Rozdział IV

— Tylko spójrz, co za brzydactwo.

— Ani to urodne, ani dziewczęce.

— A jaka wiecheć, hi-ha, hi-ha.

— Toż nasze wierzchowce mają ładniejsze.

— Co za brak manier, widziałeś?

— A jakże nie, jak tak.

— Któż to widział, by w takiej sukni zalegać aż do świtu.

— Może czym upojona?

Miałam wrażenie, że wciąż śnię, a te zgryźliwe głosiki w mojej głowie za chwilę umilkną. Jednak gdy otworzyłam oczy, znowu napotkałam ciemność. Instynktownie sięgnęłam do oczu i spłoszona, zdarłam z głowy przepaskę...

Gdy wzrok się wyostrzył, ujrzałam nas sobą dwie pochylone postacie. Po zaciętych minach oraz szpiczastych uszach zorientowałam się, że są elfami. Dziwne, ponieważ wyglądali na dość sędziwych i niezbyt urodziwych, co w ich społeczności było niespotykane, a przynajmniej dla mnie. Widziałam już różne ich oblicza, lecz żadne z nich nie były tak... szpetne?

— I co tak wytrzeszczasz oczy, jak bydlątko? — odezwał się pierwszy ten z lewej.

Miał srebrzyste, przeplatane wrzosowymi pasmami włosy, garbaty nos oraz błękitne oczy. Ubrany był w wytworne, również srebrzyste odzienie ze starannie wyhaftowanymi czarnymi kwiatami wokół szyi i rękawków.

— Nie jestem bydlątkiem — obruszyłam się. — Mam na imię Indygo.

— Słyszałeś? — odezwał się ten z prawej, o podobnym wyglądzie, z tą różnicą, że miał błękitne pasma włosów między srebrzystymi, zielone oczy i ubrany był w jasnoniebieski, elegancko haftowany złotą nicią strój.

— Głuchy przecież nie jestem — burknął pierwszy.

— Jaka butna i odważna, pomyślałby kto — warknął ponownie błękitny.

— J a k ś m i e s z, o d z y w a ć s i ę n i e p y t a n a! — pisnęli jednocześnie, na co skuliłam się, omal nie dając nura z powrotem pod okrycie.

Co oni wszyscy mieli z tym nieodzywaniem się? Nawet przedstawić się nie było mi wolno? Gdy obaj nagle zachichotali, zacisnęłam zęby i poderwałam się z łóżka, prostując plecy jak struna.

— To niegrzeczne i obraźliwe — zauważyłam, poniesiona nagłą odwagą. — Najpierw powinniście się przywitać, a potem przedstawić, ponieważ nie mam obowiązku zniżać się przed służbą — dodałam stanowczo.

— Służbą? — powtórzył ze zdziwieniem błękitny.

— Służbą?! — wrzasnął drugi z lewej z garbatym nosem, który wydał mi się bardziej agresywny i złośliwy, nazywając mnie wcześniej bydlątkiem.

— A co? — Skrzyżowałam ramiona na piersiach i przyjrzałam się elfom bliżej. Momentalnie ich głowy znalazły się obok siebie. — Może któryś z was jest panem tego pałacu? No, który w nim mieszka i komu z was powinnam się pierwsza pokłonić? — zadrwiłam na widok ich wystraszonych min.

— M y? W p a ł a c u? — zdziwili się, robiąc wielkie oczy.

— Tak podejrzewałam... — Uśmiechnęłam się pod nosem i mój wzrok padł na stolik, na którym stał kubek z parującym napojem i talerz wypełniony strawą. — Bądźcie łaskawi zostawić mnie samą. Muszę się przebrać, zjeść posiłek i zabrać do pracy, inaczej to was obarczę winą za moje ociąganie się.

