14. Taylor

11.08.2022

Taylor

— Wskaż mi osobę, która w tym pomieszczeniu jest najbardziej szczęśliwa — mówi Tabitha, wsmarowując w mój kark jakąś maź.

Nie wiem co to dokładnie jest, ale Tabi wytłumaczyła, że rozluźni moje ciało, dzięki czemu będę bardziej skupiony.

O ile z tym pierwszym miała rację, tak skupić nie potrafię się wcale. Myślę tylko o jej dłoniach, ugniatających mój kark. Nie mogę powiedzieć, że to jest przyjemne, bo to by była obelga.

Jeśli Tabithcie znudzi się praca zielarki, to może otworzyć salon masażu i ma jak w banku, że tłumy będą tam wchodzić drzwiami i oknami.

Sam zapisałbym się na wiele sesji. Najlepiej codziennych po kilka godzin.

Tabitha przestaje masować, a mi wyrywa się zdruzgotany jęk.

— Skup się — ruga mnie, ale słyszę nutę śmiechu w jej głosie.

Przymykam powieki, lustrując w ten sposób znajdujące się w tym pomieszczeniu osoby.

Zastanawiam się, w jaki sposób będzie mi najlepiej dojść do tego, kto z nich tryska największą radością.

Zasysam wargę i dumam tak, aż w końcu wpadam na plan. Postanawiam to sobie zwizualizować.

Coś jakby grać w Simsy. Nad każdą osobą musi znaleźć się wskaźnik radości i wtedy najłatwiej i najszybciej będę mógł to porównać!

Tworzenie tego trwa dłużej niż zakładałem. Muszę wejść do emocji każdego, wyciągnąć z nich ten poziom i tak wielokrotnie.

Kiedy kończę tę monotonną czynność, zabieram się do porównywania. Niektórzy mają dość zbliżony do siebie poziom radości, co nie pozwala jednoznacznie stwierdzić, kto tu jest najszczęśliwszy.

— On. — Wskazuję palcem na gościa w lewym rogu sali. — Ona — dodaję szeptem na dziewczynę, która siedzi niedaleko od nas. — I oni. — Głową wskazuję grupkę osób w centralnym miejscu pomieszczenia, siedzących razem przy stole.

— Wszyscy mają ten sam poziom radości?

Kręcę głową.

— Zbliżony. Niewielka różnica.

Tabitha znów układa dłoń na moim karku i uciska w jednym miejscu.

— Dopatrz się jeszcze raz. Czasem niewielka różnica ma ogromne znaczenie.

Metoda Simsowa zawiodła, więc muszę wymyślić coś innego. Matematycznie?

Nie, to nie przejdzie. Do czasu trafienia tutaj orłem z matematyki nie byłem. Wątpię, żeby cokolwiek w tej kwestii się zmieniło.

Jeśli nie to, to co innego?

— Dasz radę — dopinguje mnie.

To miłe. Nie mam wrażenia, jakby tylko odbębniała powierzone zadanie, a naprawdę we mnie wierzyła.

Łączę nasze spojrzenia i uśmiecham się z wdzięcznością.

I mam. Wpatrując się w Tabithę, spływa na mnie olśnienie. Nie muszę podchodzić do tego logicznie, bo wszystko, co mnie tutaj spotkało z logiką nie ma nic wspólnego.

Intuicja. Trochę ślepy traf, ale jestem pewien, że nie zawiedzie i jest rozwiązaniem.

Wbijam ponownie wzrok w ludzi i już wiem.

— Ona była przed chwilą najbardziej szczęśliwa, ale ten mężczyzna z kozią bródką coś jej powiedział i jej szczęście spadło. — Odwracam się całym ciałem w stronę Tabithy. — Więc aktualnie najszczęśliwszy jest samotny mężczyzna. Chyba jest introwertykiem — dodaję, puszczając jej oczko.

Tabi uśmiecha się promiennie i zaczesuje blond włosy za ucho.

— Brawo. Grunt, to dojść do tego, jaka metoda jest odpowiednia dla siebie. Nie myśl sobie jednak, że to koniec. Wczoraj ćwiczyłeś z Sophią zabieranie i dawanie emocji, więc dziś zrobimy to na większą skalę. A potem przejdziemy do jeszcze czegoś trudniejszego.

