❦Już czas❦
Rzuciłem się czym prędzej w kierunku wyjścia, prawie wpadając na jakiegoś dzieciaka, w popłochu wybiegającego ze strzelnicy. Spojrzałem w kierunku windy, do której pchała się niewielka grupa uczniów, więc szybko z niej zrezygnowałem i pobiegłem ku klatce schodowej. Moi przyjaciele i Damian szybko ruszyli za mną. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, wpadłem na kogoś, prawie się przewracając.
Wylądowałbym na twardych, zimnych schodach, gdyby nie silne dłonie, które złapały mnie za ramiona. Moje serce prawie stanęło z zaskoczenia, lecz gdy uniosłem swoje spojrzenie i zobaczyłem szare oczy znajomej osoby, westchnąłem z ulgi, stając prosto na nogi.
Piotr Rokita wydawałby się z zewnątrz spokojny, gdyby nie perlący się na jego zmarszczonym czole pot.
Także miał założony strój bojowy, lecz w porównaniu do nas miał już pełny rynsztunek.
Na jego biodrach zauważyłem długą szpadę i dwie pary pistoletów, nie wspominając już o nożach, które zawsze trzymał w obu wysokich butach.
Wieczny zarost na jego ostro ciosanej twarzy był nierówno przycięty, jakby ktoś przed chwilą oderwał go od maszynki.
To nie zapowiadało nic dobrego.
- Dziękuję, kapitanie. - mruknąłem i przeczesałem nerwowo swoje splątane włosy.
Już dawno powinienem je chyba przyciąć, ale teraz to nie jest ważne.
- Uważaj, Fabian. - mruknął szybko Cień i skupił wzrok na moich towarzyszach. Szczególnie na swoim młodszym bracie.
- Brat, zaczęło się? - spytał Dawid, podchodząc bliżej z twarzą wykrzywioną szokiem i strachem.
- Na nasze nieszczęście tak. Musimy jak najszybciej ewakuować stąd dzieci. - Wskazał podbródkiem windę, w której przed chwilą zniknęła grupa młodzików. - Ufam ci, bracie, więc Dawid, ty się tym zajmiesz wraz z panem Orłowskim. - Spojrzał na blondyna, szukając jakichkolwiek oznak sprzeciwu.
Nie znalazł ich. Młodszy z Rokitów ze skupieniem skinął głową i chwytając Juliana za ramię, pociągnął go z całej siły w kierunku sal do ćwiczeń, zapewne chcąc się upewnić, że nikt tam nie pozostał.
Julek burknął coś jeszcze, co brzmiało jak: Co ty odpierdalasz?! I zniknęli za rogiem.
- A wy do zbrojowni, ale już. - Wskazał mnie i Damiana, który ze skupieniem wszystko analizował. - Weźcie od mojego ojca wszystko, czego będziecie potrzebować i biegnijcie do Alana na parking. - rozkazał i pobiegł o dziwo w kierunku kotłowni.
Cokolwiek tam potrzebował, było, sądząc po tempie jego biegu, bardzo potrzebne.
Spojrzałem na Damiana i pośpieszyłem po schodach.
Po chwili wpadłem na pierwszy korytarz, prowadzący na zewnątrz budynku.
Ilość łowców w tym pomieszczeniu przewyższała moje wszystkie dotychczasowe wyobrażenia.
Na korytarzu był wręcz tłok.
Przedzierałem się przejściem między łowcami w pełni gotowymi do obrony i kontrataku, uważając na swoje skrzydła, by ich nie złamać, albo drasnąć się o przypadkową broń.
Przebiegając przez to miejsce, usłyszałem zdanie rzucone po włosku, angielsku i nawet ktoś krzyknął coś po niemiecku i rękę dałbym sobie uciąć, że to była ciotka Helga.
Tylko jeszcze jej mi tu brakowało.
Obejrzałem się za Damianem, ale niespodziewanie go nie zauważyłem. Stanąłem i nerwowo zacząłem się oglądać za czarną czupryną mojego ukochanego. Starałem się go wypatrzyć w tłumie, ale mój mizerny wzrost nie za bardzo mi w tym pomagał.
Odetchnąłem z ulgą, gdy go w końcu zobaczyłem przy wnęce jakichś drzwi. Chyba do magazynka. Podbiegłem tam i na widok osób mu towarzyszących prawie zachłysnąłem się powietrzem.
- Fabian! - mruknął z uśmiechem z w dalszym ciągu francuskim akcentem Jean znad licznych płóciennych woreczków.
Pani Małecka, która komponowała kolejny woreczek odstraszający, także podniosła na mnie swoje niebieskie oczy.
- Część, dzieciaku. - przywitała się, zawiązując kolejną pętelkę z czarnej włóczki nad dużym stołem zapełnionym po brzegi ziołem.
- Co wy tu robicie? - zapytałem, kompletnie się ich tu nie spodziewając. Spojrzałem na swojego chłopaka z taką samą miną. - A ty czemu mi znikasz?
