↬ 1 Sądny dzień
Vienna
Z każdym przebytym krokiem coraz bardziej wątpiłam, że Alfea to dobry pomysł. Niby od dziecka marzyłam, żeby uczęszczać do tej szkoły, jednak im bliżej, tym ogarniało mnie większe przerażenie.
A może to po prostu trema przed nieznanym?
Dotąd uczyła mnie mama. Jest wspaniałą wróżką i to po niej odziedziczyłam władzę nad śniegiem i lodem. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce już nie szło mi tak dobrze. Był to jeden z powodów, dla którego tata nakłonił ją, abym uczyła się w Alfei. Zgodziła się po wielu kłótniach i dyskusjach, co jakiś czas powtarzając, że Innoświat już nie jest naszym domem.
Nie miałam okazji, jak większość magicznych, mieszkać w Innoświecie. Moja matka z jakiegoś powodu ukochała Pierwszy Świat i to właśnie tam się wychowywałam, podróżując i zwiedzając każdy zakątek. I wszystko układało się całkiem dobrze do momentu, w którym osiągnęłam szesnaście lat. Ojciec nie powiedział matce, że zapisał mnie do Alfei. To była nasza słodka tajemnica, o której wiedziała tylko nasza dwójka i nowo mianowany dyrektor szkoły - Ben Harvey.
Prawda ujrzała światło dzienne niecałe dwa miesiące przed rozpoczęciem szkoły. Mama przygotowała formularze, aby zapisać mnie do jednego z okolicznych liceum Australii - miejsca, w którym mieliśmy niewielki domek, jednak papiery nigdy nie zostały przez mojego ojca podpisane. Wspólnie, przez kilka tygodni przekonywaliśmy mamę, że Alfea to marzenie zarówno moje i taty.
I w końcu, udało się. Dostałam to, co chciałam. Aby zwalczyć stres powtarzałam sobie w duchu, że Alfea to moje marzenie. Bo przecież nim było.
Przez ciągłe podróżowanie, z nikim nie udało mi się stworzyć dłuższej relacji. Nigdy nie miałam prawdziwych przyjaciół, ani szansy, by się zadomowić, poczuć jak w domu. Cztery lata w szkole dla wróżek i Specjalistów mogły dać mi odrobinę spokoju i stabilizacji. Z dala od mamy, którą naprawdę bardzo kochałam, ale bywały dni, że nie mogłam z nią wytrzymać.
Za to ona zeszłego ranka stwierdziła, że jej noga nie postanie w Alfei i nie będzie patrzeć, jak jej jedyna córka staje się ofiarą Solariańskiego systemu. Dlatego wyściskała mnie, wycałowała i oddała pod pieczę ojca, który po kilkukrotnym wywróceniu oczami na reakcję żony, zobowiązał się odstawić mnie do szkoły.
Oczywiście moi rodzice nie byliby sobą, gdyby nie popełnili jakiejś gafy. Właśnie dlatego stałam pod gabinetem dyrektora Specjalistów nie w pierwszy dzień szkoły, jak na normalnego ucznia przystało. Musiałam spóźnić się ponad tydzień i wylądowałam w Alfei dokładnie ósmego dnia szkoły. Niezłe pierwsze wrażenie.
Tata powtarzał, że to nic takiego, bo ówczesny dyrektor był przyjacielem jego brata i żadne negatywne konsekwencje nas nie dotkną. No, jego może nie. Gorzej ze mną.
— Gotowa słońce? — zapytał tata, kierując na mnie spojrzenie szarych oczu.
Spojrzałam na niego, dopiero po chwili wzruszając niepewnie ramionami. Miałam jakiś wybór? Taktyczny odwrót raczej nie wchodził w grę, bo nawet nie wiedziałam, jak miałabym się wydostać z tej szkoły, leżącej po środku wielkiego lasu. Litości, powinni ogarnąć jakieś mapy dla pierwszorocznych, czy coś. O GPS już nie wspomnę.
Ojciec nie czekał na moją słowną odpowiedź. Uśmiechając się szeroko, wszedł do pokoju, nawet nie trudząc się pukaniem. Nie pozostało mi nic innego, jak ruszyć za nim.
I tak oto znalazłam się w przeciętnym gabinecie dyrektora Specjalistów - Saula Silvy. Oczywiście nie tam powinnam znaleźć się pierwszego dnia szkoły, ale to szczegół. Dobrze wiedziałam, że tata zechce odwiedzić swojego brata, którego nie widział tyle lat. Naprawdę nie byłam w stanie stwierdzić, kiedy ostatni raz spoglądałam w oczy wuja Saula. Siedem lat temu? Sześć?