I samozadowolenie szlag trafia.

— Nie za dużo na raz? — powątpiewam.

Tabitha kręci głową i nieznacznie unosi kącik ust.

— To co robisz ze mną, to dopiero preludium tego, czego dziś jeszcze doświadczysz. Uwierz, że te ćwiczenia to rozgrzewka przed tym, co szykuje Sophia.

Kiedy tak to opisuje, to zaczynam się obawiać. Co mogła wymyślić Sophia? Ostrzegała, że nie będzie się ze mną cackać, ale sądziłem, że to czcze gadki.

Boję się, że karze mi się zmierzyć z demonem, a na to nie jestem stanowczo gotowy i na samą myśl o takiej możliwości oblewa mnie zimny pot.

Wiem, że brzmię jak egoista. Babcia nie ma wyboru. Cierpi, a ja narzekam, że coś jest zbyt straszne. Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak samoświadomość to jedno, a wewnętrzna obawa drugie.

Nie jestem bohaterem, ale chciałbym się nim stać na moment. Przestać na moment obawiać się nieznanego i stawić lękom czoła.

— Nie myśl tyle. Poradzisz sobie.

Ściska moją dłoń, dodając mi otuchy. Wypuszczam cicho powietrze.

— Cieszę się, że we mnie wierzysz. Dziękuję.

Mam ochotę ją przytulić, ale tego nie robię. Siedzę jak przygwożdżony do krzesła i oczekuję słów Tabithy.

Kobieta mamrocze pod nosem coś, co zapewne miało być „nie ma za co” i uroczo się rumieni.

— Dobra, przejdźmy do tematu. Sprawdziłeś radość, a teraz musisz ją odebrać.

— To... Chyba trochę nie w porządku, prawda? — pytam, mając w pamięci słowa Sophii i moje zapewnienie, że nie jestem człowiekiem, który robiłby coś takiego drugiej osobie. — To zdecydowanie nie w porządku.

Tabitha marszczy brwi, nie rozumiejąc o co mi chodzi.

— Chciałabyś, żebym odebrał radość tobie? A ty byś o tym nic nie wiedziała, nie wyraziłabyś zgody. To jest złe. Już samo grzebanie w kogoś emocjach jest naruszeniem, a co dopiero coś takiego. Posługuję się tymi osobami do ćwiczeń, jakby byli marionetkami, a nie ludźmi.

— O to ci chodzi — odpowiada Tabitha i macha dłonią, jakby miała gdzieś moją tyradę. — Ej, ludzie! — krzyczy. Wszyscy na nią spoglądają. — Wiecie, że Taylor na was ćwiczy?

Kilka osób patrzy na nas jak na kretynów. Samotny mężczyzna zaczyna nas ignorować, a kilka osób przytakuje. Odpowiada tylko jedna dziewczyna z różowymi, nastroszonymi włosami.

— Nie, no co ty. Siedzimy tak sobie tutaj, bo nie mamy co robić od — zerka na zegarek — godziny.

Ktoś z grupki parska śmiechem, a Tabitha spogląda na mnie z miną w stylu „coś mówiłeś?”.

Unoszę pojednawczo dłonie.

— Skąd miałem wiedzieć? Mogłaś mi powiedzieć.

— Myślałam, że to jest jasne. Marcus zarządza i przysłał tutaj te osoby, byś na nich poćwiczył. Jak widzisz szczęśliwi nie są, więc przejdź lepiej do zadania.

Okej, zakodowałem. Po raz kolejny wyszedłem na kretyna. Powoli powinienem się do tego przyzwyczaić.

— Dobra, komu najpierw muszę odebrać radość?

Tabitha się śmieje. Nie rozumiem, dlaczego, ale mi się to nie podoba. Gdybym opowiedział żart, to oczekiwałbym, że ją rozbawię. Tyle że to było normalne pytanie.

— Taylor, Taylor. — Cmoka w powietrzu. — Nie komu. Odbierz radość wszystkim na raz.

Że? Przepraszam? Co?

Wytrzeszczam oczy i szybko lustruje każdą z osób. Jest ich dwudziestu. W jaki sposób ma mi się to udać?

