Rozdział 1. Krem czekoladowych Wikingów.
Kiedy siedzę przy stole
Myślę tylko
Jak marszczy się twój zadarty nos
Kiedy jesz swoje ukochane płatki śniadaniowe
Kocham cię tak bardzo, że brakuje mi tchu
AERITH, Czerwiec 2023
Usta miał ściągnięte w podkówkę, a jego kobaltowe oczy wpatrywały się w delikatną twarz Aerith z wyraźnym żalem. Całą buzię miał umorusaną kremem czekoladowym, nawet brwi miał nim posklejane. Nie powstrzymało go to jednak przed kłamstwem, którym ją raczył od kilku minut. Jego siostra, nie lepsza w tej sytuacji, przynajmniej siedziała z boku na dywanie, oblizując swoje czekoladowe paluszki. Nie kłamała w sprawie skradzionego przysmaku tylko dlatego, że jej brat jak zawsze wyrwał się do odpowiedzi jako pierwszy.
- Dobrze - odezwała się spokojnie Aerith. - Czyli chcesz mi powiedzieć, że cały słoik kremu, który rano zrobiliśmy został skradziony przez Wikingów, tak?
Chłopiec zmarszczył swoje jasnobrązowe brewki, a jego buzię wykrzywiła konsternacja. Przypatrywał się dziewczynie z niezrozumieniem, bo przecież nie taka była jego wersja wydarzeń!
- Nie - zaprzeczył ostrożnie. - Ktoś go ukradł.
- To musieli być Wikingowie - upierała się przy swoim Aerith. - Przecież nie mamy tutaj krasnoludków czy magicznych wróżek, prawda? Są tylko Wikingowie, Szczerbatku.
Kwestia Wikingów w ich domu była skomplikowana. Bardzo skomplikowana. Niespełna pięcioletni Calder był nimi zafascynowany i z ogromną uwagą przysłuchiwał się każdej opowieści, którą raczyły go panie w przedszkolu, Nora oraz Aerith. Ta dziecięca, ale niebywale silna miłość zrodziła się w nim w trakcie seansu bajki „Jak wytresować smoka". Chłopiec miał niemałą obsesję na punkcie Nocnej Furii i Jeźdźców, a co za tym idzie - Wikingów, o których zaczął zaciekle wypytywać siostrę. Bronił ich dobrego imienia za wszelką cenę. Dlatego Aerith wiedziała, że złamie się, gdy posądzi ich o kradzież słoika z czekoladowym kremem. Przecież jego ukochani Wikingowie nie byli złodziejami, prawda?
Chłopiec opuścił ramiona i westchnął niczym największy męczennik wszechświata. W jego oczach błysnęła rezygnacja, która wprawiła dziewczynę w zwycięski nastrój. Nigdy nie pozwoliłby splamić honoru swoich ulubieńców.
- No dobrze. Zabraliśmy słoik.
- Ty i Lucy, tak? - upewniła się.
- Tak. Ja przyniosłem krzesło a ona wyszła na nie i zabrała go.
- Rozumiem. A dlaczego zjedliście cały słoik, kiedy prosiłam, żeby nic nie jeść przed obiadem?
Calder spuścił wzrok na swoje małe rączki, na których miał bardzo dużo dowodów zbrodni. Był jednak tylko małymm urwisem, więc zanim odpowiedział na pytanie, wsunął do ust trzy palce i oblizał ze słodkości. Aerith ledwo powstrzymała parsknięcie śmiechem.
- Chcieliśmy spróbować.
- No dobrze, a od kiedy próbowanie czegoś polega na usmarowaniu tym czymś całej swojej buzi? Jedliście łapkami prosto ze słoika, prawda? - Chłopiec potaknął, na co dziewczyna głośno westchnęła. - Nie mamy w domu łyżeczek?
Zerknął na nią, po czym z powrotem utkwił niebieskie oczy w podłodze.