Nawet nie byliśmy na jego ślubie, który odbył się kilka miesięcy temu. W tym miejscu akurat była to nasza wina, a właściwie rodziców. Komunikacja między światami nie była taka łatwa, a telefony wcale nie były niezawodne. Zwłaszcza, gdy siedziało się na Antarktydzie. Byliśmy tak dokładnie dwa miesiące, w ciągu których nie mieliśmy zbyt wielu możliwości, by telefonować, czy korzystać z nowinek technicznych. Dlatego przez ten czas praktycznie straciliśmy łączność z rodziną i znajomymi i w ten właśnie sposób dowiedzieliśmy się o ślubie wujka po czasie. I to grubo po czasie.
Na szczęście panowie wszystko sobie wyjaśnili i nie doszło z tego powodu do większej spiny. Oczywiście odetchnęłam wtedy z ulgą, bo po cichu liczyłam, że Saul pomoże mi nieco oswoić się z Alfeą. W końcu życie w Innoświecie miało być dla mnie nowością.
— Saul!
— Robert!
Właśnie wtedy skończyłam lustrować spojrzeniem dość surowo urządzony gabinet i zwróciłam uwagę na tulących się mężczyzn. Uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy, gdy połączyłam spojrzenia z Saulem. Miałam wrażenie, że nic się nie zmieniał. Nie postarzał się ani odrobinkę, uśmiech wciąż miał zaraźliwy, a oczy migoczące. Choć wydaje mi się, że w tamtej chwili radość aż od niego emanowała. Czyżby to miłość tak na niego wpłynęła?
— Dobrze was widzieć... — powiedział Saul, gdy tylko obaj się od siebie odsunęli.
— Świetnie wyglądasz... małżeństwo chyba ci służy... — mruknął tata, poklepując brata po plecach. — Bo mnie wykańcza — dodał nieco ciszej, na co pokręciłam głową z dezaprobatą.
— Tato — upomniałam staruszka, usiłując przybrać na twarz surową minę. Zaraz jednak zapomniałam o próbie groźby, bo Saul podszedł i wziął mnie w ramiona.
— Nasza pyskata Vienna nic się nie zmieniła!
Zacisnęłam mocniej zęby na sam dźwięk swojego imienia. Było dość nietypowe i naprawdę nie miałam nic przeciwko unikatowości, gdzieżby! Po prostu to imię było chodzącą porażką (prawie jak właścicielka). Brzmiało dziwnie, a jego pochodzenie było jeszcze dziwniejsze! Otóż moja kochana mamusia, gdy mnie rodziła, przebywała w jednym z austriackich szpitali. Stwierdziła więc, że weźmie mapę tego państwa i tak po prostu wylosuje sobie jakieś miasteczko z nadzieją, że zainspiruje ją to do nadania imienia pierworodnej córce.
Padło na Wiedeń. Nazwać córkę cholernym Wiedniem? Czemu nie! Tata zaproponował Clarę, ale nie miał dostatecznej siły przebicia.
Z drugiej jednak strony, mama powtarzała, że mam się cieszyć, że nie nazwała mnie Elsą.
— Stęskniłam się za tobą! — zawołałam, mocniej wtulając się w wuja. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo mi go brakowało.
Gdy byłam młodsza, spotykałam się z Saulem dużo częściej. Czasami zostawałam u niego na jakiś czas, gdy rodzice wyruszali na bardziej niebezpieczne wyprawy, nieodpowiednie dla kilkuletniego brzdąca. Miałam więc swego rodzaju wakacje, które spędzałam z ukochanym wujkiem i jego przybranym synem, Sky'em. Co prawda trochę ode mnie starszym, ale wciąż umieliśmy się dogadać. Te beztroskie czasy skończyły się kilka lat temu i od tego czasu nasz kontakt był dość... opłakany.
— Gdy ostatnio się widzieliśmy, wystawałaś trochę ponad stół.
— Niewiele od tego czasu urosłam — przyznałam szczerze, wzruszając ramionami. Prawda dość bolesna, ujrzała światło dzienne - byłam kurduplem. — Ale — dodałam, z zainteresowaniem przyglądając się Saulowi — u ciebie dużo się zmieniło...
Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując szereg zębów. Wpatrywałam się w wuja z coraz to większym zdziwieniem. Z każdą sekundą upewniałam się w przekonaniu, że Saul bardzo się zmienił. Wydawał się szczęśliwszy, o wiele szczęśliwszy.
— Trochę się działo przez ostatnie kilkanaście miesięcy — przyznał, drapiąc się po głowie.
— Trochę? — Uniosłam brew, krzyżując jednocześnie ręce na klatce piersiowej.
Byłam podekscytowana, chyba bardziej niż Saul, ale nic nie mogłam poradzić na to, że cieszyło mnie jego szczęście. Poza mamą i tatą, on i Sky byli moją jedyną rodziną, bo z kuzynostwem ze strony mamy, nie utrzymywaliśmy kontaktów.