Wampir westchnął tylko i wskazał podbródkiem na Jeana, który przeniósł pod stół deskę z odpadami roślinnymi.
- Właśnie z jego powodu. Nie powinno go tu być. - odparł, zakładając ramiona na piersi.
- Jean, wracaj do domu. - nakazał twardym głosem, patrząc na młodego, ciemnowłosego fearie, którego mina natychmiast stężała. - Rozalia niedługo rodzi. Ona nie może cię w tej chwili stracić, a ta wojna może to uczynić. - mówił dalej, na co Alicja obserwowała go z niewielkim podziwem w błękitnych oczach.
- Nie zamierzam się w to wplątywać. - odpowiedział mu mężczyzna, pocierając ręce z ziemi. - Alicja poprosiła mnie o pomoc i jak tylko skończymy, znikamy oboje stąd jak najszybciej. - kontynuował wróż.
- I całe szczęście. - rzuciłem i złapałem mojego wampira za nadgarstek, by pociągnąć go lekko w stronę dalszych schodów. - Damian, musimy już iść. Ojciec...
- Tak, tak. - pokiwał głową i ruszył się za mną z miejsca. Usłyszałem jeszcze za sobą ciche "Uważajcie na siebie" od Jeana i pobiegliśmy, ponownie przepychając się między wszystkimi do klatki schodowej.
Do zbrojowni wpadliśmy jak burza. Olbrzymie drzwi ustąpiły od razu, pchane od drugiej strony przez potężnego łowcę z toporem na plecach. Mężczyzna rzucił mi tylko jeszcze zimne spojrzenie po zapewne rozpoznaniu mojej osoby i ruszył przed siebie, wymijając mnie i wampira za mną.
Pokręciłem tylko głową i wbiegłem do pomieszczenia.
Ledwo przekroczyłem próg, a już przede mną stała ciemna masa składająca się z licznych pleców łowców odzianych w bojowe stroje. Z westchnieniem zacząłem się przepychać i nie mając lepszej możliwość, pomagałem sobie swoimi skrzydłami. Z westchnieniem i niewielkim zadowoleniem zobaczyłem machającego do mnie energicznie pana Adama z kataną w dłoni. Zerknąłem tylko na czarnowłosego krwiopijcę za mną, utwierdzając się w przekonaniu, że on też to zobaczył i ruszyłem do naszego zbrojmistrza.
- Panie Adamie. - westchnąłem z ulgi, gdy mężczyzna wręczył mi do rąk daishō w postaci ostrza wakizashi i wcześniej przeze mnie widzianej katany. - Dziękuję.
- Dobierz sobie jeszcze jakąś broń i śpiesz się do ojca. - dodał szarooki, wyciągając zza swoich pleców kuszę, którą podał młodej, ciemnowłosej dziewczynie za mną.
Ta skinęła mu tylko głową i pobiegła w kierunku wyjścia, ściskając bełty na ramieniu.
- Mówi pan to samo, co Piotr. - westchnąłem, przypinając sobie oba ostrza do pasów na moim ciele. Do pomocy z kataną o dziwo przyszedł mi Damian, wsuwając mi ją na plecy.
- To rozkazy twojego ojca i nie zamierzam ich podważać. - odpowiedział z bladym uśmiechem na posępnej twarzy.
- A czy kiedykolwiek pan je podważał? - mruknąłem, ze skupieniem ładując przerobiony pistolet.
Podałem go Damianowi, jak tylko skończyłem i sięgnąłem ku sąsiedniemu regałowi.
Ściągnąłem z niego kaburę, którą zacząłem szybko zapinać na udzie. Skrzywiłem się, gdy zrobiłem to za mocno, przez co sprzączka boleśnie wbiła mi się w skórę. Czym prędzej to poprawiłem i odebrałem uważnie oglądaną przez fioletowookiego broń.
- Nie. I tego nie zrobię. Jestem już na takie spory za stary. - Pan Adam zaśmiał się i podał mi zapasowe magazynki.
W biegu je chwyciłem i wybiegłem z pomieszczenia. Im dłużej zwlekałem, tym większy szykował się opierdol od ojca.
I tak więcej broni nie potrzebuję. Nie zamierzam jej tracić.
Wstrzymałem oddech, gdy zobaczyłem, co się dzieje na parkingu przed instytutem.
Jeśli sądziłem, że ogromny chaos dzieje się wewnątrz, to się zdrowo pomyliłem.
W gąszczu ciał i broni ledwo zauważyłem mojego ojca, który chodził cały rozdygotany z nerwów wokół jakichś zapisków i trzymającego je Supko.
Złapałem Damiana za nadgarstek i pociągnąłem go w ich kierunku.
W tym samym czasie zobaczyłem jasną czuprynę Lidii i pędzącej tuż za nią Olgi.
Obie w porównaniu do naszego ostatniego spotkania miały na sobie tym razem pełny rynsztunek, w końcu wyglądając na pełnoprawne łowczynie.
- Lidia, cholera! - Zakrzyknął Cezary, przygryzając swoją wargę aż do krwi. Byliśmy na tyle blisko, że mimo hałasu dobrze wszystko usłyszałem.
