się rwie, ale nie zwracałem na to uwagi. Na gwałt rzuciłem się w kierunku japońskiego miecz, leżącego obok na nasiąkniętym od wody mchu.
Bezkost pędził w moim kierunku z prędkością konia, śliniąc się zapamiętale. Ustawiłem się na ugiętych nogach, unosząc wyżej broń, będąc gotowym do ataku. Biorąc głęboki wdech, z całej siły wbiłem srebrne ostrze w klatkę piersiową stwora, który zawył żałośnie. Szarpnął się gwałtownie, wyrywając katanę z moich rąk.
Z głośnym rykiem machał łapami, starając się wyrwać wbitą aż po rękojeść broń ze swojej piersi.
Rozszalały demon wskoczył jednym susem na gałąź olbrzymiego drzewa, gdy nie dał rady wyrwać broni ze swojego serca.
Zostało jeszcze jedno.
Rozdziawił mocno paszcze, rycząc zaciekle.
Z niesamowitą szybkością zeskoczył z drzewa prosto w moim kierunku.
Nie spodziewając się tego, upadłem, ale gdy wielkie łapsko przejechało pazurami po moim ramieniu, poderwałem się jak najszybciej z ziemi, odbiegając jak najszybciej. Przycisnąłem rękę do krwawiącego ramienia, czując ściekającą krew.
Z zaciśniętym sercem wyjąłem ówcześnie schowane wakizashi i obróciłem się w kierunku potwora, który zaczął mnie okrążać, co jakiś czas oblizując długim jęzorem swój pysk.
Rozglądałem się nerwowo dookoła, zastanawiając się, jak mam wyskoczyć na grzbiet krwiopijcy. Bezkost nie dał mi jednak czasu do namyśleń, szarżując na mnie, z taką siłą, że rozorał miękki, ciemny piach pod swoimi łapami. Chwytając się ostatniej deski ratunku, wskoczyłem w górę, odbiłem się od nagrobka i wskoczyłem na grzbiet bestii, łapiąc się kurczowo karku. Zacisnąłem mocno uda na demonie, starając się na nim utrzymać. Zacisnąłem mocniej palce na rękojeści sztyletu i biorąc mocny zamach, wbiłem go mocno w grubą skórę. Wampir ryknął rozdzierająco i runął na ziemię w bezruchu. Uderzenie lekko zachowało moją równowagę, przez co o mało nie ześlizgnąłem się z nagiej, śliskiej skóry.
Pociągnąłem nosem, zeskakując z potwora, lecz gdy to zrobiłem, poczułem, jak noga niespodziewanie mi się ugina. Krzyknąłem urywanie i złapałem się za łydkę. Syknąłem, gdy zimne palce dotknęły rany, z której obficie leciała krew. Jęknąłem z zaskoczeniem, gdy na nią spojrzałem. Długa, dwudziestocentymetrowa rana przechodziła przez duża część mojej nogi. Gdybym rozchylił spodnie, zapewne zobaczyłbym mięso.
— Kiedy to się stało? — stęknąłem ciężko, chcąc się podnieść.
Podparłem się obydwiema rękami o wielkie cielsko, chcąc jak najszybciej zobaczyć, co z Mariuszem.
Mimo że w oddali słyszałem odgłosy walki i warknięć miałem okropne przeczucia.
Z nową dawką siły wyszarpałem z bladego potwora obie moje bronie, ochlapując wszystko dookoła ciemnoszarą posoką. Mniejsze ostrze schowałem, a drugim zastąpiłem laskę, mocno się na nim opierając.
Niespodziewanie zobaczyłem, jak zza zarośli wypada ogromny, szary wilk i wgryza się w tętnice rozdzierająco krzyczącego upiora.
Za nim zza nagrobka wybiegł Kaliszewski z gniewem na twarzy, pędząc w kierunku zwierzęcia.
Z przerażeniem rozpoznałem szare ślepia leśnego łowcy, gdy podniósł w moją stronę pysk z czarną posoką. Chciałem krzyknąć do szatyna, aby przestał, ale przez zaciśnięte gardło nie dałem rady, a wszystkie mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa.
Gdy Świeżak chciał zabić psowatego, ten zmienił się w kruczoczarną wronę, która z niezadowoleniem wzbiła się w powietrze, kracząc na niego wściekle.