To powiedziawszy, posłałam każdemu groźne spojrzenie i wyskoczyłam z łóżka. Nie sięgali mi nawet do dekoltu i zdałam sobie sprawę, że nie dość, że byli szpetni i złośliwi, to w dodatku zaliczali się do elfich karłów. Musieli bardzo cierpieć z tego powodu, co jeszcze bardziej uwydatniało ich przykrą naturę.

— Bezczelna — jęknął pierwszy.

— Zarozumiała — dodał drugi.

— Skończcie już z tymi obelgami i sio, z mojej izby, ale już! — Tupnęłam nogą, łapiąc się pod boki.

Gdy czmychnęli za drzwi, zeszło ze mnie powietrze i moja pewność siebie momentalnie wyparowała. Co ja najlepszego uczyniłam? W Zalem mówiło się, że władca Meduzalem wie o nas wszystko, że jego króliki siedzą w każdej norze, podsłuchują i mu powtarzają. Co zatem czekało mnie za zniewagę karzełków? Podejrzewałam, że prędzej czy później zostanę za to ukarana, ale póki co, czas było wziąć się do pracy.

Rozpięłam zamek z boku sukni, przy okazji zauważając, że strasznie się powygniatała podczas snu, po czym zdjęłam ją i odłożyłam na łóżko. W samej halce podeszłam do półki, na której znajdowało się moje robocze odzienie. Chwyciłam pierwsze z brzegu, rozłożyłam i sprawdziłam rozmiar. Szorstka w dotyku szara sukienka sięgająca do łydki, była bezkształtna i przypominała raczej worek, ale nic to. Pomyślałam, że im skromniejsza i mniej rzucająca się w oczy, tym dla mnie lepiej.

Ktoś przynajmniej nieświadomie zadbał o moją wygodę. Sinthel zmuszał mnie do ciężkich prac, w ciągających się po ziemi sukniach, nie wspominając, o wbijających się w kibić niewygodnych rusztowaniach, które byłam zmuszona pod nimi nosić, by 'godnie' wyglądać dla jego oka.

Nie znalazłszy roboczego obuwia, nałożyłam z powrotem swoje pantofle. Byłam wygłodniała, więc przyciągnęłam krzesło do stolika i przysiadłam do posiłku. Herbata smakowała dziwnie i pływały w niej płatki kwiatów. Strawa zaś okazała się gęstą owsianką, wymieszaną z suszonymi owocami. Pachniała wyśmienicie i smakowała przepysznie, aż chciało się wziąć dokładkę. Niestety na tym skończyły się moje przyjemności. Opłukałam naczynia, polewając je wodą z dzbana nad miednicą, a następnie osuszyłam ścierką i ustawiłam z powrotem na stoliku.

Zganiona przez elfy za wygląd, postanowiłam zasłonić włosy. Zaplotłam je w ciaśniejszy warkocz i podwinęłam pod spód. Głowę natomiast obwiązałam szerokim pasem, który odprułam od sukienki. Dobrze, że matka tego nie widzi — pomyślałam, krzywiąc się pod nosem.

Niespodziewane pukanie błyskawicznie postawiło mnie na baczność. Ostrożnie podeszłam do wejścia i uchyliłam drzwi. Pod nimi stał ten sam elf w błękitnej tunice, z niebieskimi pasmami we włosach.

— Gotowa zacząć pracę? — Odchrząknął dumnie i w zabawny sposób, odrzucił srebrzystą czuprynę.

— Tak jest — odpowiedziałam, po czym przecisnęłam się na zewnątrz, szukając wzrokiem drugiego złośliwca. — Dziękuję za pyszne śniadanie — dodałam przez grzeczność i w żartach, ukłoniłam mu się nisko.

— Czyś ty rozum postradała? — pisnął spanikowany, rozglądając się na boki. — Gdyby nasz pan to widział, znowu zamieniłby mnie w żabę — jęknął, pobladły na twarzy.

— Żarty wyjdą ci na zdrowie — skwitowałam, nie mogąc uwierzyć w te brednie.