Wczoraj z ledwością udało mi się odebrać ból Sophii. Dziś mam ponowić odbieranie z dziewiętnastoma osobami więcej?

Fakt, radość to nie to samo co cierpienie. Może z tą emocją będzie łatwiej?

— Dasz radę — dopinguje.

Nie wiem, który już raz słyszę te słowa z jej ust, ale znów działają. Jej wiara jest dla mnie zapewnieniem, że nie zawalę.

Podbudowuje moją pewność siebie i sprawia, że odsuwam czarnowidztwo na bok.

Przytakuję bardziej do siebie niż Tabithy i skupiam się na wszystkich energiach w tym pokoju.

Odcinam tylko tę Tabithy, nie chcąc przypadkowo pozbawić jej tej szczątkowej radości, która w niej drzemie. Przeciwnie, chciałbym, aby urosła w siłę.

Wypuszczam powoli powietrze i robię coś, co można nazwać zebraniem wszystkich w garść. Tworzę chmurę, zawieszoną pod sufitem i lekko, wyciągam z każdego po kawałku radości.

Niespiesznie biorę jej coraz więcej i więcej, aż w końcu chmura jest cała nią wypełniona.

Utrzymanie jej to nie lada wyzwanie, ale powtarzam sobie, że to nic trudnego i jestem ponadto. Wykonam zadanie prawidłowo, stać mnie na to.

Wyobrażam sobie babcię, siedzącą w swoim ulubionym fotelu z krzyżówką w dłoni i udźwignięcie szczęścia tych ludzi staje się nadzwyczaj proste.

Dociera do mnie, że swoją siłę czerpię z miłości i to ona jest kluczem do wszystkiego. Jeśli będę pamiętał, dla kogo to robię, uda mi się nawet przenieść góry.

Otwieram powoli oczy, nie przerywając zadania. Jego ciężar spada z moich barków. Teraz polecenie Tabithy wydaje się łatwizną, chociaż moment wcześniej się pod nim uginałem.

— A teraz zastąp tę radość wspomnieniami o bliskich, którzy odeszli.

— Skąd mam wiedzieć, kogo stracili? — pytam, jednocześnie nie tracąc czasu i przygotowując niematerialne pudło, z którego przeniosę wspomniane uczucie.

— Nie musisz tego wiedzieć. Wystarczy, że poruszysz konkretną strunę — podpowiada, jakby robiła to dziesiątki tysięcy razy.

Nie mam teraz czasu zastanawiać się, skąd właściwie to wie, ale koduję sobie w pamięci, by o to później zapytać.

Działam tak, jak Tabitha mi kazała, mając przed oczami babcię. Poruszam emocje w tych ludziach i wiem, że kiedy ledwo im ją daję, od razu zaczynają myśleć o tych, którzy byli dla nich ważni, a ich nie ma.

Robienie dwóch rzeczy na raz jest trudniejsze niż skupienie się tylko na jednym, ale powoli wypracowuje system i udaje mi się zrobić wszystko tak, jak być powinno.

— Rewelacyjnie ci poszło — chwali Tabitha i lekko muska palcami mój policzek. Miejsce, którego dotknęła mrowi i płonie jednocześnie. — Możesz im zwrócić radość i zabrać nostalgię.

Przytakuję i działam. Oddawanie radości sprawia mi o wiele więcej frajdy niż zabieranie jej. Widzę jak po kolei członkowie organizacji oddychają z ulgą, a ich twarze się rozpromieniają.

Gdy kończę dopada mnie lekkie zmęczenie, ale szybko przecieram oczy i zbieram się w garść.

— Wychodzimy? — pytam, widząc jak Tabi zarzuca na siebie płaszcz i torbę.

— Tak, odwiedzimy jedno miejsce.

Idę w jej ślady i się ubieram, kątem oka obserwując opuszczających to pomieszczenie ludzi. Widać u nich ulgę, że skończyłem bawić się ich emocjami i wcale się temu nie dziwię.

Mam tylko nadzieję, że nie będą mieć mi tego za złe, bo nie chciałbym sobie robić wrogów.

Wiem, że to głupie, bo przecież nie planuję tutaj zostawać. Gdy tylko odzyskam babcię, opuszczę to miejsce.