- Lulu nie chciała.
- Nie chciałam - potwierdziła dziewczynka.
Skończyła czyścić swoje paluszki i ociężale podniosła się z ziemi, a potem podeszła do prowadzącego dyskusję rodzeństwa. Zamiast się bronić przyjęła swoją ulubioną taktykę i po prostu przylgnęła do nóg starszej siostry, mocno się do niej tuląc. Calder, rzecz jasna, zaraz papugował swoją siostrę. Aerith nie mając innego wyjścia uklękła między nimi i z miłością objęła dzieciaki. Nie mogłaby zliczyć jak wiele razy w ten sposób unikali kary. Mała Lucine była słodkim stworzeniem, które każdą sprawę sprowadzało do przytulania. Aerith nie mogła się temu oprzeć. Nie potrafiła się na nich złościć. Na swoje małe, słodkie rodzeństwo, dla którego była matką.
Calder i Lucine stracili rodziców zanim mogli ich poznać. Ich starsza siostra podjęła się samotnej opieki nad nimi mając zaledwie dwadzieścia lat. Bała się jak szalona, ale wiedziała, że nigdy nie pozwoli na umieszczenie jej szkrabów w domu dziecka. Te dwa niemal identyczne urwisy były jej całym światem i największą uciechą. Oboje mieli jasnobrązowe, wpadające w ciepły blond włosy - z tym, że te Lucine były już prawie do ramion, a Calder niczym mały elegancik miał je przycięte nad uszami - niebieskie oczy i póki co, dokładnie takie same rysy twarzy. Jedyne, co ich różniło to ilość zębów - Calder nie miał dwóch jedynek a Lucy jednej. Chociaż druga mocno się chwiała!
- Co ja z wami mam, potwory, co?
- Potwory? - dziewczynka wzdrygnęła się z obrzydzeniem. - Nie ma potworów Ali.
- Masz rację, są tylko w bajce „Potwory i spółka". Kiedyś, jak będziecie więksi to ją obejrzymy. A teraz pójdziemy się przewietrzyć, bo muszę zajrzeć do szklarni, żeby obejrzeć kwiaty.
- PLAC ZABAW! - wykrzyknęły dzieciaki jednym głosem i oderwały się od siostry.
- Najpierw kontrola czystości buzi - wtrąciła jeszcze, zanim dzieciaki zniknęły, aby się przygotować.
Sięgnęła po dwa małe ręczniki, leżące na kuchennej wyspie, namoczyła je letnią wodą i podała rodzeństwu. Ci grzecznie przyjęli materiał i przetarli swoje umorusane czekoladą twarze i rączki.
- No to raz dwa, lećcie.
Dziewczyna nie musiała mówić ani słowa więcej by ta szalona dwójka wystrzeliła do swojego pokoju by założyć ubrania i buty. Mieli tę swoją bliźniaczą synchronizację i często doprowadzali nią Aerith do szału. Ale kochała ich jak własne dzieci. Bo w sumie byli jej dziećmi. Łączyły ich więzy krwi i niekończąca się miłość. To, że ich nie urodziła, nie oznaczało, że nie była ich matką. Była. Odkąd skończyli po trzy miesiące.
Ari podniosła oblepiony czekoladą słoik z podłogi i podeszła do zlewu, w którym umieściła szkło. Zalała słoik wodą, umyła dłonie, a potem przygotowała sobie miskę swoich ulubionych płatków z mlekiem. Jej śniadanie było takie samo, odkąd pamiętała i jeszcze jej się nie znudziło, mimo że płatki z biegiem lat smakowały coraz gorzej. Zdecydowanie dodawali do nich mniej cukru i kakao, by ciąć koszty. To powinno być nielegalne. Mogłaby nawet złożyć skargę, bo był to produkt wytwarzany w jej rodzinnym miasteczku, ale nie lubiła robić nikomu kłopotów. Zawsze jednak mogła szepnąć słówko komu trzeba i może ktoś byłby w stanie co nieco w tej sprawie ugrać... Ale nieważne. Skupiła się na jedzeniu, a potem na przygotowaniu kawy w dużym termosie oraz dwóch herbat w mniejszych. Na jednym były wszystkie księżniczki Disney'a a na drugim nie kto inny jak Czkawka i Szczerbatek. Spakowała oba termosy do swojej torby razem z pudełkiem ciasteczek z kawałkami jabłek, które dzień wcześniej zrobiła babcia Nora.