- Jak bariera? - zapytał czym prędzej.
- Moi ludzie już skończyli. Grupa Olgi także dołożyła swoje sigle.
Znalazło się tam kilka pieczętujących, wiszących i odstraszających. Trochę im to zajmie, zanim zdążą się tu przez nie przebić. - odpowiedziała z nieskrywanym zadowoleniem.
- Zostało tam jeszcze kilku moich. Jeśli będzie trzeba, będą odbudowywać barierę. - dodała, odbierając podawaną przez drugą z łowczyni ogromną księgę.
Byłem naprawdę pod wrażeniem, jak szybko zabrali się do stawiania magicznego muru. Najwyraźniej siatki monitorujące rozstawione przez informatyków jakiś czas temu dały odpowiedni efekt, dając im czas na reakcję.
- Tato! - usłyszałem głos, od którego zmroziło mi krew w żyłach.
Co ona tu robi?!
Nie powinno jej tu być!
Przyspieszyłem kroku i zobaczyłem moją młodszą siostrę pędzącą w kierunku Alana w towarzystwie Dawida i Juliana, którzy najwyraźniej wykonali swoje obowiązki od starszego Rokity.
- Aśka, co ty tu robisz? - syknąłem, łapiąc ja za ramię, by się zatrzymała.
Ojciec spojrzał na nas, jakby miał za chwilę się po prostu załamać, pod naporem problemów spoczywających na jego barkach. Najpewniej dwojgiem z tych problemów byłyśmy także my.
Przepraszam, tato. - westchnąłem w myślach, czując niewielkie poczucie winy, bo ostatnio to ja z naszej dwójki sprawiłem najwięcej problemów.
- Fabian, spokój. - fuknął, w końcu stając w miejscu. -Twoja siostra zgodziła się pomóc.
- Pomóc? - sapnąłem zaskoczony. - Przecież ona ostatnio miała tak naprawdę broń w swoim ręku dobry rok temu. - zaprotestowałem szybko, na jakikolwiek pomysł brania ją pod uwagę. Może i prawie zawsze mnie wkurza, ale to moja siostra. Nie mogę jej tam puścić bez przygotowania w pole.
- Dlatego idzie z Julianem i Dawidem oraz kilkorgiem innych łowców i w dalszym ciągu przeprowadzą ewakuację wszystkich, którzy nie nadają się do bitwy. - odpowiedział mi zamiast ojca Supko. - Są już przygotowane samochody, broń i tunel pod instytutem. Poradzą sobie.
- Fabian, zadbam o nią. - szepnął cicho Rokita, dotykając uspokajająco mojego ramienia.
Tym razem jego wygląd był inny od tego, do którego się przyzwyczaiłem.
Wyglądał doroślej. Od jego postawy ciała biła pewność siebie, a w oczach zobaczyłem prawdziwą powagę do sytuacji. Nie był podekscytowany jak zazwyczaj przed każdym polowaniem.
Westchnąłem ciężko, wiedząc, że to, co widzę, to powoli chwytające go ramiona wojny. Prawdziwej bitwy.
Taką przemianę widziałem już kilka razy. Jedną z nich przeszedł właśnie Aleks. Każdy rozlew krwi swoich towarzyszy, na który musisz patrzeć,
zmienia cię. Postarza, dodając rozwagi i spokoju w działaniach, ale i towarzyszącemu nam wszędzie gdziekolwiek pójdziemy strachu, szepczącego o ciągłym niebezpieczeństwie.
Jeśli jesteś wystarczająco silny, to dasz radę, lecz jeśli nie... Powoli się złamiesz.
Mnie ledwo udało się pozostać w całości i to jeszcze jako dzieciak w Rumunii.
- Mam nadzieję, Dawid, bo inaczej urżnę ci jaja. - sapnąłem, przecierając bolące oczy. Te aury zaczynały być już nieznośne i nawet powoli sprowadzały na mnie ból. Najgorsze było to, że znajdowało tu tak wiele osób.
To takie przytłaczające.
- Trzynastka, nie mażemy się. - upomniał mnie Piotr, pojawiając się za moimi plecami.
- Tak, kapitanie. - odpowiedziałem, naprawdę nie chcąc im teraz tłumaczyć, że przez tę barierę i grupę ludzi na tym terenie pęka mi łeb.
Nie wspominając już o kąsających obecnościach pobliskich demonów.
Nie zamierzam bez względu na wszystko zacząć dzisiaj płakać.
Nie mogę teraz pokazać swojej słabości.
Nie przy ludziach, którzy liczą, że dam z siebie wszystko.
Nie przy tych, których kocham całym swoim posklejanym do kupy sercem.
- Trzynastka? - zapytał mnie na ucho Damian, dotykając moich skrzydeł w czułym geście, by mnie uspokoić. Chyba słyszał kołatanie mojego serca z tych nerwów.
- Każdy łowca ma numer. Oby mój nie był tym pechowym. - zaśmiałem się i spojrzałem na starszego Rokitę, który zaczął szybko meldować.