To dziwne, ale zaczynam się przyzwyczajać do Scout i ludzi, jacy tutaj są. Lubię Sophię, zacząłem cenić cięty język Livii, przestałem nawet obawiać się Ethana.

I przede wszystkim... Bardzo podoba mi się spędzanie czasu z Tabithą. Przy niej wszystko staje się łatwiejsze i przyjemniejsze.

Często myślę o niej nie jako Tabithcie tylko Tabi, co już powinno mi dać do myślenia, że to lubienie powoli przekształca się w zauroczenie.

Powinienem się tego obawiać, ale nie chcę. Mało tego, mam ochotę iść dalej, chociażbym miał się sparzyć.

— Ziemia do Taylora. — Obiekt moich rozmyślań pstryka mi palcami przed oczami. — W drogę. Jak pójdzie nam tak gładko, jak przed chwilą, to może nawet się załapiemy na gorącą czekoladę do knajpki.

Uśmiecha się promiennie, na co odwzajemniam ten uśmiech.

— Brzmi kusząco. — Ruszam za nią. — Gdzie właściwie teraz idziemy?

— Zobaczysz — rzuca tajemniczo, spoglądając na mnie przez ramię.

— Przyjemne miejsce?

Tabitha przystaje i przygryza wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Powiem tak. Na randkę bym tam nie poszła, ale miejsce samo w sobie jest normalną koleją ludzkiego życia.

Parska pod nosem, kiedy marszczę brwi, analizując jej wypowiedź. Mam wrażenie, że następne zadanie bardzo mi się nie spodoba.

Ignoruję jednak tę myśl, skupiając się na powrót na tym co ważne. Tabitha najwyraźniej dostrzega spadek mojej energii, bo łapie mnie za dłoń.

Przeplatamy odruchowo palce, jakbyśmy robili to już setki razy i muszę przyznać, że bardzo mi się to podoba.

— Nie cykaj. Pamiętaj, że jesteś potężnyym — podkreśla słowo, przeciągając głoskę y — medium i żadne groby ci nie straszne — droczy się.

Wychwytuję głównie jedno z wypowiedzianych przez nią słów i potrząsam głową, zawiedziony tym, że nie ogarnąłem tego wcześniej.

Normalna kolej życia ludzkiego? Dosadnie powiedziane.

— Cmentarz, oczywiście — dodaję do siebie cicho, co nie uchodzi uwadze Tabithy. — Nie cykam, odwiedzam cmentarz kilka razy w roku, więc miejsce samo w sobie nie jest straszne. — Wzruszam ramionami. — Bardziej mogę się obawiać tego, co planujesz, żebyśmy tam robili.

Idziemy ramię w ramię, ciągle trzymając się za dłonie. Najwyraźniej Tabithcie to nie przeszkadza, co znacznie poprawia mi nastrój, przysłaniając myśli o celu podróży.

— Nic strasznego. Mówiłam, żebyś się nie cykał. — Wystawia język.

Parskam śmiechem.

— Mówisz tak przekonująco, że prawie uwierzyłem, że tylko podumamy chwilę nad zmarłymi i zawiniemy się na czekoladę — przekomarzam się, lekko pocierając kciukiem wierzch jej dłoni.

Tabitha kręci głową i chichocze.

— Aż tak łatwo nie będzie. Nie martw się na zapas.

Wychodzimy na zewnątrz i podchodzimy do samochodu. Sadowię się na miejsce pasażera, a zielarka kierowcy. Podłącza telefon pod radio, tak jak poprzednim razem i kieruje na mnie wzrok, oczekując, że podrzucę jakiś utwór.

Czemu nie?

— Avici?

Nie pytam, czy Tabitha go zna. Wydaje mi się to dość oczywiste. Może to za sprawą jej poprzedniego wyboru, a może intuicji. Niewykluczone też, że mamy podobny gust muzyczny.

— Konkretny numer czy cokolwiek? — pyta z wyraźnym zadowoleniem z mojego wyboru.

Bingo.

— Waiting for love, poproszę.

Ruszamy, wsłuchując się w słowa piosenki i muszę się powstrzymywać, by radośnie nie klasnąć w dłonie, gdy Tabitha zaczyna śpiewać. Nie zerkam na nią by jej nie spłoszyć, ale nie mogę powstrzymać wpełzającego uśmiechu na usta.

