Rozdział 4. Wiśniowy chłopaczek.

Kiedy stoję przed lustrem

I moje oczy wciąż się pocą

Myślę sobie

To on

Chłopak, którego tak bardzo pokochałaś

I nagle uderza we mnie myśl

Że nigdy nie zniknął

Po prostu czekał

Aż wróci do domu

Jesteś

Moim

D o m e m





AERITH, Lipiec





Wraz z pierwszym dniem lipca Ari postanowiła wrócić do swojej dawno porzuconej pasji związanej z pieczeniem. Po namowach babci Nory dziewczyna udała się na rozmowę z Rufiną i po kilkunastu minutach zaciętej pogawędki ustaliły, że przez całe wakacje Aerith będzie pracować po pięć godzin dziennie od wtorku do soboty.

Przez kilka pierwszych dni dziewczyna opanowała do perfekcji przepisy na drożdżówki z jagodami, jabłkami oraz na minipączki, które w ciągu kolejnych dni stały się hitem w miasteczku. Codziennie rano, tuż po odstawieniu dzieciaków do opieki wakacyjnej, Ari chodziła do cukierni, piekła swoje smakołyki i od dziewiątej do jedenastej wyprzedawała wszystko, co wyszło spod jej rąk.

Jedna partia minipączków była zarezerwowana jako poobiedni deser dla dzieci zapisanych na opiekę, dlatego każdego dnia o trzynastej Ari wracała do piekarni po przygotowane wcześniej pyszności i szła rozdać poczęstunek. Maluchy zachowywały się jak szczenięta w schronisku - gdy tylko któreś zobaczyło dziewczynę z wiklinowym koszykiem pełnym pączków od razu wybuchała wrzawa.

- Ari! - wrzasnął piątkowego popołudnia Klaus, jeden z kolegów Caldera. - Pączki!

Kilkanaście kolorowych głów zwróciło się w stronę bramki, do której właśnie dochodziła. Gdy uniosła koszyk na wysokość ramienia każde dziecko podniosło się i biegiem ruszyło za Klausem. Potem pojawiał się las dziecięcych rączek domagających się smakołyków, a jeszcze chwilę później każdy się zajadał i Ari stawała się dla nich niewidzialna. Jedynie jej rodzeństwo grzecznie przy niej stało i po skonsumowaniu swoich porcji raczyło siostrę buziakiem w policzek i kilkoma krótkimi zdaniami. Dzisiaj było dokładnie tak samo jak zawsze.

- Jesteście grzeczni? - zapytała, przyglądając się rodzeństwu.

- Ja tak - odparła Lucy. - Cader ugryzł dzisiaj Molly w ramię.

Ari zacisnęła wargi by nie parsknąć śmiechem. Jej mały brat zaczął fazę tracenia mleczaków i dziwnym trafem wraz z chwiejącym się uzębieniem przyszła też chęć na gryzienie rówieśników. Albo sióstr.

- A co ja mówiłam o gryzieniu, Cal?

Aerith chwyciła się pod boki i posłała swojemu braciszkowi wymowne spojrzenie pełne ostrzeżenia. Przez to, że dziewczyna wyglądała bardzo młodo i wręcz uroczo nawet kiedy się złościła, każde jej groźne spojrzenie spotykało się z odwrotnym skutkiem. Jej brat zamiast poczuć respekt i wyrzuty sumienia wyszczerzył się wesoło i roześmiał.

- Nie wolno gryźć ludzi - odparł z entuzjazmem. - Ani piesków, kotków i innych stworzonków.

- Stworzonek - poprawiła go. - Skoro nie wolno gryźć, dlaczego znów ugryzłeś swoją koleżankę?

Chłopiec zrobił niewinną minkę i wzruszył ramionami. Miał rozwichrzone blond włosy, czerwone od zabawy policzki i tyle radości w spojrzeniu, że Aerith nie potrafiła się na niego złościć. Miała szczerą nadzieję, że gdy w końcu Calder straci swoje jedynki przestanie terroryzować inne dzieci.