- Przejście do pojazdów i przejazd poza granice miasta jest już udrożniony. Mogą już ponowić ewakuację naszych ludzi.
- Słyszałaś Asia. - ojciec skinął mojej siostrze głową z poważną miną. - Ruszajcie. Już czas.
Cała trójka skinęła mu posłusznie głową i pobiegła ciemnym brukiem pobliskiego chodnika przez parking w odpowiednim kierunku.
Alan przeniósł swoje rozbiegane ze zmęczenia spojrzenie prosto na mnie i na Damiana.
- Wy macie przydzielony już budynek. - wskazał z cichym westchnieniem spory, całkiem nowo wybudowany pięciopiętrowy blok na niewielkim osiedlu z uroczym, kolorowym placem zabaw pośrodku skupiska budynków.
- Ale tato... - zacząłem, doskonale orientując się, dlaczego przydzielił mnie, bym ostrzeliwał atakujących nas przeciwników z dachu.
Po prostu miałem trzymać się jak najdalej od epicentrum tej piekielnej zarazy zwanej wojną.
Miałem być cicho i się niepotrzebnie nie wychylać, a zapewne Damian dla ostrożności mojego ojca, jak i Vlada miał być tam razem ze mną dla naszego wspólnego bezpieczeństwa.
To po prostu było śmieszne.
Nie miałem już czternastu lat, by sądzić, że sobie nie poradzę, a taki wydźwięk miał przydział mnie w takie miejsce. Może i dobrze strzelałem, ale nigdy nie lubiłem takiego sposobu walki. Od zawsze wolałem nieznaczne palenie mięśni od używania licznych mieczy i noży.
- Żadne tato. To rozkaz. - syknął twardo, stawiając na swoim, a gdy spojrzałem na towarzyszących mu Cieni, widziałem w ich wzroku dokładnie to samo.
Nie jest dobrze być synem szefa instytutu.
Szefowie oddziałów zbyt dużo mieli ze mną kontaktu i chyba mnie polubili, zbyt bardzo chcąc dbać teraz o moje bezpieczeństwo.
Nie pozostało mi nic już innego niż sztywne skinienie głową i szybki trucht we wskazanym kierunku.
Usłyszałem tylko, jak jeszcze Cezary mówi coś po cichu do Damiana i zerknąłem w momencie, gdy wręczał mu w ręce dwie krótkofalówki.
Pokręciłem głową na ten gest i czym prędzej przebiegłem przez drogę na drugą stronę tuż na trawnik przy szklanym przystanku, gdzie walały się liczne papierki wokół kamiennego śmietnika.
- Fabian, poczekaj. - usłyszałem za sobą, w momencie, gdy wznowiłem marsz, idąc w dół ulicy po spękanym chodniku, uważając na wystające płyty.
- Jesteś na niego zły? - zapytał czarnowłosy, doganiając mnie po chwili.
- Nie jestem. - zaprzeczyłem szybko. - Rozumiem go, co nie oznacza, że jestem z tego zadowolony, ale nie będę zachowywać się jak obrażony dzieciak. - westchnąłem, przechodząc równo skoszoną trawą, przedzierając się bliżej wyznaczonego budynku. Na szczęście nie było to tak daleko stąd. Tylko kilkanaście metrów.
- Zostałem tam przydzielony, to po prostu dam z siebie wszystko, nie ważne, co się stanie. - uśmiechnąłem się do niego nieznacznie, starając się go przynajmniej trochę uspokoić.
- A gdzie twoja rodzina? - zapytałem, nie przypominając sobie, bym widział dzisiaj resztę z rodu Tepeshów.
- Są tutaj. Ojciec powinien być z Michałem blisko bariery. Nie lubią bezczynności. - parsknął cicho pod nosem.
- A ty? - zapytałem, stając już na piachu na placu zabaw przy kolorowej huśtawce dla niemowląt. - Nie wolałabyś działać? - mruknąłem, zwracając swoje spojrzenie na ukochane, fioletowe oczy.
Brunet uśmiechnął się delikatnie i podszedł bliżej mnie z niewielkimi, interesującymi iskierkami jasnych oczach.
- Za bardzo bym się o ciebie martwił, zostawiając cię gdzieś tu samemu. - odpowiedział, a moje serce zalało przyjemne ciepło połączone z delikatnym łaskotaniem w podbrzuszu.
Czym ja sobie na niego zasłużyłem?
- Nie byłbym sam. - mruknąłem, ciekaw jego odpowiedzi, lecz ta sprawiła tylko, że moje policzki stały się ponownie delikatnie różowe.
- To nie to samo. - Pokręcił głową, przez co parę włosów wypadło z niewielkiego kucyka na karku. - Wolałbym cię pilnować samemu, niż powierzyć komuś mój największy skarb. - odpowiedział z taką mocą, że nie mogłem się mimo okoliczności powstrzymać i podszedłem do niego szybko, całując go czule w delikatnie chropowaty od powstającego zarostu policzek.
