❦To wojna❦


Oddział wyszkolonych łowców przedzierał się przez gęsty las, by dotrzeć czym prędzej do małej wioski, z której dostali bardzo niepokojące wezwanie.
Ich towarzysze broni potrzebowali natychmiastowej pomocy w sprawie ataku klanu wampirów.

Gdy wyszli zza ściany lasu, ukazał im się straszliwy widok.
Widok, który wywarł w tych zaprawionych w boju wojownikach trwogę i zaparł dech w piersiach.
Cała wioska spowita była w szkarłatnych płomieniach.
Palił się każdy, nawet najmniejszy budynek, a w niebo wzbijały się tumany szarego, bardziej zabójczego niż ogień, dymu.
Ogień stawał się coraz większy i zaczął zajmować rozleglejszy obszar.

Co tu się stało?
Jak to możliwe?
W siedzibie powiedzieli, że to tylko atak małego klanu i że nie powinno być z tym problemu!
Gdzie łowcy wysłani na misję?
Co się stało z mieszkańcami tego miejsca?
Takie pytania zadawał sobie dowódca nowoprzybyłych łowców.
Piotr Rokita.
Był to trzydziestoletni mężczyzna o czarnych, krótkich włosach i stalowo szarych oczach. Miał on bardzo dobrze umięśnione ciało od ćwiczeń i mógł mieć blisko dwóch metrów wzrostu. Twarz z parodniowym zarostem zdobił wyraz prawdziwego przerażenia i osłupienia.

Mężczyzna wraz ze swoimi ludźmi ostrożnie wkroczył do palącej się miejscowości.
Od razu uderzył ich w nos nieprzyjemny zapach dymu i obrzydliwy swąd palonych ciał.
Piotr zakrył swój nos dłonią, by jak najmniej wdychać tych trujących oparów, a gdy rozglądał się dookoła, zbierało go na wymioty, mimo że widział już wiele takich scen w swojej karierze.
Przed ich oczami widniał widok prawdziwej rzezi.
Ludzkie ciała leżały wszędzie. Wszystkie, bez wyjątku były rozszarpane na najmniejsze kawałki. Jedne bardziej, drugie mniej. Miejscowe dzikie psy i kruki z zadowoleniem pożywiały się padliną, leżącą na ulicach, po których płynęły rzeki krwi.

Rokita usłyszał z tyłu za sobą czyjś przerażony krzyk i odwrócił się szybko w tamtą stronę, gotowy do obrony swoich ludzi.
Młoda łowczyni zakrywała sobie usta dłonią i wskazywała coś ze strachem przy jakimś walącym się przez języki ognia domu.

Tym czymś okazał się Kapitan August Dębski, a raczej były już Kapitan.
Jego brzuch był całkiem rozerwany i wypływała z niego duża ilość krwi oraz wnętrzności.
Ciało zdążyła oblecieć już chmara much i okolicznych kawek, które z zadowoleniem wyszarpywały co lepsze kąski. Głowa denata leżała metr od rozszarpanego ciała.
Na czterdziestoletniej twarzy zastygł prawdziwy ból i strach, którego znajomi i wieloletni przyjaciele nie widzieli w jego obliczu od dobrych dwudziestu lat.

Łowczyni, która wskazała ciało, została ciasno objęta przez jednego z mężczyzn i poprowadzona dalej.
Wszyscy wyjęli swoje bronie każdego rodzaju, gotowi walczyć z tym czymś, co pokonało poprzedni oddział i jednego z najlepszych łowców w historii kilkusetletniej organizacji.

Piotr ostro zarządził znalezienie i zabranie z tego miejsca wszystkich, którzy jeszcze zdołali tu jakimś cudem przeżyć.
Gdzie nie spojrzeli, leżały zmasakrowane ciała ich poległych towarzyszy, przyjaciół i zwykłych cywili. Wampiry nie oszczędziły nawet bezbronnych i niczemu winnych dzieci. Wiele z maluchów miało zmiażdżone głowy, a krwawe ślady na ścianach okolicznych bloków były potwierdzeniem, w jaki sposób ten akt został dokonany.
Nigdzie jednak nie było widać tych potworów ani innych, żywych łowców.
To było po prostu straszne.

Wtem zza jednego domu wyskoczył bardzo młody chłopak.
Łowca.
Tę czerwoną czuprynę poznałby chyba każdy w organizacji.
Aleksander biegł szybko w ich kierunku cały poobijany i było wyraźnie widać nawet z daleka, że ma problem z ręką.
Krzyczał coś niewyraźnie całkowicie roztrzęsiony.
Kiedy rudzielec dostrzegł wsparcie, zaczął płakać przepełniony ulgą i przyśpieszył szaleńczo bieg, prawie potykając się o poczerniałe ciała. 

Dopadł szybko do czarnowłosego kapitana i złapał go kurczowo posiniałymi palcami za skórzaną kurtkę.
- O-oni w-wszyscy nie-nie żyją! Musi-musimy u-uciekać! On tu za-zaraz będzie! - krzyczał, dalej łkając i próbował odciągnąć Piotra jak najdalej od tego miejsca.

Mężczyzna zaczął na próżno uspokajać chłopaka, ale jak na zawołanie pojawił się wysoki, brązowowłosy wampir ubrany w niebieską koszulę splamioną krwią i jasne, w równie tragicznym stanie jeansy.
Stanął wyprostowany, pokazując się zebranym w całej okazałości i posłał przybyłym okrutny i zuchwały uśmiech.
Rokita nie rozpoznał, z jakiego ten wampir był rodu, ale wiedział, że przynależy do klasy A.
- To, co tu widzicie, to dopiero początek. To przedsmak tego, na co nas stać. Wszyscy zginiecie, dopilnujemy tego. Nikt nas nie powstrzyma, a w szczególności wy!- zagroził, zasiewając w sercach ludzi strach i zniknął równie szybko, jak się zjawił.

Łowcy po pieczołowitym sprawdzeniu wioski wrócili z posępnym humorem do siedziby organizacji i Piotr złożył wraz z Aleksandrem dokładny raport dla dowódcy.
Alana, szefa łowców aż wstrząsnęło.
Zabicie jednej osoby to jedno. To było całkowicie naturalne w ich pracy. Zdarzało się na porządku dziennym przy zwykłych polowaniach, ale wybicie z zimną krwią całej wioski i grupy łowców, to już nie przelewki.
I jeszcze te groźby.
Trzeba znaleźć winowajcę i go czym prędzej zlikwidować, a to oznacza nic innego jak wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top