02 | Bazuka, jezioro i rudy kot
Było kilka minut po piątej nad ranem, kiedy Steve stwierdził, że dalsze leżenie w łóżku i zmuszanie się do spania jest bezcelowe. Na zewnątrz już świtało, a przez uchylone okno do małej sypialni wylatywało świeże, jeszcze chłodne powietrze. W oddali słychać było świergot ptaków. Rogers podniósł się do pozycji siedzącej i przetarł dłonią twarz. Cienka kołdra zsunęła się z jego nóg na podłogę.
Przeprowadził się tam ponad tydzień wcześniej i zdążył przyzwyczaić się do spokojnych poranków i leniwych wieczorów. Wysypiał się znacznie lepiej, nie licząc takich pojedynczych bezsennych nocy jak ta. Czas też jakoś płynął tu wolniej niż w Nowym Jorku, ale może to dlatego, że nikt niczego od niego nie oczekiwał. I bardzo podobała mu się ta beztroska oraz błogość. Jeszcze bardziej podobały mu się liczne lasy i łąki wokół miasteczka, a także spore jezioro, które odkrył kilka dni wcześniej.
Jego nowy dom też mu się podobał, choć wymagał remontu albo przynajmniej odświeżenia. Widać było, że od dawna nikt w nim nie mieszkał. Urządzony był w dość staroświeckim stylu, szczególnie porównując go do kompleksu szkoleniowego Avengers, jednak Steve'owi wcale to nie przeszkadzało. Miał już dość tej nowoczesności, a pożółkłe tapety w drobne kwiatki i stare boazerie nadawały świetnego klimatu. Było w nich coś swojskiego, znajomego. Co prawda niektóre elementy nadawały się do wymiany, ale czasu przecież miał mnóstwo. I to był jego plan na najbliższe tygodnie — doprowadzić całą parcelę do porządku.
Wstyd było się przyznać, ale to, co najbardziej mu się spodobało, to orzechowe oczy dziewczyny, którą poznał u Bartonów na podwieczorku. Clint wspominał mu, że przyjdzie ich znajoma, ale zdecydowanie tego Steve się nie spodziewał. Pierwsze co zobaczył, to uśmiech — promienny, niewinny i życzliwy. Potem drobne piegi na policzkach i ciemne oczy wpatrujące się w niego z osłupieniem. Potem zakręcające się lekko brązowe włosy, które spięła złotą klamrą i biała sukienka, powiewająca przy każdym kroku. Następnie opalona skóra i rumieniec na policzkach. Pierwsze co przyszło mu do głowy, kiedy ją zobaczył to wiosna. W dodatku w dłoniach trzymała bukiet polnych kwiatów, a kiedy zarumieniła się na jego widok, Rogers był pewien, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Od tamtej chwili już nie mógł się skupić na niczym innym tylko na niej. Przez cały wieczór za dużo nie mówiła, wciąż wyraźnie speszona jego obecnością, ale samo przyglądanie się jej sprawiało mu nieopisaną przyjemność. Miał wrażenie, że to spotkanie było jakieś nadnaturalne i zupełnie nieziemskie, choć w tak naturalnych warunkach, w obecności przyrody.
Florence była tak piękna, że kiedy wieczorem położył się do łóżka i zamknął oczy, widział jedynie jej orzechowe tęczówki i zawstydzony rumieniec. Było to doprawdy niedorzeczne, żeby zachowywał się jak jakiś nastolatek przeżywający swoje pierwsze zauroczenie. Na pewno nie z takim zamiarem wyjeżdżał z Nowego Jorku, jednak czuł się zupełnie bezsilny, bo był pewny, że to niewinne spojrzenie mogło roztopić nawet najtwardsze serce, a jego przecież nie było takie stwardniałe. Jeżeli mówi się, że kogoś trafiła strzała amora, to w jego przypadku był to chyba pocisk rakietowy z bazuki.
Steve rozpoczął dzień od zimnego prysznica na pobudzenie i szybkiego śniadania, które zjadł, obserwując krajobraz za kuchennym oknem. Słońce dopiero wstawało, a w miasteczku panowała niezmącona hałasem cywilizacji cisza. Było to coś niespotykanego w nigdy niezasypiającym Nowym Jorku i Steve postanowił nacieszyć się tym w pełni.
Chwilę przed szóstą wyszedł z domu, by powłóczyć się po okolicy. W powietrzu czuć było wilgoć, a zimne powietrze drażniło drogi oddechowe. Nad łąkami unosiła się jeszcze poranna mgła, która oblepiła skórę i ubranie Rogersa, pozostawiając mokrą warstwę. Już za chwilę miała zamienić się w rosę i pokryć całą roślinność małymi kropelkami. Promienie wschodzącego słońca przenikały przez warstwy mgły, pozostawiając po sobie świetliste pasy. Steve krążył wśród przyrody zachwycony tym magicznym porankiem. Nogi jakby same zaprowadziły go w pobliże jeziora, które niedawno odkrył. Woda była spokojna, niezmącona, a swoim wyglądem przypominała lustro. Co jakiś czas spokój zakłócały zwierzęta ukryte w gęstwinach krzaków przy brzegach, których szamotanina i plusk zaburzały gładką taflę.