- Ufasz mi? - zapytałem, odsuwając się nieznacznie od niego. Parsknął i spojrzał na mnie z wyraźną ufnością w pozytywnym spojrzeniu.
- Oczywiście, że tak. - zapewnił gorliwie. - Skąd to pytanie?
- Mam szalony plan. - odpowiedziałem z szerokim uśmiechem. Jednym szybkim ruchem chwyciłem go pod ramiona, zaciskając palce na błękitnej koszuli, która kompletnie nie nadawała się do bitwy, tak samo, jak ciemne jeansy na jego nogach.
Potężnym machnięciem swoich skrzydeł poderwałem naszą dwójkę i olbrzymią ilość piachu nad ziemię ku chwilowemu przerażeniu Damiana.
Wampir chwycił mnie czym prędzej w pasie, nie czując już gruntu pod nogami.
Machnąłem jeszcze kilka rany, by wzlecieć jeszcze wyżej.
Trenowałem już lot z obciążeniem wraz z Amelią, lecz ona waży najwyższej z sześćdziesiąt kilogramów. Damian zdecydowanie był od niej cięższy, a moje ramiona zaczęły już to powoli odczuwać.
- Ciężki jesteś. - jęknąłem, obejmując go mocniej, by mi się nie zsunął. Wzniosłem się już na taką wysokość, że nawet wampir mógłby mieć, choć minimalne obrażenia od upadku na beton.
- Mam się obrazić? - parsknął. Usta wykrzywił w niezadowolonym grymasie, lecz zauważyłem, że w kącikach oczu pojawiły się charakterystyczne zmarszczki i od razu wiedziałem, że jest tylko rozbawiony. Pokręciłem głową z uśmiechem i pozostawiłem to pytanie bez komentarza.
Obejrzałem się na wskazany przez mojego rodziciela dach, na którym zobaczyłem czyjś chaotyczny ruch.
Westchnąłem z wysiłku i z całych sił błagałem, by moje skrzydła dały radę nas dotransportować mimo naszych zapewne sporo ponad stu kilogramów.
Z całych sił starałem się nas tam donieść, a gdy już to zrobiłem, westchnąłem z zadowoleniem. Postawiłem stopy na twardym dachu i z ulgą złożyłem skrzydła.
- Fabian. - usłyszałem zaniepokojony głos Damiana za sobą. Obróciłem się sztywno.
Cokolwiek zauważył, przecież nie może nam zaszkodzić. Przecież ojciec nie przysłałby nas tu, wiedząc, że nie jest tu bezpiecznie.
Od razu zobaczyłem przed swoim nosem przystawioną lufę strzelby. Na jej drugim końcu zauważyłem poznanego już wcześniej mężczyznę na ostatnio prowadzonym przeze mnie szkoleniu. Blondyn mierzył we mnie z broni z twardą miną, chyba nie za bardzo mnie poznając. Nie dziwiłem mu się. Wcześniej nic mi nie wyrastało z pleców, a na moim ciele nie widniały jasne znaki. Tym razem nie wyglądał na zwykłego, niedoświadczonego młodzika.
Stał w standardowym stroju bojowym, lecz mimo to, nie zakrywał swoich zdobionych jasnymi barwami przedramion, a broń w jego dłoniach była trzymana pewnie.
- Kuba, ty baranie. Odłóż tę broń! - krzyknął w panice rozeźlony, kobiecy głos po mojej prawej, tam, gdzie stał tuż obok mnie Damian.
Blondyn zwany Kubą z niezadowoleniem opuścił pistolet luźno do swojego prawego biodra. Rozluźniłem się nieznacznie i spojrzałem na dwudziestokilkuletnią, czarnowłosą kobietę z kuszą w dłoniach.
- Wysoki jak brzoza, a głupi jak koza. Chyba nie zdajesz sobie sprawę, do kogo właśnie chciałeś strzelić. - syknęła w kierunku nabuzowanego chłopaka, który wciąż posyłał mi wnerwione spojrzenie.
- A właśnie, że tak, Mario. - odpyskował kobiecie, która patrząc na jej kombinezon bez żadnych znaków, była łowcą klasy pierwszej, czyli znacznie wyżej w hierarchii niż on. Jej spojrzenie szarych oczu wręcz mroziło, gdy patrzyła na młodzika.
- W zwykłego mieszańca, który był przez chwilę moim trenerem i w jego wiernego kundla. - warknął mi prosto w twarz, przez co fioletowooki wampir obok mnie zaczął agresywnie powarkiwać pod nosem.
Nie próbowałem go tym razem powstrzymać.
I tak by nie zaatakował.
To w tym momencie byłoby idiotycznie nierozsądne.
- Patrząc po twojej zmienionej postawie, trafiłeś pod skrzydła Samuela, prawda? - parsknąłem, nie zważając na jego wcześniejsze słowa. Nie warto. W bitwie takie szczeniaki odpadają najszybciej.
Łowca tylko prychnął i obrócił się trochę, patrząc na także znajomego mi z treningu drwala, który zerkając na nas, ostrzył swój toporek.