Tabi najpierw zaczyna niepewnie, tak cicho, że ledwo słyszę słowa wydobywające się z jej ust, by z sekundy na sekundę nabierać coraz więcej odwagi. W końcu hamulce puszczają całkowicie.

To najlepszy koncert na żywo na jakim kiedykolwiek byłem.

Atmosfera jest luźna. Zachowujemy się jakbyśmy jechali na randkę, a nie na cmentarz, ćwiczyć nie wiadomo co, ale ten luz też jest potrzebny. Daje chwilę wytchnienia, zapomnienia.

Wiem, że to ulotne, ale ta namiastka normalności pozwala mi nie sfiksować. Do tej pory nie dopuściłem do siebie tego wszystkiego, co się dzieje i nie chcę tego robić. Boję się rozkładać na czynniki. Nie wiem, jak się zachowam, kiedy to wszystko do mnie trafi.

Możliwe, że zwariuję. Że zacznę kwestionować wszystko, czego doświadczyłem i co widziałem. Stanę się ponownie analizującym typem, który twardo stąpa po ziemi i nie wierzy w demony. Odrzucę intuicję i znów zacznę nazywać Scout sektą.

I będzie to największą hipokryzją, jaką świat widział, bo, cholera jasna, zaczynam czuć się częścią tej organizacji.

— W porządku? — pyta Tabitha, gdy piosenka się kończy.

Przestaję myśleć i uśmiecham się do niej, przenosząc całą uwagę na tę wyjątkową kobietę.

— Tak. Masz bardzo ładny głos — komplementuję i powstrzymuję się, żeby nie dodać i ogólnie cała jesteś bardzo ładna.

Zdecydowanie przestałem myśleć o Tabi jako o porywaczce, a zacząłem jak o obiekcie westchnień. I nawet nie wiem, kiedy to się konkretnie stało.

Śmieszy mnie, że jeśli opowiedziałbym tę historię o porwaniu i przeszedł do punktu, że się w niej zadurzyłem, ktoś od razu postawiłby diagnozę: Syndrom Sztokholmski.

A to po prostu alternatywna rzeczywistość.

— Dziękuję — odpowiada i się rumieni. Zauważyłem, że przyjmowanie komplementów niezbyt leży w naturze Tabithy. — Jeszcze będziemy jechać spokojnie dwadzieścia minut — informuje i zerka na mnie przelotnie. — Nie pytałam cię jeszcze, ale jak się czujesz z tym wszystkim?

I to by było na tyle z odtrącania uczuć. Biorę wdech i zastanawiam się nad odpowiedzią. Mógłbym zignorować to pytanie, ale tego nie chcę. Odkąd tu trafiłem, nikt jeszcze nie zapytał się mnie, czy daję radę. Zainteresowanie Tabi jest dla mnie ważne.

— Zagubiony. To słowo chyba najlepiej określa moje samopoczucie. — Zerkam przez okno na mijany krajobraz. — I jednocześnie bardzo na miejscu. To pokręcone, prawda?

— Ani trochę. Rozumiem cię lepiej niż myślisz — rzuca, uśmiechając się smutno.

Spoglądam na nią, bardzo ciekaw tego, jak tutaj trafiła i ile właściwie już jest w Scout. Chciałbym dowiedzieć się o niej więcej, ale nie chcę przekroczyć tej niewidzialnej bariery, jaką między nami ustawia. Boję się, że jeśli zrobię zbyt wielki krok, Tabitha się wycofa.

O dziwo, Tabitha sama z siebie zaczyna mówić.

— Mnie było o tyle łatwiej, że do Scout trafiłam z siostrą. Cynthia jest młodsza o dwa lata, niby niewiele, ale odkąd pamiętam, opiekowałam się nią i dbałam o bezpieczeństwo. — Wzdycha, skręcając w lewo. — Wiesz, dwie nastolatki w całkiem nowym miejscu, bez znajomości nikogo, otrzymują na dzień dobry wykład o demonach i o tym, że znajomość ziół przez jedną to nie byle co, ale to ta młodsza jest medium. Marcus nie bawił się w delikatność — parska śmiechem. — Zresztą, co się dziwić, jest starszy ode mnie tylko o pięć lat, więc gdy dostał za zadanie poinformować dwie takie, co i jak, liczył tylko dwadzieścia wiosen.