- Ally zabrała moją łopatkę do piasku i uderzyła mnie w głowę - oznajmiła Lucy, spoglądając raz na swoją siostrę a raz na brata. Wydawała się speszona tym wyznaniem. - Płakałam i Cader ją ugryzł.

Zaniepokojona Ari kucnęła przed swoim rodzeństwem i złapała oboje za małe rączki. Calder wydawał się mniej rozbawiony niż kilka sekund wcześniej. Wpatrywał się w swoją bliźniaczkę z wyrzutem a jego policzki jeszcze mocniej się zaczerwieniły.

- To prawda, smoczku? - zagadnęła go Ari, ujmując za buzię. Przekręciła ją tak by spoglądał jej w oczy i przeczesała jego wilgotne włosy palcami. - Chciałeś obronić swoją siostrę?

Mały wzruszył ramionami.

- Babcia Nora powiedziała, że trzeba być rycerzowym Wikingiem.

- Rycerskim - poprawiła go po raz kolejny. - No dobrze, rozumiem. Jak już wspominałam, nie wolno gryźć koleżanek i kolegów, Caddy. Możesz powiedzieć opiekunce, że ktoś sprawia przykrość Lucy zamiast samodzielnie wkraczać do akcji, wiesz?

Chłopiec skrzywił się z obrzydzeniem a potem zrobił krok do tyłu, wyrywając się z objęć starszej siostry. Wyglądał na autentycznie urażonego tym upomnieniem.

- Nie jestem kapusiem - oburzył się.

Ari wyprostowała się ze szczerym zaskoczeniem wymalowanym na twarzy a potem chwyciła się pod boki.

- Skąd znasz takie słowo?

- Bobby mi powiedział, że jego siostra jest kapusiem bo wszystko co on robi ona mówi jego mamie. Ja nie jestem kapusiem.

Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w swojego małego brata ze zdumieniem. Z każdym kolejnym dniem pośród dzieci, jej rodzeństwo coraz bardziej ją zaskakiwało. Calder stawał się o wiele bardziej pyskaty i rozmowny a Lucy co rusz odnajdowała nową pasję. W ciągu niecałych dwóch tygodni zdążyła już przejść przez fazę wielkiej malarki, plastelinowej rzeźbiarki i na kilka ostatnich dni zatrzymała się na kolorowaniu. Olivia i Stella nie próżnowały.

- Mogę już sobie iść, Ari? - zapytała dziewczynka niecierpliwie, pociągając siostrę za nogawkę zielonych ogrodniczek. - Muszę siusiu.

- Jasne, idźcie. - Spojrzała na Caldera zmrużonymi oczami. - Wrócimy do tej rozmowy w domu przy kolacji, dobrze? - Chłopiec kiwnął głową w odpowiedzi. - No to lećcie.

Dzieciaki czmychnęły do swoich zajęć a Aerith zebrała swoje rzeczy i ruszyła w podróż powrotną do cukierni Rufiny. Musiała oddać koszyk, w którym przyniosła pączki, a potem czekało ją sprzątanie domu po zabawie dzieciaków i ich przyjaciół z poprzedniego dnia. Gdyby wiedziała, że trzech pięcioletnich chłopców jest w stanie zrobić taki bałagan nigdy by się nie zgodziła na goszczenie kolegów Caldera. To była mała, szatańska banda złośników, którzy z niepokojącą intensywnością nakręcali się nawzajem do coraz to głupszych zabaw.

Dojście do piekarni zajęło Ari niecałe piętnaście minut i o dziwo nikt jej po drodze nie zaczepił. Było w pół do drugiej, więc zapewne każdy był zajęty pracą po przerwie obiadowej. Ta myśl przypomniała jej, że sama nie zdążyła jeszcze zjeść niczego ciepłego i od razu naszła ją ochota na coś niezdrowego. Szybko postanowiła sobie, że odda koszyczek, pożegna się z pracodawczynią i popędzi na hamburgera. W piątki Azele robiła genialne burgery ze swoim tajnym sosem, od którego Ari mogłaby się uzależnić.