- A ty czego się gapisz? - warknął na niego butnie blondyn.
- Na idiotę, który się drze, a niedaleko demony zaczęły przełamywać barierę. - odpowiedział mu brązowowłosy z wyraźną kpiną w głosie i wskazał głową na prawie niewidzialną ścianę, pod którą zaczęły gromadzić się różnorakie bestie.
Zbliżyłem się do krańca dachu, szukając tych, którzy mogliby zniszczyć nasze ochronne runy. W tym momencie dziękowałem temu denerwującemu, zbyt ostremu na co dzień wzrokowi, że mnie dzisiaj nie opuścił.
Niestety ku swojemu niezadowoleniu zauważyłem, że niezwykle dobrze się kryli, wykorzystując wszystko, co nadawałoby się na kamuflaż. Pierwszym łamaczem, którego dojrzałem za drzewem, był wysoki wampir o rozbieganym spojrzeniu. Z ogromną wprawą robił to, co mu zlecono.
Jeśli reszta będzie przełamywać naszą zaporę tak dobrze, jak on to zapowiada, to będziemy mieć większe kłopoty, niż sądziliśmy wcześniej.
- Jak masz na imię? - zapytałem brodacza, stając bliżej niego.
Ten uniósł na mnie swoje brązowe oczy i odpowiedział mrukliwym barytonem.
- Krzysztof, ale z tego, co słyszałem, to obowiązują nas podczas bitwy numery, nie nasze imiona. - dodał po chwili zastanowienia, zaskakując mnie trochę swoją wiedzą.
Chociaż on słuchał najwyraźniej wytycznych. Uśmiechnąłem się i spojrzałem na Damiana, który obserwował w dalszym ciągu nasz kruchy mur kilkadziesiąt metrów od naszego dachu.
- Może tak, ale nigdy tego nie lubiłem. - zaśmiałem się. - To odbiera nam część naszego człowieczeństwa, a ja wolę wiedzieć, z kim pracuję.
- Do jakiej grupy należysz, Mario? - zapytałem po chwili ciszy mąconej tylko przemożnym wyciem wiatru. Spojrzałem w niebo prosto na ciemne chmury nade mną.
Oby nie padało.
- Tropicieli. - odpowiedziała, siadając na rogu dachu i to w takim miejscu, że przy każdym jej ruchu myślałem, że po prostu spadnie.
- Ach, jesteś od Gertrudy. - wyrwało mi się nagle, przez co od razu poczułem na sobie wzrok trójki łowców.
Mówiłem już, że jest źle być synem szefa instytutu?
To powtórzę to jeszcze raz.
Za dużo spędzam czasu z jego zastępcami.
Pomniejsi łowcy zwracają się do nich z szacunkiem, a mi wymyka się mówienie o nich jak o swoich kolegach z klasy.
- Tej, co wpadliśmy na nią przed szpitalem chwilę przed twoją zmianą? - wybawił mnie z opresji szybko Damian, widząc, że trochę znieruchomiałem.
- Tak, to ta. To matka trojaczków. - odpowiedziałem i jakby w odpowiedzi usłyszałem wyraźny, nieprzyjemny, ptasi skrzek w powietrzu nad sobą.
Uniosłem od razu głowę, spodziewając się dosłownie wszystkiego, ale nie tego, że wszystkie ptaki z okolicy zbiją się w jedną, ciemną masę i zaczął kołować nad zabezpieczoną strefą.
Poruszały się w tym momencie niezwykle skoordynowanie, mimo że widziałem wśród nich naprawdę przeróżne gatunki.
Od niewielkich wróbli, przez pospolite gołębie, po szare żurawie z pobliskich pól.
Bały się. Bały się na tyle, że przestały gniazdować i wzleciały ku górze, pozostawiając zapewne swoje młode.
To nie zapowiada niczego dobrego.
W tym samym czasie usłyszałem wyraźny wystrzał mimo panicznych odgłosów przelatujących nad nami zwierząt.
W górę wzleciało czerwone, iskrzące się światło na północ od nas.
Moje serce natychmiast się zacisnęło.
- Flara. - mruknął Damian, obserwując spadający płomień.
- Ściana zaraz zostanie przełamana. - sapnęła w szoku Maria, zaciskając ręce na swojej zielono-czarnej kuszy.
Nikt nie spodziewał się, że to stanie się tak szybko. To miało potrwać choć trochę dłużej. Dać nam szansę się przygotować i zabrać wszystkich, którzy nie byli w stanie walczyć u naszego boku. To było dość daleko naszej siedziby, lecz wciąż nie dawało to im wiele czasu. W tej chwili eskorta spod instytutu była w niebezpieczeństwie. Jeśli ich zaatakują...
- Ta flara. - szepnął ponownie fioletowooki. Słysząc delikatne drganie jego głosu, spojrzałem w jego stronę czym prędzej.
- Tam jest mój ojciec i Michał. - odpowiedział od razu na mój pytający wzrok.
Westchnąłem z niewielką ulgą, słysząc, że Tepeshe tam byli.