— Chcę ją poznać! — zażądałam, klaszcząc. — I zobaczyć zdjęcia ze ślubu! Tortu już pewnie nie macie, ale wybaczę... ma na imię Issalvia, prawda?
W tym momencie przerwałam, bo ktoś wszedł do gabinetu. Odwróciłam się natychmiast, gotowa zbesztać tego, kto mi przerwał. Ujrzałam kobietę, niewiele starszą ode mnie. Przyciskała do siebie jakąś stertę teczek i wpatrywała się w nas równie zdziwiona, co my w nią.
— Przepraszam — zreflektowała się nieznajoma, uśmiechając się niepewnie. — Nie wiedziałam, że masz...
— Nie, nie... — Saul pokręcił głową powodując, że wróciłam do niego wzrokiem. I właśnie w tym momencie zdałam sobie sprawę, że wujek nie patrzył na ciemnowłosą, jak na przeciętną uczennicę, na którą wyglądała.
— Zaraz... — Pokręciłam nosem, już rozumiejąc zaistniałą sytuację. — Issalvia, prawda? — zwróciłam się do kobiety, która natychmiast pokiwała głową, a jej uśmiech powiększył się. — Issalvia Silva?
— Miło mi. — Wyciągnęła dłoń, którą natychmiast uścisnęłam.
— Jest młoda! I śliczna! I ma dołeczki w policzkach! I...
W tej samej chwili Issalvia chwyciła papiery w jedną rękę, ukazując całą swoją posturę, a moja szczęka prawie spotkała się z podłogą.
— I jest w ciąży! — zawołałam, a ciemnowłosa wybuchła śmiechem. — Gratulacje wujku! — Znów dałam się ponieść chwili i uściskałam Saula.
— Ty musisz być Vienna... — powiedziała po chwili, po czym skierowała wzrok na mojego tatę. — Robert?
— We własnej osobie. — Ojciec kiwnął głową. — Starszy braciszek tego tutaj absztyfikanta, który wyrwał własną uczennicę.
— Rob — Saul upomniał brata, jednak po chwili obaj wymienili uśmiechy.
— Tu się akurat nie zgadzam — przerwała Issalvia, podchodząc co Saula. Uśmiechnęła się w naszą stronę, po czym ucałowała mężczyznę w policzek. — To ja wyrwałam jego... zgrywał niedostępnego przez trzy lata...
— Już ją lubię — roześmiałam się i tym razem to ojciec zerknął karcąco na mnie.
— Dla ciebie ciotka, gówniarzu — powiedział, poklepując mnie po ramieniu.
Wywróciłam oczami. Trochę dziwnie będzie mówić do dziewczyny niewiele starszej ode mnie ciociu, ale czego się nie robi dla ukochanego wujka.
— Ciotka Isska. — Kiwnęłam głową, udając przekonaną do tego pomysłu. — Dobrze brzmi.
— Po prostu Iss — sprostowała ciemnowłosa. — To co, Vienna? Gotowa na przygodę w Alfei?
Tutaj trochę mnie zagięła, bo na samą myśl o szkolnej przygodzie, zżerała mnie trema. To wcale nie takie proste, po szesnastu latach życia być oddzielonym od rodziców i pozostać pomiędzy nieznajomymi.
Właśnie, nieznajomymi.
Chyba najbardziej obawiałam się ewentualnego braku znajomości. Niby lubiłam ludzi, potrafiłam łapać z nimi kontakt, ale przerażała mnie myśl, że mogę nie znaleźć nikogo, kto na dłuższą metę chciałby się ze mną zadawać. Od zawsze bałam się samotności.
— Właśnie, to może załatwimy formalności, co? — Tata zatarł wesoło ręce, a ja usiłowałam połknąć wielką gulę w gardle.
— Jasne, musimy przejść się do gabinetu Bena... — zgodził się Saul.
Obaj ruszyli w stronę drzwi, Issalvia natomiast odłożyła dokumenty, które dotąd trzymała, na biurko i podeszła do mnie.
— Przedszkolny stresik? — uśmiechnęła się niepewnie, na co wzruszyłam ramionami.
To moja kolejna cecha - nie lubiłam przyznawać się do słabości.
— Chodź, oprowadzę cię — zaproponowała. — Pokażę najważniejsze miejsca, przedstawię kilku osobom i... znajdziemy Sky'a.
Na tę myśl serce zabiło mi szybciej. Choć tęskniłam za Saulem, to najbardziej na świecie pragnęłam zobaczyć się z moim przyszywanym kuzynem.
— Będziesz w pokoju z wróżką ognia, ale spokojnie... nie ma na koncie jeszcze żadnych pożarów, jak nasz ostatni, sławny Smoczy Płomień... — kontynuowała Iss, prowadząc mnie do drzwi.
Słuchałam już tylko jednym uchem. Po prostu bardzo chciałam zobaczyć Sky'a.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top