Z szerokim uśmiechem na ustach udała się do swojego miejsca pracy, nie zauważając niestety, że w tym samym czasie ktoś bardzo szybko z niego wychodził. Wysoka do nieba, szalenie szczupła i dumnie wyglądająca kobieta niemal staranowała ją w wejściu. Szła tak wściekle, że nawet nie zauważyła, że prawie zrzuciła Aerith z betonowych schodków!

- Pierdolone zabite dechami dziursko pośrodku niczego - wycedziła przez zęby, gdy dotarła do drogo wyglądającego, ciemnoróżowego samochodu. Zajęła miejsce kierowcy i jak szybko wyleciała z piekarni tak szybko spod niej także odjechała.

To było dziwne i niespodziewane - pomyślała Ari.

Nigdy wcześniej nie widziała w swoim rodzinnym miasteczku tej kobiety oraz przede wszystkim takiego wypasionego landrynkowozu. Może to była właścicielka spowitego tajemnicą domu na obrzeżach? W sumie pasowała do wszystkich krążących pomiędzy mieszkańcami plotek. Podobno od kilku dni zza wysokiej bramy dochodzą jakieś dźwięki, ale Ari niespecjalnie w to wierzyła. W końcu stary pan Owen częściej chodził pijany niż trzeźwy i jego gadanie trzeba było brać co najmniej przez pół.

Po wzruszeniu ramionami dziewczyna w końcu przekroczyła próg piekarni. I wtedy coś się zmieniło. Atmosfera jakby zgęstniała. Było cicho. Poza lekką muzyką, którą kochała Rufina nie było słychać ani jednego dźwięku. Wszystko sprowadziło się do wrażenia, że zaraz coś koncertowo runie.

Przed ladą stał pochylony do przodu, opierający się o nią mężczyzna w szerokich spodniach z mnóstwem łańcuchów i dziwnych, zapewne designerskich napisów oraz szarej kurtce. Był skupiony na telefonie, który trzymał w dłoni i nawet nie zauważył, że weszła. Cóż, coś w nim... Jakby paraliżowało dziewczynę. Wrosła w drewnianą podłogę i nie mogła się ruszyć. Póki z zaplecza nie dobiegł dźwięk otwieranego piekarnika - a trwało to dobre kilkadziesiąt sekund - żadne z nich się w zasadzanie nie poruszyło. Dopiero to skrzypnięcie sprowokowało chłopaka do ruchu - wyprostował się, prezentując całą swoją niewiarygodnie wysoką sylwetkę, szerokie barki i... burzę niebieskich włosów. Tego się nie spodziewała.

- Twoje ulubione drożdżówki są prawie gotowe, wiśniowy chłopaczku! - krzyknęła Rufina, zamykając piekarnik z impetem. - Ależ za tobą tęskniłam! Nikt ich nie kupuje!

Jezu Chryste.

Jeśli przed chwilą serce Aerith przyspieszyło, teraz dosłownie szarżowało. Jak maratończyk na ostrym dopingu. Jej dłonie zaczęły się trząść, w brzuchu wnętrzności skręciły się w supeł i dosłownie... Miała wrażenie, że jej świat się kurczy do przestrzeni, która dzieliła ją od tego mężczyzny. Otworzyła usta, ale nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa. Jej cały świat właśnie się załamał. Wiśniowy chłopaczek... Tylko jeden chłopak był obsesyjnie zakochany w drożdżówkach z wiśniami i nosił tę słodką ksywkę. Ten chłopak opuścił to miasto wiele lat temu by zrobić międzynarodową karierę.