Poradzą sobie. Oby Vlad mimo kilkusetletniego przestoju wciąż walczył tak samo, jak za dawnych lat, gdy królowały o nim legendy. Jeśli wciąż był tak potężny, to oddział wrogów zostanie, choć na pewien czas zatrzymany.
Nagle od mojej prawej strony usłyszałem głuche uderzenie. Ziemia zatrzęsła się wystarczająco mocno, że ledwo utrzymałem się prosto na własnych nogach.
Z przerażeniem zobaczyłem wyrwę w półprzeźroczystym murze. Kolejna część bramy została przebita. Ujrzałem, że ktoś z ziemi niedaleko od nas wypuszcza kolejną, czerwoną flarę w powietrze. Sięgnąłem do kabury z bronią, widząc, że harpie z przemożnym zawodzeniem zaczęły się przeciskać przez coraz bardziej powiększający się otwór. Powstrzymałem się jednak od strzału. Nie mogą tak szybko odkryć, gdzie jesteśmy. Łowcy pod nami czym prędzej wycofali się za budynki, a nawet do nich. Harpie miały tylko sprawdzić zapewne zawsze położenie.
Jeśli polecą dalej, damy radę je powystrzelać, gdy się rozproszą.
Jak zobaczą nas zbyt szybko, zlecą się tu jak sępy do świeżej padliny.
Niespodziewanie huk broni rozniósł się tuż obok mnie. Wytrzeszczyłem szeroko oczy, widząc Jakuba, z jego strzelbą w dłoniach i spadającą z nieba w pobliżu.
- Ty idioto, co ty zrobiłeś?! Damian doskonale orientował się, że nie tak miało to wyglądać. Mieliśmy być cicho jeszcze tylko przez chwilę. Latające bestie nie miały być w takim skupieniu.
- Przez ciebie zginiemy, kretynie! - Wyciągnąłem swoją broń. Zdecydowanie przez jego idiotyzm nie zamierzam sprzedać swojej skóry tanio.
O to, to nie.
Podniosłem swoją broń i ustawiłem się lepiej, celując w kolejne pół ptaszysko, które z wściekłością za ranną towarzyszkę ruszyła w naszym kierunku w dzikim szale.
Ze skupieniem oddałem trzy strzały. Jeden na nieszczęście trafił w szpony, lecz dwa trafiły celnie w opierzoną pierś. Harpia z krzykiem zleciała ku ulicy prosto na chodnik.
Zachwiałem się przy kolejnym złamaniu zaklęć i prawie bym upadł, gdyby nie ramię Damiana łapiące mnie w pasie.
Skinąłem mu głową i ponownie wróciłem do strzelania, tym razem widząc nie tylko harpie w powietrzu. Pojawiło się dużo demonów, a nawet kilka wiwern.
Spojrzałem kątem oka w dół na ulicę, widząc, że pierwsza fala bestii ruszyła do miasta, siejąc terror. Skrzywiłem się, widząc ogromnego, tłustego demona na niewielkich skrzydełkach pędzącego w naszą skórę z rozdziawioną paszczą z trzema kompletami zębów. Zanim zdążyłem oddać strzał, bełt przeciął ze światem powietrze, trafiając to paskudztwo prosto w oczodół. Westchnąłem z ulgi, widząc, jak Maria strzela.
Może wyjdziemy z tego wszystkiego cało.
Silny ryk rozniósł się po okolicy, zanim zdążyłem zauważyć pędzącą wiwernę na niespodziewającego się ataku Jakuba.
- Kuba! - zdążył krzyknąć tylko Krzysztof.
Z nieba spadła na blondyna bestia i wbiła olbrzymie pazury w plecy chłopaka.
Łowca nawet nie zdążył krzyknąć, a strzelba spadła prosto przede mnie na dach, gdy gad porwał go w niebo.
Podopieczny Samuela poderwał tylko głowę i szamocząc się w uścisku bestii, wyrwał zza paska nóż i wbił go z całej siły w mięsistą szyję pseudo smoka.
Potwór ryknął, a z rany pociekła struga jasnej krwi. Nie wahając się, strzeliłem kilka razy w prawe skrzydło. Skrzydła są wszystkim dla latających istot. Wiwerna będzie jak motyl, a motyl, który nie lata, to martwy motyl. Błoniaste skrzydła od razu się podziurawiły przez rany i opór powietrza. Zwierzę runęło w kierunku ziemi, a wraz z nim łowca.
- Kurwa, musimy uciekać. - warknął Damian, zanim zdążyłem zobaczyć, co się stało z naszym niedoszłym towarzyszem.
Usłyszałem kolejny wystrzał strzelby i zobaczyłem kulę ognia pędzącą w kierunku pięciu ogromnych demonów, których uwagę zwróciliśmy. Spojrzałem w podzięce na wampira, doskonale wiedząc, że ten ogień to jego sprawka. Reszta łowców, jeśli była zaskoczona, na całe szczęście zachowała spokój.