— To bynajmniej nie żarty, dziewczyno. Mamy szczęście, że pan o tej porze odpoczywa, inaczej ciebie również spotkałaby kara — zakomunikował konspiracyjnie.

Sądziłam, że dalej próbuje mnie zastraszyć, ale jego mina była poważna. Przeniosłam wzrok na kolumnę ostrokrzewu, przeszłam dwa kroki, po czym wyjrzałam zza niego w kierunku pałacu i...

Zdębiałam.

https://youtu.be/n2aTAImHbgE

Trawnik, który jeszcze w nocy był soczysty i bujny teraz wyglądał jak pobojowisko. Tu i ówdzie świeciły gołe, wyschnięte place, a klomby?! Ogród... ten piękny ogród! Zachwiałam się na obcasach, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

— Co się tu stało? — wydusiłam, chwytając się za głowę.

— To właśnie twoja praca, dziewczyno — odpowiedział, stając tuż obok.

— Ale... kto to wszystko zniszczył? — zapytałam, spoglądając na niego z góry.

— Nic nie mogę powiedzieć, a nawet gdybym mógł, to i tak bym tego nie zrobił. To było kiedyś nasze zajęcie, które nam odebrałaś, a teraz musimy się męczyć w... — urwał i machnął ręką. — Zresztą, nieważne.

— Odebrałam? Myślisz, że prosiłam się o przyjazd tutaj? — Miałam ochotę, trzepnąć go po tej srebrzystej czuprynie.

— Tak, wiem. — Westchnął. — Wy ludzie i Szafirowa Noc. — Cmoknął kilka razy. — Posłuchaj... Z tyłu za twoją kwaterą jest składzik z narzędziami, nasiona oraz konewka. Po wodę musisz chodzić do strumienia, który znajduje się między tamtymi krzewami. — Wskazał palcem na wyschnięte skupisko gałęzi. — Póki nie minie okres kwarantanny, pod żadnym pozorem nie wolno ci wchodzić do pałacu. Czas posiłku rozpoznasz po dźwięku dzwonu, który znajduje się... — zamilkł i zaczął się rozglądać, a po chwili nagle wytrzeszczył i tak już zbyt duże oczy. — Gdzie on się podział? — Podrapał się po głowie. — No nie ma go, ale do czasu obiadu coś wymyślę — parsknął, ukazując przy tym białe ząbki i niebieski język. — Jakieś pytania? — Spojrzał na mnie z dołu i po jego minie wywnioskowałam, że mój wzrost był mu nie w smak.

— Może innym razem. Na razie dziękuję — odpowiedziałam uprzejmie.

Nie był taki zły, jak początkowo oceniłam. Sama wolałam unikać kłótni, nie byłam złośliwa i raczej obracałam wszystko w żart, więc istniała szansa, że jednak się dogadamy.

— Aha, jeszcze jedno — zagadnął, gdy odwróciłam się do niego plecami. — Musisz zdążyć przed nocą. Ogród ma wyglądać nienagannie, kiedy pan wyjdzie na przechadzkę. Jeśli coś mu się nie spodoba bądź pewna, że kolejnego dnia dołoży ci jeszcze więcej zajęć. Dlatego postaraj się, jak możesz, inaczej będziesz pracowała od świtu do świtu — ostrzegł bez ogródek.

— Co takiego? — Odwróciłam się, sprawdzając, czy znowu mnie nie nabiera.

— To, co słyszałaś.

— Ale... to niemożliwe... to... — Załamałam ręce. — Nie dam rady ogarnąć tego wszystkiego przed zmrokiem — oznajmiłam, przejęta.

— Dasz. My dawaliśmy to i ty temu podołasz — wypalił pewny siebie, oceniając mnie wzrokiem.

Za nic w świecie nie zdążę uprzątnąć nawet połowy — pomyślałam, skołowana i ruszyłam za swój drewniany domek, który z zewnątrz wyglądał jak duża buda dla psa, tylko z drzwiami i małymi okienkami.