Babcia Nora była babcią nie przez więzy krwi, a pomoc, jaką obdarzyła Aerith. Od lat była dla niej wspaniała i życzliwa ze względu na jej wnuka, ale po śmierci rodziców Aerith ich relacja znacznie się zacieśniła. Pomagała jej jak mogła wraz ze swoim mężem Fredrickiem, z którym prowadziła swój wymarzony biznes - plantację ostrych papryczek habanero i mini wytwórnię ostrego sosu „NorDric". Calder i Lucine często spędzali u nich czas, gdy Aerith musiała zająć się kwiatami oraz kwiaciarnią. Dziewczyna odziedziczyła po rodzicach spory dom, ogromną plantację tulipanów papuzich i niewielką, ale zarazem jedyną w miasteczku kwiaciarnię. Żyła na godnym poziomie, który każdego roku podnosiła dzięki swojej ciężkiej pracy. Jej pierwszym dużym projektem było poszerzenie horyzontów kwiatowych i rozpoczęcie uprawy kosmosu czekoladowego, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Kwiaciarnie, z którymi była zaprzyjaźniona dosłownie oszalały na ich punkcie.
Dzieciaki były gotowe do wyjścia kilkanaście minut po tym, jak Aerith skończyła zmywać naczynia. Poprawiła młodzikom ubrania, założyła im dopasowane kapelusze przeciwsłoneczne i mogli się wspólnie wybrać na wycieczkę. Nie był to długi marsz, bo mieli przed sobą jedynie piętnaście minut drogi, ale dziewczyna wiedziała, że dla jej rodzeństwa ta przechadzka była nie lada wyczynem. Gdyby nie umowa o placu zabaw podczas każdej wycieczki do szklarni nie miałaby szans by przekonać ich do tego marszu.
Urokliwe miasteczko, w którym żyli - Connerbay - było jednym z najpiękniejszych miejsc w stanie Oregon. Miało swój nieporównywalny z żadnym innym miejscem klimat, bo w pewnym sensie było zapomniane. A może nieodkryte?
Connerbay było na tyle małe, że każdy znał każdego i jednocześnie tak bogate w piękno natury, że mieszkańcy mieli cały wachlarz możliwości spędzania tam czasu - od niewysokich, choć przepięknych gór, przez rozległe polany pełne dzikich kwiatów i na wspaniałych rzekach i krystalicznie czystych jeziorach kończąc. Turyści mieliby tam istny raj na ziemi. Gdyby tylko wiedzieli, że gdzieś w Ameryce znajduje się to miasteczko... Życie miejscowych wywróciłoby się do góry nogami.
Aerith kochała Connerbay całym swoim sercem. Uwielbiała ten klimat starego, zapomnianego miasteczka, które w niektórych miejscach aż raziło nowoczesnością. W jej rodzinnym mieście mieszkańcy byli niemal samowystarczalni. Nie mieli potrzeby jechać do większego miasta by w cokolwiek się zaopatrzyć, bo niemal wszystko wykonywali i uprawiali samodzielnie. Każdy mieszkaniec miał swoją określoną funkcję i dzielił się z innymi tym, co potrafił. Aerith była odpowiedzialna za wyjątkowe, wymyślne kwiaty oraz kwiaciarnię, do której sprowadzała gatunki potrzebne mieszkańcom na co dzień. Babcia Nora i jej mąż Fredrick zajmowali się papryczką i ostrymi sosami a dla przykładu Ella - pięćdziesięciolatka z najszerszym uśmiechem, jaki Aerith w życiu widziała - prowadziła bogato zaopatrzony sklep spożywczy. Gabrian i Nikko mieli swój warsztat samochodowy, Azele i jej mąż Dion prowadzili ogromną restaurację a ciocia Rufina zaopatrywała miasteczko w najpyszniejsze słodkości. Każdy miał swoje zadanie i wykonywał je w doskonały, przez lata wyćwiczony sposób.