- Teraz już rozumiem po co twoja babcia chciała całą blachę - powiedziała Rufina i wyłoniła się z zaplecza ubrana w swój fartuch. - O! Jesteś! - Klasnęła w dłonie, dostrzegając zamarłą w wejściu Ari. - Zobacz, kto nas odwiedził!

Westley Karlsen spojrzał na nią przez ramię. Jego szare, wyjątkowo piękne oczy spoczęły na jej twarzy i rozszerzyły się do niepokojących rozmiarów. Widziała, jak zalewa je panika, potem niedowierzanie i na końcu jak wybuchają w nich fajerwerki. Dzieliło ich kilka metrów, ale tego wybuchu emocji nie dało się nie zauważyć. Dostrzegłaby go nawet z kilkudziesięciu mil. W końcu znała te oczy na wylot. To znaczy kiedyś. Kiedyś je znała.

Westley Karlsen wyprostował się sztywno, odwrócił twarzą do niej i tak samo zamarł w bezruchu. Taksował ją tym szalejącym wzrokiem z góry na dół, przyglądając się każdemu szczegółowi. Ona też go obserwowała. Przypominała sobie wszystko, co miała zakopane w odmętach pamięci i porównywała ze stanem obecnym.

Niegdyś czarne jak noc włosy były tak samo gęste i lśniące, ale teraz były niebieskie. Niegdyś gładka twarz obecnie pokryta kilkudniowym zarostem. Niegdyś grzeczny, ułożony chłopak obecnie nosił kolczyk w nosie, wardze i kilka w uszach, a ponadto miał tatuaż na skroni i szyi. Ten na szyi ciągnął się daleko w dół po jego ramieniu aż ku dłoni. Wiedziała, że to hiperrealistycznie wykonany dym. Na drugiej ręce miał pełno postaci z bajek, które wieki temu razem oglądali jedząc waniliowe lody i chipsy paprykowe. Na nogach też miał tatuaże. W zasadzie wszędzie je miał - wiedziała to ze zdjęć, jakie dodawał na swoje socjale oraz z koncertów, które oglądała. Widziała to na ekranie swojego telefonu, tabletu, czy komputera. A teraz on stał w tym samym pomieszczeniu co ona i był taki... inny. Jakby bez życia. Bez kolorów. Był cały kolorowy a jednak wszystko, czym był miało odcień jego tęczówek. A raczej tej jednej, której nie dotknęła heterochronia.

Szarość, szarość, szarość.

Westley Karlsen wyglądał jak... Jak ktoś, kogo nie znała. Był Wesem. Gwiazdą, celebrytą, muzykiem do którego wzdychały miliony. Był odbiciem obrazu, który wykreowała sobie na jego temat w głowie. Hybryda będąca połączeniem jej chłopaka i gwiazdy, którą się stał.

Otworzyła usta, by się przywitać, ale ją uprzedził. I jak zawsze uderzył z zaskoczenia w jej czułą stronę, do której jako jedyny posiadał klucz.

- Jesteś taka piękna - wyszeptał, nie poruszając się ani o cal. - Jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem.

Jego głos był cichy, zachrypnięty. Pobrzmiewała w nim lekka chrypka, od której przeszedł ją charakterystyczny dreszcz. Westley nie brzmiał jednak jak ten pewny siebie facet na scenie, którego oklaskują setki tysięcy osób. Brzmiał jak mały, bezbronny chłopiec, który znalazł się pośrodku nicości. I może właśnie tak było. Może ten wizerunek na scenie był tylko maską, którą przywdziewał na twarz dla swoich fanów? Może ten pełen energii mężczyzna, który porywał tłumy swoimi smętnymi piosenkami był tylko złudzeniem stworzonym dla mas? W końcu śpiewał tak smutne i pełne cierpienia piosenki, że te żywiołowe momenty na scenie wydawały się złudzeniem.