Rogers wciągnął zimne powietrze do płuc i z rozmarzeniem rozejrzał się po sielskiej okolicy. Niedaleko zamajaczył mu obraz małego pomostu, na który, z niewiadomych przyczyn, postanowił wejść. Po dokładniejszych oględzinach okazało się, że konstrukcja jest w bardzo dobrym stanie i z łatwością powinna unieść jego ciężar. Belki podtrzymujące całość nie wydawały się nawet nadgniłe, co dostatecznie zachęciło go do dalszych eksploracji. Po kilku krokach deski wydały tylko ciche skrzypienie, o którym szybko zapomniał, z błogością przyglądając się wiejskiemu krajobrazowi. W takich momentach tylko utwierdzał się w przekonaniu, że podjął bardzo dobrą decyzję, wyjeżdżając z Nowego Jorku.
— Hej! Dla twojego dobra lepiej stamtąd zejdź! — Usłyszał gdzieś z oddali.
Odwrócił się gwałtownie w poszukiwaniu źródła tego krzyku, jednak przy tym ruchu gdzieś spomiędzy desek pomostu rozległ się niepokojący trzask, który mógł zwiastować jedynie katastrofę. Cała konstrukcja zachwiała się niebezpiecznie i w następnej chwili Steve razem z pomostem wylądował w zimnej wodzie. Donośny plusk spłoszył dryfujące niedaleko ptaki, które poderwały się do lotu.
— Są znacznie lepsze sposoby na zachowanie porannej higieny niż kąpiel w lodowatej wodzie. — Gdy tylko wynurzył się spod wody, ponownie usłyszał ten sam głos, tym razem wyraźnie rozbawiony.
— Czytałem ostatnio, że krioterapia działa bardzo dobrze na zdrowie — odparł, przecierając mokrą twarz.
Na brzegu stała Florence, przykładając dłoń do czoła, chcąc ochronić oczy przed słońcem. Była wyraźnie rozbawiona, a jej szeroki uśmiech sprawił, że Steve'owi przestało być zimno mimo lodowatej wody. Miała na sobie luźne błękitne ogrodniczki, czarną bluzkę z rękawem do połowy przedramienia i wyraźnie znoszone czarne trampki. Włosy miała związane w dwa krótkie warkocze, które wystawały spod jasnej chustki z roślinnym motywem, zawiązanej na głowie.
— Wszystko w porządku? — zapytała, gdy Steve podniósł się do pozycji stojącej. Woda sięgała mu powyżej pasa.
— Jak na nieoczekiwaną kąpiel w zimnym jeziorze to tak — odparł Rogers, próbując powstrzymać śmiech. Zaczął powoli brodzić w stronę brzegu.
— Już dawno powinnam postawić tabliczkę, żeby nie wchodzić na pomost, bo grozi zawaleniem — stwierdziła kobieta, gdy Steve wyszedł na brzeg. — Nie sądziłam, że ktokolwiek jeszcze będzie próbował się na niego dostać.
— Cóż, teraz to nie będzie już potrzebne — zaśmiał się mężczyzna, wskazując głową na drewniane kikuty, które pozostały z pomostu. — Nie ma za co.
— Na pewno jesteś przemarznięty — powiedziała szybko Florence, patrząc na jego przemoczone ubrania. — Mieszkam niedaleko stąd, zaparzę ci herbatę i będziesz mógł się osuszyć... — Urwała w połowie zdania, widząc, jak Rogers ściąga mokrą koszulkę przez głowę i wyciska z niej wodę. Policzki kobiety momentalnie przybrały odcień dojrzałego jabłka.
Steve udał, że tego nie widzi, ale udał też, że wcale nie razi go zakładanie zimnej koszulki z powrotem na ciało, choć miał wrażenie, że wbijają się w niego tysiące igieł.
Florence rzeczywiście mieszkała niedaleko. Na skraju lasu stał niewielki domek z szarej cegły z każdej strony otoczony zielenią. Rośliny pięły się po ścianach i spadzistym dachu budynku, a na ganku stało mnóstwo doniczek z kwiatami. Rogers zauważył zaparkowanego na podwórzu Jeepa, kilka drzew owocowych oraz rzędy grządek. Gdzieś pomiędzy zielenią wylegiwał się w słońcu rudy kot, który spojrzał na nich spod przymrużonych powiek, by po chwili wrócić do zasłużonej drzemki. Do drzwi wejściowych prowadziła brukowana ścieżka.