Jednak życie w miejscowości liczącej niewiele ponad czterysta osób było zarówno wspaniałe, jak i męczące. Każdy znał każdego i każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, co często kończyło się bójkami bądź słownymi przepychankami. Aerith kiedyś była tym zażenowana, ale pewnego dnia bardzo doceniła swoją małą sąsiedzką społeczność. Dzięki tej ich niezachwianej wścibskości poradziła sobie w najgorszym momencie swojego życia, gdy cały świat runął jej na głowę. Każdy ofiarował jej pomocną dłoń i wsparcie, bez którego z pewnością by sobie nie poradziła. W końcu to nie lada wyzwanie by po brutalnej, niespodziewanej stracie rodziców przejąć opiekę nad dwójką trzymiesięcznych bobasów. I to mając zaledwie dwadzieścia lat.
Przechodząc przez miasteczko Aerith i jej dwa szkraby były zaczepiane średnio co pięć metrów. Jak nie machała do nich pani Ella ze sklepu spożywczego, to zagadywał ich pan Julian ze sklepu z narzędziami, czy Ingrid z kwiaciarni, którą Aerith zatrudniła pół roku temu, by spełniała swoje artystyczne wizje w bukietach i wiązankach. Na każdym kroku czaił się ktoś znajomy, więc ich piesza wędrówka do szklarni usytuowanej na uboczu miasta wydłużyła się do niemal półgodzinnej wyprawy. Kiedy w końcu dotarli na miejsce dziewczyna zaprowadziła swoje rodzeństwo na mieszczący się tuż obok biura plac zabaw. Jak zawsze było tam mnóstwo dzieciaków, które pilnowały opiekunki z przedszkola - Olivia oraz Stella. Od poniedziałku do piątku pełniły pieczę w placówce a weekendami dorabiały na placu zabaw. Rodzice dzieciaków z Connerbay traktowali je jak boginie za to poświęcenie.
- No dobrze - odezwała się Aerith, gdy jej szkraby przekroczyły bramkę placu zabaw. - Macie być grzeczni dla pań opiekunek i nie biegać. Wrócę po was za godzinę i pójdziemy po świeże bułeczki do piekarni, dobra?
Dzieciaki ochoczo pokiwały głowami. Dziewczyna pochyliła się w ich kierunku z ustami ściągniętymi w dziubek, a maluchy w swojej bliźniaczej synchronizacji ucałowały jej policzki. Potem pobiegli w stronę ulubionej zjeżdżalni, a Ari pomachała do opiekunek, dając im znać, że znika z pola widzenia swoich urwisów.
Udała się prosto do ogromnej szklarni, w której uwielbiała przebywać jako dziecko. Od śmierci rodziców starała się jak najmniej czasu spędzać w środku, więc od razu skierowała się do biura, w którym od lat pracowała Tori - najlepsza przyjaciółka jej matki, która znała ten biznes od podszewki. Od zawsze zajmowała się całą papierkową robotą związaną z plantacją, więc po śmierci przyjaciółki na prośbę Aerith przejęła dowodzenie w biznesie. Stała się managerką, która przez znajomość interesu nie pozwoliła mu zginąć wraz z młodą właścicielką, której świat zwalił się na głowę.
- Dzień dobry, Tori - przywitała się grzecznie młodsza dziewczyna. - Jak się masz?