Nie wiedziała, co powinna zrobić. Podejść? Odezwać się? Uciec? A może sprawdzić, czy naprawdę był prawdziwy. Skąd się tu wziął? Dlaczego przyleciał? Miała tak wiele pytań i tak mało powietrza w płucach. Wydawało jej się, że zaraz się przewróci. Czy ona w ogóle oddychała?

Nagle ni stąd ni z owąd w jej plecy uderzyły drzwi. Zachwiała się na miękkich nogach i gdyby nie szybka interwencja nowoprzybyłego klienta, upadłaby na podłogę. Silna dłoń owinęła się wokół jej nadgarstka i pociągnęła ją ku sobie. Wylądowała na czyimś twardym torsie. Dzięki temu wróciła na ziemię. Odwróciła się by podziękować za ratunek i ujrzała wysokiego, potężnie zbudowanego, odrobinę przerażającego faceta w garniturze. Był ogolony na łyso a w uchu miał słuchawkę.

- Pani wybaczy - odezwał się miękko. - Bywam niedelikatny.

Ari zmarszczyła brwi, nie do końca rozumiejąc, co właśnie zasugerował. Miał bardzo dziwny, silny akcent oraz aurę. Minimalnie ją przerażał, mimo pogodnego wyrazu twarzy.

- Jesteś gotowy Wes? - zapytał, tracąc zainteresowanie dziewczyną.

Minął ją i podszedł do Westleya, a ona jak laleczka ciągnięta za sznurki odwróciła się za nim. Wielki mężczyzna stanął obok jej byłego chłopaka, który nie poruszył się ani o cal. Nadal wpatrywał się w nią wielkimi oczami. Nadal były w nich setki emocji.

- Wes? - powtórzył mężczyzna. - Żyjesz, młody?

Delikatnie uderzył chłopaka w potylicę, czym w końcu sprowadził go na ziemię. Westley poruszył głową jak szczeniak wychodzący z wody, a potem przetarł twarz dłońmi, jakby potrzebował dodatkowego ocucenia. Spojrzał na wielkiego mężczyznę z zażenowaniem.

- Tak, jest spoko. Dlaczego wszedłeś?

- Furiatka wsiadła do samochodu, gdy byłem na papierosie. Co tym razem i jak wrócimy do domu?

Ari czuła się zakłopotana i zagubiona. Patrzyła na swoją dawną miłość jak na ducha, którym wydawał się być. Był niemal przezroczysty, pusty od środka, wypalony. Przyglądał się swojemu towarzyszowi, ale kątem oka nadal poświęcał jej część uwagi. Naprawdę nie wiedziała co powinna zrobić. W jaki sposób wita się kogoś, kogo kochało się całym sercem siedem lat temu? Kogoś, kogo nadal się kocha, ale to już nie jest wystarczające? Kogoś, kto jest międzynarodową gwiazdą i zaraz wróci do swojego szalonego życia w Nowym Jorku?

- O rany! Czy to pan ochroniarz? - Głos Rufiny był pełen niepewności, ale pomógł dziewczynie odzyskać podstawowe funkcje życiowe. - Ależ pan ogromny!

Ari odłożyła koszyk na ziemię tuż obok drzwi, a potem patrząc Westleyowi prosto w oczy zaczęła stawiać powolne kroki do tyłu. Miała wrażenie, że jeszcze kilka sekund a padnie na ziemię. Potrzebowała tlenu. Całej masy tlenu. Odwróciła się nagle, dla Westleya zapewne niespodziewanie. Wybiegła z piekarni, pokonała betonowe schodki i zatrzymała się na środku chodnika. Zgięła się w pół, łapiąc porządne hausty powietrza i nie minęło pięć sekund a drzwi w budynku za nią ponownie się otworzyły. Wiedziała, że to Westley jeszcze zanim położył ciepłą dłoń na jej ciele. Przeszyły ją dreszcze. Cała masa dreszczy.

- Wszystko w porządku? - zapytał, delikatnie pocierając jej plecy. - Przynieść ci wody?