Nie przerywam jej wypowiedzi, śledząc ją z zapartym tchem. Tabitha się otwiera, co mnie niesamowicie cieszy. Nie wiem nawet o co jako pierwsze dopytać. Siostrę? Dalszą klimatyzację w Scout? Marcusa? Rodziców? A może jak się tam w ogóle znalazły.

— Zagrajmy w grę. Ja odpowiem na jedno pytanie, a potem ty na jedno — proponuje nim zdążę otworzyć usta.

Zdecydowanie zbyt długo analizuję.

— Deal. — Uśmiecham się i idę na żywioł. — Kiedy mówiłaś o Cynthi, słychać było ciepło w twoim głosie. To nie będzie konkretne pytanie, ale czy opowiesz mi coś więcej o waszej relacji?

Tabitha parska śmiechem.

— Ledwo zaczęliśmy, a już łamiesz zasady, taki z ciebie buntownik?

— A ty teraz podtrzymujesz łamanie zasad, taka z ciebie buntowniczka? — odbijam piłeczkę i równocześnie wybuchamy śmiechem.

— Niech ci będzie, bad boyu. — Wystawia język. — Do tej pory Cynthia nie miała konkretnego partnera, z którym jeździłaby na robotę. Była taką osobą na dostawkę, co ją niesamowicie irytowało. A teraz w końcu dołącza do zespołu i będzie współpracować z Livią i Ethanem, słyszałeś o tym? — pyta i zerka na mnie szybko, więc przytakuję. — Cieszy się bardzo, więc też się cieszę, ale po części się trochę martwię.

— Dlaczego?

— To... nieco skomplikowane. — Krzywi się. — Chodzi mi tylko o to, że taka jest właśnie nasza relacja. Wspieramy się, martwimy o siebie i kiedy trzeba, stajemy za sobą murem. Cynthia jest moją najlepszą przyjaciółką i co dzień drżę z obawy, że coś jej się stanie. — Wzdycha. — Wiesz, moja praca w Scout jest lżejsza. Porywam ludzi — rzuca mi znaczące spojrzenie — pomagam na początku drogi i od czasu do czasu towarzyszę w jakiejś akcji. Jednak statystycznie najwięcej godzin spędzam nad przygotowaniem mieszanek, to ani trochę nie równa się temu, co robi ona.

— Nie myślałaś, żeby razem z nią odejść ze Scout i zmienić pracę na coś innego?

— To już następne pytanie, a teraz moja kolej.

— Zapomniałaś, że jestem niegrzecznym chłopcem? Nie przestrzegam reguł, to ja je ustalam — żartuję, rozbawiając tym kobietę.

Prawda jest taka, że powiedzieć o mnie, że jestem niegrzeczny, to tak jakby nazwać motyle najbardziej niebezpiecznymi stworzeniami świata.

— A ja jestem kobietą, która nie da się podporządkować, więc grzecznie musisz czekać na swoją kolej — odcina radośnie. — Jakie jest twoje jedno z najszczęśliwszych wspomnień?

Zastanawiam się, nie wiedząc, które wybrać. Trochę się ich zebrało. Mało z mamą, wiele z babcią, kolegami, czasami szkolnymi.

— To wspomnienie nie jest jakieś nadzwyczajne, ale ma dla mnie ogromną wartość. Moja mama umarła, kiedy miałem pięć lat, więc nie mieliśmy za wiele czasu dla siebie. — Przełykam ślinę, a Tabitha przenosi dłoń z automatycznej skrzyni biegów na moją i ją ściska. — Kiedy jednak spędzaliśmy go, to najbardziej utrwalił mi się obraz wspólnego rysowania. Siadaliśmy razem z jedną kartką i na przemian domalowywaliśmy coś do naszej postaci. Oczywiście na koniec okazywała się jednym wielkim bohomazem, ale mama zawsze była zachwycona. Chwaliła mój talent i mówiła, że kiedyś zostanę wielkim malarzem.

Uśmiecham się do wspomnień i czuję się tak, jakby to wszystko ponownie odżyło. Tabitha daje mi chwilę na dojście do siebie.