— Mam na imię Mars! — usłyszałam za sobą i choć byłam podłamana, to mimowolnie się uśmiechnęłam.

Z trawnikami poszło nie najgorzej. Wygrabiłam z nich dokładnie suche badyle i liście, zasypałam rozkopane kopytami darnie, wysiałam trawę w puste place, które uprzednio wzruszyłam, trochę mniejszym od grabi narzędziem, a na koniec zaczęłam nosić wodę i podlewać.

Strumień okazał się dość głęboki. Tak głęboki, że gdy pantofel ześlizgnął mi się po błotnistym nabrzeżu i wpadłam do wody, ta sięgała mi po pas. Była lodowata i gdyby nie słońce, które do tego czasu już porządnie przygrzewało, musiałabym wrócić do izby, żeby się przebrać. Czasu jednak nie miałam, więc dopóki mnie nie wysuszyło, krzątałam się cała mokra.

Najgorzej było z klombami róż. Każdy krzak był wyrwany z korzeniami i podeptany. Nie miałam pomysłu, co z nimi zrobić, więc obcięłam uszkodzone części, po czym wsadziłam z powrotem i obwicie podlałam. Wątpiłam, żeby się przyjęły, ale nie miałam innego pomysłu. Zanim się z nimi uporałam, słońce było już za południem. W palcach miałam wiele cierni, ręce były podrapane, a gdzieniegdzie tak głęboko, że na ranach widniała zaschnięta krew. Nie czułam zbytniego bólu, po prostu pracowałam, dając z siebie wszystko.

Nie mogłam przestać myśleć o tym, kto i z jakiego powodu zniszczył tyle piękna. To musiała być okrutna i bezduszna osoba. Myślałam też o domu, a zwłaszcza o babci oraz pierścionku, który bezpowrotnie utraciłam. O Lorenie również, ale zaraz przy nim, przed oczami ukazywała mi się Esta i tego widoku za nic nie mogłam wyrzucić z głowy. Przepadło moje Zalem, przepadło wesele i moja wolność. Pocieszałam się tylko tym, że może ów pan, być może okaże się bardziej litościwy od Sinthela i sprowadzi tu moją rodzinę. Nawet gdyby mieli zamieszkać gdzieś daleko, to świadomość tego, że nie zostali w biedzie, pomogłaby mi przetrwać ten przykry i bezsensowny obowiązek. Pytanie tylko... jak długo? Na koniec moje myśli powędrowały do Isy. Byłam ciekawa, dokąd i jak daleko ją wywieziono. Chciałabym ją zobaczyć, ale marne były szanse, że kiedyś opuszczę tę posiadłość.

Od czasu do czasu zerkałam w stronę pałacowych okien, mając dziwne przeczucie, że jestem obserwowana. Momentami zdawało mi się, że widzę czyjś cień snujący się za szybami. Zachodziłam w głowę, po co była ta bezsensowna kwarantanna i jak długo potrwa. Czy zamieszkam w pałacu, czy może zostanę przeniesiona na tyły, gdzie znajdowały się dwa małe domy? W porównaniu z moją izbą i tak były duże...

Rozmyślania pomagały mi w pracy i ani się obejrzałam, a usłyszałam dzwonienie, choć nie przypominało typowego dzwonu, a raczej uderzanie tłuczkiem o patelnię. Zostawiłam narzędzia na grządkach i powlekłam się do strumienia, by obmyć ręce i trzewiki. Te niestety niezbyt zdawały egzamin przy takiej pracy i już na cholewkach zaczęły się rozdzierać, a cieniutka podeszwa przecierać na palcach. Potrzebowałam butów i to solidnych. Te wytrzymają jeszcze góra dwa dni — pomyślałam zafrasowana.

Gdy wróciłam do chatki, zastałam czekającego tam na mnie drugiego elfa. Na jaskrawej kanarkowej tunice miał nałożony biały fartuch i wyglądał w nim bardziej niż zabawnie. Nie musiałam o nic pytać i sama szybko się domyśliłam, że zostali oddelegowani do kuchni.