- Dlaczego mamy uciekać? - prychnął Krzysztof, trzymając upuszczoną wcześniej strzelbę Jakuba. Oddał kolejny strzał, a łuska posypała się na betonowy dach.
- Po to, że zaraz zginiemy. - Patrzyłem z przerażeniem na coraz większą grupę latających bestii. Było ich znacznie więcej, niż przypuszczałem. - Cholera. Uciekajcie! - krzyknąłem, patrząc na niewielką klapę w dachu.
Marii i Krzysztofowi nie było trzeba tego zbyt wiele razy powtarzać i jako dobrze wyszkoleni żołnierze wykonali od razu rozkaz, mimo że byłem w porównaniu do nich dzieciakiem.
Damian złapał mnie jednak za przegub dłoni, zatrzymując mnie na krańcu dachu, zanim zdążyłem odlecieć.
- A ty gdzie się wybierasz? - syknął, przyciągając mnie szybko bliżej siebie.
W jasnych oczach zobaczyłem po prostu zwykły niepokój o mnie.
Westchnąłem ciężko, wiedząc, że to, co teraz mam zamiar zrobić, jest idiotyczne, ale to ich jedyna szansa.
- Odciągnę ich uwagę. - zdecydowałem twardo, zabierając swoją dłoń z mimo wszystko ostrożnego uścisku. Fioletowe oczy prawie od razu zwęziły się w niewielkim gniewie na tak nieodpowiedzialną decyzję, ale to była moja jedyna opcja, by cała trójka bezpiecznie uciekła przynajmniej na ulicę.
Choć tam też nie było obecnie bezpiecznie.
- Nawet nie myśli, że puszczę cię samemu do czegoś takiego! - Złapał mnie w pasie. - Nie pozwolę, by stała ci się krzywda do cholery! - prychnął z determinacją, ciągnąc nie w kierunku klapy dachu, gdzie znikała właśnie ciemna głowa Krzyśka.
- No to jesteśmy w impasie, bo myślę to samo. - odwarknąłem, kładąc mu rękę na policzku, w drugiej w dalszym ciągu ściskając zimną stal broni. - Zależy mi na tobie i dlatego masz uciekać. - syknąłem w panice, czując kołatanie serca ze strachu. Przybliżyłem się do Tepesha i z całej siły wpiłem się w wąskie usta, przelewając w ten pocałunek cały mój strach o niego i swoje uczucia. - Wrócę do ciebie. - Odsunąłem się odrobinę, by złapać oddech. Wampir patrzył na mnie ze strachem. Wyglądał, jakby żegnał się z nim już na zawsze. W panice ściskał moje przedramiona, jakby bojąc się, że zaraz zniknę.
- Zawsze wrócę. - sapnąłem, wysuwając nieznacznie swoją bransoletkę od siostry.
Wygrawerowany napis zalśnił jakby na potwierdzenie moich słów. - Jak to mawiała kiedyś moja babcia? Fata viam invenient.* Fatum meum es tu.** - mruknąłem z czułością, ponownie łącząc nasze usta. Szybko ruszyłem zdrętwiałymi skrzydłami i poderwałem się do lotu, odrywając się niechętnie od czarnowłosego.
Wampir uśmiechnął się z delikatnością, odszyfrowując moją nieporadną próbę powiedzenia mu, jak bardzo go kocham. W pewnym momencie rzucił mi jakiś mały przedmiot, który odruchowo złapałem.
Spojrzałem z zaskoczeniem na niewielką krótkofalówkę i nie mogąc się powstrzymać, parsknąłem pod nosem, poruszając mocno skrzydłami.
- Rozumiem, że mam się meldować.
- To chyba oczywiste. - prychnął i wypuścił kolejną salwę ognia w kierunku najbliższej grupy demonów.
- Nawet jeśli będę walczyć?
- Szczególnie wtedy. - Zmarszczył groźnie brwi, dając mi do zrozumienia, że nie żartuje.
- Leć już. Uważaj na siebie, kochanie. - mruknął i ruszył w kierunku otwartej klapy dachu. Odprowadziłem go przez chwilę spojrzeniem i obróciłem się po chwili w kierunku demonów, biorąc głębszy oddech. Ścisnąłem palce mocniej na chwycie pistoletu i podniosłem go ze skupieniem do oczu.
Czas za rzeź.
...
* Przeznaczenie znajdzie drogę.
** Jesteś moim przeznaczeniem.
Cześć wszystkim 😊
Ten rozdział miał być znacznie większy, niż to widzicie.
Miał mieć z około 10 000 słów, na nieszczęście ma tylko 4500...😥
No cóż, nie wyszło, nie dałam rady w całości tego dokończyć.
Na nieszczęście przyjeżdżają bez zapowiedzi do mnie jutro goście i nie wiem, ile zostaną, więc nie chciałam Was zostawiać przez dłuższy czas bez kolejnego rozdziału.
Tak więc podzieliłam rozdział na dwa i mam cichą nadzieję, że ta wstępna walka choć trochę się podobała i do zobaczenia wkrótce! 🤗
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top