— Piękny dom — powiedział Rogers, gdy przekroczyli próg.
— Odziedziczyłam go po ciotce kilka lat temu — powiedziała Florie, uśmiechając się nieśmiało.
Kobieta znikła w jednym z pomieszczeń, by po chwili wrócić z ręcznikiem i suchymi ubraniami w ręku.
— Zaraz zaparzę herbatę — powiedziała. — Wydaje mi się, będą na ciebie pasować — dodała, wręczając mu ubrania.
Przytaknął w milczeniu i udał się w stronę łazienki, której miejsce wskazała mu wcześniej Austin. Łazienka, jak i cały domek, były niezwykle przytulne. Urządzone w wiejskim stylu, z dużą przewagą drewna. Nie było tam jednak staroświecko, a już na pewno nie czuć było stęchlizny, jak u niego. Florence ewidentnie lubiła porządek i harmonię, bo wszystko wydawało się mieć swoje miejsce. Jednocześnie w wystroju widać było pewne celowe niezorganizowanie, które objawiało się głównie w roślinach, których w całym domu było mnóstwo. Ten domek idealnie pasował do sielskiego otoczenia, w jakim się znajdował.
Kiedy doprowadził się do porządku, wyszedł z łazienki. Florie krzątała się po kuchni. Na stole kuchennym stała taca z filiżankami oraz talerz z jakimiś wypiekami. Rogers na chwilę zamarł, kiedy Austin podniosła na niego orzechowe spojrzenie i uśmiechnęła się lekko. Wpadające przez okno promienie słoneczne zatrzymały się na jej profilu, sprawiając, że wszystkie wystające z fryzury pojedyncze włoski zostały podświetlone, tworząc wokół jej głowy jakby aureolę. Mężczyzna chciał jak najdłużej napawać się tym niesamowitym widokiem, ale nie mógł przecież tak stać i bez słowa się w nią wpatrywać.
— Nie masz nic przeciwko, żebyśmy usiedli na zewnątrz? Zaczyna się robić coraz cieplej, a wygrzanie się w słońcu dobrze ci zrobi po tej zimnej kąpieli — zaproponowała, pocierając niezręcznie dłonie.
Steve pokiwał twierdząco głową i podniósł leżącą na stole tacę, zanim Florence zdążyła to zrobić. Kobieta uśmiechnęła się, a na jej policzkach po raz kolejny tego poranka wykwitł rumieniec.
Przeszli na mały drewniany taras przylegający do bocznej ściany domu, od wschodu. O tej porze dnia słońce całkowicie go oświetlało, przez co było tam naprawdę ciepło i przyjemnie. Rogers postawił tacę na drewnianym stoliku, po czym rozejrzał się po okolicy. Widok był niesamowity: najpierw ogród z rozłożystymi jabłoniami, potem drewniany płotek, a następnie pagórki gęsto porośnięte trawą i polnymi kwiatami. Po prawej stronie aż po horyzont rozpościerał się gęsty las. Po lewej, wśród krzewów, można było dostrzec połyskującą taflę jeziora, do którego przed chwilą wpadł Rogers.
— Mam nadzieję, że masz dobrą odporność — powiedziała Florence, wskazując, aby usiadł na jednym z wiklinowych foteli. — Nie chciałabym, żebyś dostał zapalenia płuc.
Steve uśmiechnął się tylko na te słowa. Nie chciał zanudzać jej teraz tłumaczeniem, że tak właściwie to niemożliwe, żeby zachorował. Tak samo jak niemożliwe było, żeby się upił. Jak się tak dłużej zastanowić, to dużo rzeczy było dla niego niemożliwe.
— Słuchaj, przepraszam, że byłam wczoraj taka małomówna — zaczęła w pewnej chwili Austin, ściskając w dłoniach filiżankę. — Normalnie taka nie jestem, tylko wiesz... Nie spodziewałam się nikogo na podwieczorku u Bartonów, a już na pewno nie Kapitana Ameryki we własnej osobie. Naprawdę mnie zaskoczyłeś.
— Formalnie rzecz biorąc, to nie jestem już Kapitanem — zaśmiał się Steve, widząc jej zmieszane spojrzenie. — Nie martw się, gorsze rzeczy ludzie robili w mojej obecności. Choć muszę przyznać, że wyglądałaś zabawnie, gdy pierwszy raz mnie zobaczyłaś.
Florence zaczerwieniła się soczyście na te słowa i zakryła twarz dłonią.
— Błagam, zapomnijmy o tym. Obiecaj, że nie będziesz mi wypominać tego żenującego momentu! — odparła, patrząc na niego błagalnie.