— Obiad podany. — Spojrzał na mnie z dystansem, marszcząc garbaty nos.

— Dziękuję — powiedziałam, a następnie zdjęłam wilgotne buty i zostawiłam na zewnątrz, żeby choć odrobinę przeschły.

— Mam na imię Jonas — odezwał się nieśmiało, kiedy wchodziłam do izby. — Dziękuję, Jonasie — dodałam i zostawiłam za sobą otwarte drzwi.

— Trawa już kiełkuje. Nieźle się spisujesz — ciągnął, na co oderwałam wzrok od posiłku i zerknęłam na niego zdziwiona.

— Jak to kiełkuje? Przecież dopierutko co wysiałam...?

— Nie powinnaś brudzić wody w strumieniu — uciął, opierając się o futrynę. — Pan będzie zły i Dzwoneczek także — ostrzegł, spoglądając na moje bose nogi.

— Dzwoneczek?

— Mieszka w strumieniu i nie lubi, kiedy wpada do niego błoto. Może się obrazić, zabrać wodę hen za łąkę, aż do granic pana Sinthela i będziesz musiała stamtąd ją dźwigać — wyjaśnił obojętnie.

— Sin...? Powiedziałeś S i n t h e la? — wydusiłam z niedowierzaniem i odsunęłam się od stołu, omal nie wywracając na nierównym krześle.

— Dla ciebie, pan — poprawił mnie, wydłubując coś zza paznokcia.

Byłam w niebezpieczeństwie! Zadrżałam, nie mogąc uwierzyć, że mieszkał w sąsiedztwie. Co ja pocznę? Że też musiałam znowu o nim usłyszeć, a na samą myśl, że moglibyśmy się spotkać, a z pewnością tak będzie, skręcało mnie w żołądku.

— Coś tak zzieleniała? Jedz, robota czeka — ponaglił mnie Jonas.

Skołowana, przeszukałam wspomnienia z mojego pobytu u niego, do których niechętnie wracałam, ale nie przypominałam sobie, żeby jakakolwiek posiadłość znajdowała się za jego granicami. Pamiętam puste jałowe pole i... strumień. Rzeczywiście, był tam strumień, lecz nie było żadnego Dzwoneczka. Nic z tego nie rozumiałam.

— Potrzebuję butów. Moje niedługo się zniszczą — zakomunikowałam, próbując ukryć zdenerwowanie i odgonić natrętne myśli. Wbiłam widelec w białe, pachnące piure z koperkiem i odrobiną masła na wierzchu, nabrałam na widelec i skosztowałam...

— Pycha. W życiu lepszego nie jadłam — pochwaliłam.

Na talerzu znajdował się też groszek z marchewką, brokuły i coś, co wyglądało jak kawał upieczonej na ruszcie cielęciny...

— Porozmawiam z Marsem, ale u nas nie ma nic za darmo, dziewczyno — oznajmił tajemniczo.

— To znaczy? Czego chcesz w zamian? — zapytałam zaciekawiona, choć i tak nic cennego nie miałam.

— Powiedzmy, że od czasu do czasu wyświadczysz nam przysługę i będziesz nas zastępowała, kiedy minie twoja kwarantanna, a załatwię ci takie buty, że będą ci służyły do końca życia — odpowiedział z błyskiem w oku.

— W porządku. Tylko mają być wygodne i żeby ziemia nie wsypywała się do środka — wyjaśniłam, przyglądając mu się z boku.

To oczywiście nie było w porządku, ponieważ w kuchni było przeze mnie więcej bałaganu niż pożytku, ale jakoś musiałam sobie radzić, żeby nie być zmuszoną, biegać boso. Nieco zaniepokoiło mnie ostatnie stwierdzenie, że będą mi służyły do końca życia, ale to nie był czas na zagłębianie się w tak odległą przyszłość.


Cdn...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top