- O Boże, nie - odparła, odzyskawszy w końcu głos. - Nie. Dziękuję.

- Cała drżysz.

Bo mnie dotykasz, pomyślała.

Powoli się wyprostowała, a potem jeszcze ślamazarniej odwróciła się twarzą do niego. Musiała zadrzeć głowę by zobaczyć to zachwycające oblicze. Nadal sięgała mu ledwo ramienia. Z bliższa zauważyła, że w jego twarzy zaszło wiele więcej zmian - nie tylko nabył mnóstwa kolczyków i przyozdobił się tuszem, ale też wyraźnie się postarzał. Pod oczami miał cienie, szare, pełne psot oczy były wyblakłe, matowe i nawet złotobrązowa plamka nie błyszczała jak dawniej. Miał ziemistą cerę, wyglądał na zmęczonego. Może był duchem? Zaledwie wyobrażeniem jej szalonego umysłu? Musiała to niezwłocznie sprawdzić - niepewnie uniosła dłoń i położyła ją na jego klatce piersiowej. Pod palcami czuła gorąc i szarżujące do szaleństwa serce.

- Więc to nie urojenie? - zapytała nieśmiało, uśmiechając się do niego z rezerwą. - Naprawdę tu jesteś?

- Chyba tak - odpowiedział. - Chociaż nadal w to nie wierzę.

Ona też nie wierzyła. A jednak tam był. Czuła to pod drżącymi palcami. Widziała swoimi niedowierzającymi oczami. I czuła swoim wyczulonym nosem. Pachniał dokładnie tak, jak lata temu.

- Czy to może już ten moment, w którym rzucisz mi się w objęcia? - podjął, gdy się nie odezwała.

Wpatrywał się w nią z nieskrywaną niecierpliwością, a ona bała się, że gdy wpadnie w jego objęcia jej serce pęknie na miliony kawałeczków i zapłonie. Bała się, że jej życie legnie w gruzach i wszystkie uczucia, które zakopała na dnie serca rozgorzeją. Że to wszystko wróci i doszczętnie ją spali. Niestety nie otrzymała więcej czasu by przygotować się na zderzenie z przeszłością. Westley stracił cierpliwość, porwał ją w ramiona i przytulił z taką tęsknotą jakiej się nie spodziewała. Jego silne, umięśnione ręce owinęły się wokół niej jak bluszcz. Pod policzkiem czuła jak jego serce przyspiesza, a ciało niepokojąco drży. Z całych sił powstrzymywała się przed wybuchem płaczu, ale nie mogła tego uniknąć. Gdy jego policzek spoczął na czubku jej głowy odwzajemniła uścisk, oplatając go drobnymi dłońmi i wybuchnęła tak rzewnym płaczem, jak dawno nie. Lata tęsknoty właśnie zbombardowały jej głowę. Miała wrażenie, że tonie w tym bezkresnym oceanie.

- Minęło tyle lat a ty nadal pachniesz tymi samymi perfumami, które kupiłam ci na osiemnaste urodziny - wyszlochała. Nie rozluźniła uścisku ani odrobinę, on również tego nie zrobił. - To nieprawdopodobne.

- A twoje włosy nadal pachną rumiankiem - odbił piłeczkę. - Nadal jesteś krasnalem. Nadal chodzisz w ogrodniczkach i nadal... - urwał, ściskając ją mocniej. - Pięknie wyglądasz z takimi długimi włosami, wiesz?

Ari pociągnęła nosem po raz ostatni i z wielkim trudem odsunęła się od Westleya. Zrobiła mikroskopijny krok do tyłu i uniosła głowę by znów na niego spojrzeć. Miała wrażenie, że w jego oczach pojawiła się cząstka chłopaka, którego kiedyś kochała. On zaś drżącą dłonią ostrożnie starł łzę spod jej oka. Ugiętymi palcami musnął też jej policzek, a potem założył kilka zbłąkanych kosmyków za jej prawe ucho.