Zajęła miejsce przed biurkiem swojej managerki i posłała jej lekki uśmiech, który starsza kobieta od razu wesoło odwzajemniła. Było w jej twarzy coś, co wywoływało w Ari nostalgię. Może to jej oczy, wyrażające ciepło a może mgliste wspomnienia z dzieciństwa, gdy bawiła się z nią i jej mamą lalkami.
- Świetnie, dostałam twoją wiadomość odnośnie wizyty pana Henry'ego i zleciłam Emilowi oprowadzenie go po szklarni. Od dwudziestu minut spacerują, więc myślę, że Emil świetnie sobie radzi. Myślę, że Henry będzie zachwycony jakością kosmosów. Tegoroczne zimowanie było o wiele lepiej ogarnięte, bo mieliśmy nauczkę z zeszłego roku.
Emil był starym kolegą Aerith z czasów szkolnych, który zatrudnił się w szklarni kilka miesięcy temu. Po tym, jak upewnił się, że uprawa warzyw albo hodowla zwierząt nie jest jego przeznaczeniem postanowił poszukać szczęścia na plantacji kwiatów i wyglądało na to, że nieźle mu to szło. Nabył bardzo dużą wiedzę i teraz wspaniale zajmował się roślinami pod okiem samego mistrza - Christiana, który w rodzinnej szklarni Ari spędził jeszcze więcej czasu niż Tori. Był najlepszym zaklinaczem kwiatów, jakiego znało Connerbay. I zapewne cały stan Oregon i wszystkie dookoła niego. Niejednokrotnie otrzymywał oferty od innych plantatorów, ale nigdy nie zostawiłby Aerith.
- To dobrze, zapowiada się owocny rok.
- Zdecydowanie! Tulipany zaczynają kwitnąć, maili od nowych klientów jest od groma a pracownicy nie sprawiają problemów. Czego chcieć więcej, szefowo?
Aerith skrzywiła nosem na to słowo. Szefowa. Nie czuła się szefową. Nigdy nie brała czynnego udziału w uprawie tulipanów i nie była także osobą, która zarządzała swoimi pracownikami. Ari czuła się bardziej jak reprezentantka, twarz firmy, która nie ma żadnego konkretnego zadania poza... byciem. Jedyne, co systematycznie robiła to spacerowanie wokół kwiatów, gdy szklarnia pustoszała i przyglądanie się im. Od czasu do czasu przeglądała też internet w poszukiwaniu nowych odmian do wypróbowania lub nowego gatunku. Kosmos czekoladowy był, można powiedzieć, jej pierwszym dzieckiem. Projektem, który wyszedł spod jej rąk i zwalił z nóg niejednego sceptyka. Mieszkańcy nie byli przekonani do nowego kwiatu, gdy zaczęli przygotowania do sadzenia - przywykli do tego, że w Connerbay uprawia się tylko tulipany papuzie. Były swego rodzaju dumą miasteczka. Jedyną kwiatową plantacją w okolicy. Wszyscy się nią zachwycali i nie mogli się pogodzić z decyzją o poszerzeniu oferty rodziny Cherrie.
Gdy kosmosy zakwitły po raz pierwszy a mieszkańcy zaciągnęli się ich czekoladowo-waniliowym zapachem narracja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Zachwyt jaki spłynął na Ari od sąsiadów był tak ogromny, że dziewczyna myślała, że pewnego dnia założą jej na głowę koronę królowej kwiatów. Pokochali te rośliny tak bardzo, że przez kilka tygodni można je było znaleźć niemal w każdym domu.
- Masz może jakieś nowe informacje na nasz ulubiony temat, Tori? - zapytała nagle Aerith.
Starsza kobieta zamknęła swojego laptopa z lekkim trzaśnięciem i z niemal szaleńczym uśmiechem spojrzała w oczy swojej szefowej.