— To naprawdę piękne, Taylor. Wiem, że to zabrzmi jak jakiś frazes, ale moim zdaniem piękno tkwi w prostocie. Nie lubię górnolotności, wielkich gestów na pokaz, wszelkiej pompy i tak dalej. — Uśmiecha się pokrzepiająco. — I myślę, że najważniejsze, to spędzać czas z bliskimi, tak naprawdę. Nie że każdy wgapi się w swój ekran i na koniec powie, że: no, posiedzieliśmy razem, to wystarczy.

— Nie miałaś zbyt miłego dzieciństwa, prawda? — odważam się na to pytanie.

Tabitha przytakuje.

— Aż tak to widać? — Krzywi się, a następnie potrząsa głową. — Ale nie rozmawiajmy teraz o tym, dobrze?

— W porządku. Opowiesz mi teraz o Scout? Za dużo nadal o nim nie wiem, bo nikt zbytnio nie jest rozgadany.

Zmieniam temat na organizację celowo, nie chcąc ciągnąć Tabithy za język i poruszać trudnych tematów. Dziewczyna jest najwyraźniej zadowolona, ponieważ ochoczo przytakuje.

— Scout istnieje od baardzo dawna. Założycielem była jakaś pra, pra i ileś jeszcze pra, babka Marcusa. I tak to u nich z pokolenia na pokolenie przechodzi. Aktualnie władzę dzierży Marcus, po nim przejmą go jego dzieci, o ile się ich dorobi. Jeśli nie, to ktoś z jego dalszej rodziny. — Bierze przerwę na wdech i wydech. — Na Scout składają się demonolodzy, medium, badacze, szpiedzy i zielarze, chociaż ostatni zawód jest zdominowany przez kobiety.

— Reszta jest wyważona? Nie ma w konkretnym zawodzie więcej ludzi jednej płci.

— Hm... Dokładnie statystycznie ci nie odpowiem, ale zasadniczo tak. Może jest odrobinę więcej demonologów niż demonolożek, ale to nieznaczna różnica.

Przytakuję na znak, że zrozumiałem.

— Kim są szpiedzy? Nazwa mówi mi, że kogoś śledzą. Jest oczywista, czy wręcz przeciwnie? — dopytuję, zapatrzony w Tabithę.

Ignoruję to, że parkujemy przed cmentarzem, ciekaw odpowiedzi. Tabitha też nie wydaje się zbytnio spieszyć, bo tylko odpina pas i przekręca się bardziej w moją stronę.

— Oczywista. — Mruga. — Trochę są takimi detektywami, trochę hakerami, a jeszcze trochę asystentami.

— Tacy ludzie od wszystkiego — podsumowuje.

Tabitha się śmieje.

— W taki sposób bym ich nie nazywała. Mówi się, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego.

Co prawda nie miałem tego na myśli, ale uznaję tę uwagę za słuszną i ją koduję głęboko w umyśle.

Tabitha zerka smętnie na mury cmentarza i zerka na mnie znacząco. Mam nadzieję, że jeszcze później też tak porozmawiamy. Ta droga zleciała mi ekspresowo, jak nigdy dotychczas.

— Czy teraz opowiesz mi, jakie właściwie mam tu ćwiczenie?

Siedzimy nadal w samochodzie, jakby każde z nas nie chciało kończyć tej chwili.  Cokolwiek między nami się zmieniło, nie możemy jednak tego przedłużać i ignorować faktu, dlaczego tu przyjechaliśmy.

Tabitha najwyraźniej dochodzi do tych samych wniosków, bo z cichym westchnieniem opuszcza pojazd. Idę w jej ślady.

— Zaraz zobaczysz — ucina moje poprzednie pytanie i ruchem głowy wskazuje, żebym podążał za nią.

Przekraczam bramę wejściową z ciężkim sercem, jak nigdy dotąd. Wydaje mi się, że po tym co przeszedłem, jestem bardziej wyczulony na zmarłych. Czuję ich obecność, jakby stali tuż obok i wyciągali do mnie dłoń, bym poświęcił im chwilę czasu.

Nie rozmawiam z Tabithą, po prostu idziemy obok siebie w ciszy. Każde z nas czyta napisy na nagrobkach, zagłębiając się we własnej refleksji. Jedno się u mnie nie zmieniło. Nadal serce najbardziej zaciska mi się na widok tych, którym dane było żyć tak niewiele, że prawie nic.