— Dobrze, obiecuję — odparł Steve, kładąc honorowo dłoń na sercu. — Naprawdę tu pięknie — dodał po chwili, nie chcąc już dłużej męczyć Florie tym niewygodnym dla niej temetem. — Od dawna tu mieszkasz?
— Biedna ciocia Elaine zmarła na atak serca tuż po wydarzeniach w Nowym Jorku. Wiesz, nie wszyscy dobrze znieśli fakt, że zostaliśmy napadnięci przez kosmitów. Byłam jedyną spadkobierczynią jej majątku, więc skorzystałam z okazji i przeprowadziłam się tutaj — powiedziała Florence. Na wspomnienie krewnej, ton jej głosu stał się bardziej nostalgiczny.
Rogers był zaskoczony jej słowami. Owszem, wiedział o tysiącach ofiar wydarzeń z Nowego Jorku, ale zupełnie nie pomyślał o tych ludziach, którzy zmarli z powodu szoku z dala od epicentrum. Dla Avengersów było to w sumie zwycięstwo, powód do dumy i chwały, początek wspaniałej drogi. Steve nie pomyślał, że dla niektórych był to koniec. Czy nie była to pośrednio ich wina?
— Przykro mi, że twoja ciocia zmarła tak nagle — powiedział.
Austin odwróciła twarz do słońca i przymknęła oczy. W tak dobrym świetle i z całkiem bliskiej odległości Steve mógł zobaczyć każdy najdrobniejszy pieg na jej policzkach i każdą zmarszczkę w kącikach ust, gdy uśmiechała się delikatnie. Był to niesamowity widok, który Rogers podziwiał jak najpiękniejsze dzieło sztuki.
— Już dawno się z tym pogodziłam — odparła kobieta, nie otwierając oczu. — W końcu trzeba ruszyć dalej, prawda? Trafiłam w to piękne miejsce, więc nie mogę narzekać.
— I mieszkasz tu sama? — zapytał Steve, rozglądając się na boki. W domu nie zauważył śladu obecności żadnych innych osób.
— W sumie to jest jeszcze Benny. Jeżeli poczekamy, to może nawet przyjdzie — odparła Florie, wyraźnie się ożywiając.
Benny?
Tego Rogers się nie spodziewał. Na dźwięk tego imienia aż poczuł gęsią skórkę na rękach. Benny. Jedno słowo zaczęło kotłować się w jego głowie. W jednym momencie cały jego dobry humor wyparował. Jak w ogóle mógł pomyśleć, że taka piękna kobieta żyje zupełnie samotnie na tym odludziu? Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że Florie mogła mieć chłopaka albo nawet męża.
— Benny? — zapytał, odchrząkając niezręcznie.
— Tak, to miłość mojego życia — zaśmiała się Austin.
Steve'owi zdecydowanie nie było do śmiechu. Poczuł się jak ostatni idiota. Od razu odechciało mu się siedzenia na tym tarasie, choć widoki były naprawdę zachwycające. Najchętniej wróciłby do siebie i w samotności przetrawił to gorzkie rozczarowanie. Najgorsze było to, że mógł winić jedynie siebie. Florence nie dała mu żadnego powodu, by mógł się na nią gniewać. Była cudowna i to bolało go najbardziej.
— A ty dlaczego postanowiłeś przeprowadzić się akurat tutaj? — zapytała. — Jestem pewna, że w Nowym Jorku jest znacznie więcej rozrywek niż na takiej prowincji.
— Właśnie od takich rozrywek postanowiłem odpocząć — odparł Rogers, starając się brzmieć swobodnie. Zupełnie nie, jakby przed chwilą dostał mentalnego liścia w twarz.
— O wilku mowa! — zawołała Florence, podrywając się z miejsca i ruszając w stronę krawędzi tarasu. — Pozwól, że ci przedstawię, oto Benjamin Austin.
Steve spiął się wyraźnie na te słowa, gotowy do ewentualnej konfrontacji, po czym odwrócił głowę w kierunku, który wskazywała Florie.
— Kot — stwierdził, nie kryjąc zdziwienia.
Austin wzięła na ręce dużego, puszystego rudego kocura, tego samego, którego mijali, gdy szli do domu. Rudzielec zamruczał przyjaźnie, ocierając się łebkiem o policzek kobiety.
Steve miał ochotę roześmiać się na głos, ale mocno zacisnął zęby i na jego twarzy zamajaczył tylko uśmiech odzwierciedlający ulgę. Dosłownie przed kilkoma minutami przeszedł przez całe stadium rozgoryczenia, co okazało się zupełnie niepotrzebne. Florence całkowicie nieświadomie spowodowała w jego głowie prawdziwy rollercoaster emocji: od zachwytu po gorzkie rozczarowanie, a znali się dopiero od dwóch dni. Zaczynał się naprawdę obawiać, co jeszcze go czeka.
⊹ ⊹ ⊹
Cieszę się, że jesteście ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top