Ulubionym tematem, o którym wspomniała dziewczyna była tajemnicza budowa na obrzeżach Connerbay. Kilka miesięcy temu, parę kroków od jeziora Flavlake - największego i zdecydowanie najbardziej malowniczego w mieście - na tle skalistych gór wzniesiono wysokie, bogato zdobione ogrodzenie. Wzniesiono je wokół ogromnej, zaniedbanej posiadłości należącej do rodziny Calland. To znaczy należała do nich kiedyś, obecnie... cóż, nikt w miasteczku nie wiedział, kto odkupił od starej pani Calland tę ruinę. Tuż po sprzedaży wyjechała z miasteczka do Waszyngtonu, do swoich dzieci i nowy właściciel stał się obiektem rozmów pomiędzy mieszkańcami. Każdy się interesował, ale nikt nie doszedł do prawdy. Właścicielem był ktoś i po ogrodzeniu terenu od razu zabrał się do pracy. W błyskawicznym tempie przystąpiono do roboty. Budowlańcy, architekci, elektrycy, specjaliści i masa potężnego, drogiego sprzętu, która dzień w dzień wjeżdżała do Connerbay stworzyła... coś z niczego. Z zaniedbanego domu piękną jednokondygnacyjną willę w stylu rustykalnym z wieloma nowoczesnymi akcentami. Posiadłość zdecydowanie wzrosła na wartości. Z zewnątrz prezentowała się oszałamiająco a w środku... To słodka tajemnica, nawet największego natręta nie wpuszczono na teren tego miejsca.
- Ostatnio obiło mi się o uszy, że ktoś słyszał od kogoś, że ktoś inny widział, że przywieziono za bramę dwa bardzo drogie samochody. Podobno jest tam wielki parking podziemny na kolekcjonerskie fury. Jestem potwornie ciekawa, kto się tam osiedli. Nowi sąsiedzi na bank wygrali w jakimś teleturnieju grube miliony.
- Pewnie tak - mruknęła dziewczyna w odpowiedzi. - Byle się nie okazało, że to jakaś gwiazda filmowa, z którą nagle przyjedzie tutaj tabun rozwydrzonego tłumu.
Jeśli rozmówczyni wyczuła w głosie Ari pewnego rodzaju pstryczek, nie dała tego po sobie poznać. Na przestrzeni lat kobieta nauczyła się, że z panną Cherrie można porozmawiać na każdy temat. Pod warunkiem, że nie dotyczył on jej serca i chłopaka o imieniu Westley.
Chociaż czy ktoś o imieniu Westley w ogóle jeszcze istniał? Teraz, po siedmiu latach był po prostu... Wesem. Międzynarodową gwiazdą wyprzedającą największe areny na świecie. Międzynarodową gwiazdą, na punkcie której kobiety mdlały, a mężczyźni nabierali piany do ust. Międzynarodową gwiazdą, której twarz ukazywały najbardziej prestiżowe magazyny modowe. Międzynarodową gwiazdą, której pieniądze uderzyły do głowy.
Jednak przede wszystkim niejaki Wes z pewnością nie był już dla Ari jej Westleyem.
___________
Twitter: #MelodiaTesknotyFem
Pierwsze koty za płoty :)
Jak Wam się czyta taka wersja? Zaczynałam pisać tę książkę trzykrotnie - raz w narracji 3osobowej, potem 1osobowej i stanęło na narratorze. Zmieniałam też umiejscowienie akcji i imiona, ale Oregon i wymyślone Connerbay jakoś najbardziej mnie przekonują. Miasteczko, które nie istnieje w rzeczywistości ma większy potencjał na ciekawe miejsca :D
Dajcie znać, co myślicie, ta książka otwiera pomiędzy nami nową erę i mam nadzieję, że będzie Wam odpowiadać tak, jak mi :) Mam mnóstwo pomysłów na papierową wersję hehe
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top