- Napijemy się kawy? - zapytał. - Jesteś zajęta?

Z całych sił starała się opanować, ale szło jej to co najmniej tragicznie. Chciała napić się z nim kawy, zjeść coś pysznego. A najlepiej objąć go i zacałować niemal na śmierć. Chciała go opleść i już nigdy nie wypuszczać. Chciała go całego dla siebie, ale wiedziała, że to niemożliwe. Przyleciał na chwilę a potem odleci. A ona nie podniesie się z tej straty po raz drugi.

Czuła, że jej serce pęka w miejscu, które na przestrzeni lat odrobinę się zabliźniło, ale wiedziała, że tak trzeba. Westley, którego kochała już nie istniał, a ona nie była gotowa na poznanie Wesa. A przynajmniej nie dzisiaj. Nie tak nagle i z zaskoczenia. Miała poukładane życie, dwójkę dzieci pod opieką i powoli stawiała niepewne kroki w randkowaniu. Nie mógł jej tego zniszczyć tym nagłym wtargnięciem do miasteczka. On wszystko zrujnuje, a potem wyjedzie, a ona zostanie. I nigdy nie pozwoli sobie na miłość, bo będzie tęsknić za chłopakiem, który, cholera - widziała to właśnie na własne oczy - już nie istniał.

- Bardzo bym chciała - odparła prawie pewnym siebie głosem. Prawie, bo zdradzało ją drżenie. - Ale dzisiaj nie dam rady.

Mina Westleya zrzedła. Iskra, którą moment wcześniej widziała w jego oczach nagle zgasła, a w jego postawie zamajaczyła panika.

- Jasne. A jutro? - Nie dawał za wygraną. Miała wrażenie, że przemawia przez niego desperacja, którą sama bardzo wyraźnie czuła. - Chociaż na chwilę?

Boże, był taki... Ostrożny i inny niż ten pewny siebie chłopak, którego zapamiętała.

- Rano jestem w piekarni, ale po południu powinnam być wolna. Może wpadniesz na obiad? - zaproponowała, choć w jej głowie wyły alarmy przeciwkatastrofalne. Powinna odprawić go z kwitkiem. - Zapraszam.

- Pewnie, bardzo chętnie. O której mam przyjść? Może ci pomogę?

- Trzynasta będzie w porządku.

Nie odniosła się do jego chęci pomocy. Wolałaby go ugościć, chwilę porozmawiać i wyprosić, by nie pozwolić sobie na fantazjowanie. Nie mogła za żadne skarby dopuścić do głosu swojego serca. A konkretniej tej cząstki, która na wieki pozostanie jego własnością.

- W porządku, w takim razie... jesteśmy umówieni - podsumowała.

- Tak, jutro punkt trzynasta.

Westley uśmiechnął się kącikiem ust, a potem kompletnie ją zaskakując pochylił się i pocałował ją w skroń jak za starych czasów. Kontakt z jego wargami wywołał w jej ciele kolejny Armagedon. Serce wyrywało jej się z piersi w jego kierunku, a w oczach znów zebrały się łzy. Musiała użyć całej samokontroli by nie rzucić mu się w ramiona.

Głupie, naiwne serce, pomyślała.

- Do zobaczenia jutro, papużko - szepnął jej do ucha, bo zbliżył się jeszcze bardziej.

- Do zobaczenia, wielkoludzie - odparła.

Potem szybko się odwróciła i nie spoglądając ani razu przez ramię ruszyła przed siebie. Już nie była ani odrobinę głodna. Była tylko wstrząśnięta, zdruzgotana i pobudzona. Całe jej ciało wrzeszczało z potrzeby jego dotyku. Pragnęło setek, tysięcy a nawet i milionów godzin tulenia. A perspektywa randki, na którą była umówiona w niedzielę całkowicie straciła sens.

_____________

Twitter: #MelodiaTesknotyFem

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top