Odetchnąłem z ulgi i nie mając już kompletnie siły, ponownie prawie upadłem na zieloną, a w sumie czerwoną już od mojej krwi trawę. Poczułem silne ręce na swoim pasie, a potem już opierałem się o kogoś wygodnie.
Zaśmiałem się histerycznie, rozpoznając tak znajome mi już perfumy.
— Cześć, Damian. — mruknąłem, wciąż się śmiejąc.
Zamiast jego głosu, usłyszałem przerażony krzyk piwnookiego, gdy zobaczył, że ktoś mnie trzyma.
— Kim ty jesteś?! Zostaw go!
Wrona w jednej chwili zmieniła się z powrotem w człowieka, który swoimi szarymi oczami ciskał w niego gromy.
— Uspokój się! Myślisz, że po tym, jak ci pomogliśmy Zjebie, będziemy chcieli jego krzywdy?! — krzyknął rozwścieczony Michał, wskazując na naszą dwójkę.
Mariusz od razu opuścił swoją broń, w głębi duszy zgadzając się z wampirem.
— Fabian, jak się czujesz? — Usłyszałem ciche, zmartwione pytanie fioletowookiego, który starał się pomóc mi wstać z coraz zimniejszej gleby.
— Eh, ujdzie w tłoku. Bywało gorzej. — Zaśmiałem się gardłowo, wstając, będąc wspomaganym przez silne ramiona.
Całe moje ciało obrzydliwie lepiło się od potu i krwi.
Wolę myśleć, że większość z niej należy do potworów, a nie do mnie. Gdy postawiłem pewniej ranną nogę, wrzasnąłem z bólu.
Damian z widocznym przerażeniem chwycił mnie jedną ręką w pasie a drugą pod kolanami, biorąc mnie na ręce.
— Damian, co ty robisz? Puść mnie! — zacząłem się szamotać, ale nie robiło to na nim kompletnego wrażenia. Zamiast tego, mocniej mnie do siebie przycisnął, ale na tyle delikatnie, by nie zrobić mi większej krzywdy.
— Jeśli myślisz, że cię puszczę, to się grubo mylisz. — warknął, nachylając się ku mnie z twardym, nieznoszącym sprzeciwu wyrazem twarzy. Westchnąłem tylko cierpiętniczo, nie mając siły się z nim kłócić.
Oparłem tylko ciężko głowę o jego pierś, przymykając na sekundę oczy.
Mimo wszystko było mi dobrze w tym miejscu, ale on nie musi o tym wiedzieć.
Wampir z gracją ruszył do swojego brata i towarzyszącego mu łowcy, którzy wciąż się ze sobą zawzięcie kłócili.
— Cisza! — warknąłem, gdy znaleźliśmy się odpowiednio blisko.
Obaj o dziwo zamilkli od razu.
Przez chwilę oczy Michała rozszerzyły się gwałtownie, a zaraz potem na jego ustach i nosie wylądowała dłoń. Wydawało mi się, że jego oczy na sekundę zmieniły swój kolor na najgłębszy odcień czerwieni, jaki widziałem.
Wstrzymałem oddech, uświadamiając sobie, dlaczego to się stało.
Czyżbym aż tak krwawił?
W takim razie, co musi czuć Damian, skoro trzyma mnie tak blisko siebie?
Zimny pot spłynął mi po kręgosłupie.
— Cholera, zabierz go do lekarza! — wywarczał starszy Tepesh, ewidentnie zaciskając zęby.
— Ktoś musi tu posprzątać. Mariusz, masz mu pomóc, rozumiesz? — Nakazałem, patrząc na starszego łowcę twardo. Chyba chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i pokornie pokiwał głową. Doskonale wiedziałem, że starszy Dracula nie odmówiłby mi w tej chwili pomocy, a lepiej dobrze wykorzystać.
— Idziemy, tracisz za dużo krwi. Jedziemy do Venatores. — czarnowłosy lepiej ułożył mnie na swoich rękach i ruszył ku wyjściu z cmentarza.
Nie minęło długo, a ja już ostrożnie byłem sadzany na fotel pasażera. Wampir przez cały ten czas obchodził się ze mną jak z porcelaną. Oddychając już znacznie spokojniej, wsłuchiwałem się w cichy pomruk silnika, który odpalił mój wampir.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top