Nie spotkałem jeszcze nigdy umierającego dziecka i nie wiem, jakbym sobie z tym poradził. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi. Tak jakby to nie on nosił tak wielki ciężar na barkach, ale ja. Nie w tym rzecz.

Dzieci nie powinny umierać. Powinny być beztroskie, czerpać z życia garściami i głośno się śmiać. Nie zamartwiać tym, że za kilka minut mogą przestać istnieć. Ich największym problemem powinno być to, że ich mama karze im zjeść brukselkę albo że muszą nauczyć się dodawać i odejmować.

— Taylor — odzywa się Tabi i odnajduje moją dłoń. — Nie spodoba ci się to, co będziesz musiał zrobić, ale celowo milczałam.

Zerkam na nią pytająco, przestając miażdżyć wzrokiem nagrobek niejakiego Anthonego, który żył tylko osiem lat.

— Musiałeś sam zatrzymać się przy duszy, z którą najłatwiej będzie ci nawiązać więź — dodaje, po czym przytula się do mojego ramienia.

W innych okolicznościach pewnie cieszyłbym się z tej bliskości bardziej, teraz jestem wdzięczny za wsparcie, ale rozumiem, co mam zrobić i to nie napawa mnie optymizmem.

Tym razem nie chodzi o to, czy jestem na tyle silny. Po prostu wiem, że to doświadczenie odznaczy na mnie spory ślad.

— W porządku — odzywam się po jakimś czasie i przytakuję do siebie, jakbym dodawał sobie otuchy. — Rozumiem, że mam porozmawiać z Anthonym? — upewniam się. Tabitha przytakuje. — O czymś konkretnym?

— Nie, Taylor. — Kręci głową. — Po prostu nawiąż kontakt z dzieciakiem, a o czym porozmawiacie, to już jego i twój wybór.

Puszcza mnie i robi krok w tył. Znów wykonuję ten sam ruch głową, co przed chwilą i posuwam się na przód.

Nie zważając na brud, siadam na ziemi przy nagrobku i dotykam zimnej płyty dłonią. Przez chwilę gładzę imię Anthonego palcami, jakbym w ten sposób się witał. Przymykam powieki i czuję muśnięcie wiatru po odsłoniętej szyi, a tuż za nim do mojego ucha wpada śmiech. Dziecięcy, pełen radości.

— Kim jesteś?

Słyszę nagle to pytanie i z zaskoczeniem otwieram oczy. Rozglądam się wokół, ale nikogo nie dostrzegam. Zauważam niepewny wzrok Tabithy, więc uśmiecham się do niej na tyle, na ile mnie stać i na powrót opuszczam powieki.

Przejeżdżam palcami po wygrawerowanej dacie, a w moich myślach pojawia się maluch z zielonymi oczami, rudymi włosami i uroczymi piegami na zadartym nosie. Trzyma w dłoni patyk i kreśli w ziemi kółka.

Przyglądam się mu z wyraźnym zainteresowaniem i wtedy unosi głowę wyżej, łącząc nasze spojrzenia.

— Dlaczego nie odpowiadasz? — pyta, smutniejąc.

W moim wyobrażeniu podchodzę do niego i wyciągam dłoń. Nie jestem pewien, czy nawiązałem z nim kontakt, czy wykreowałem go sam.

— Przepraszam, jestem Taylor. — Wyciągam do niego dłoń, ale on jej nie ściska, więc odpuszczam. — A ty jak masz na imię?

— Przecież wiesz — odpiera zaskoczony malec. — Wołałeś mnie, więc przyszedłem porozmawiać. Już dawno z nikim nie rozmawiałem — wydusza i od razu zasłania usta dłonią. — Oj, nie powinienem o tym mówić. Nie powiesz nikomu, prawda?

Patrzy przerażony. Udaję, że zasuwam usta na zamek i wyrzucam klucz przez ramię, a chłopiec chichocze.

— Nikomu nie powiem, Tony — zapewniam, zdrabniając jego imię.

— Nie rozmawiałeś jeszcze z nikim, kto już nie żyje, prawda?

Mówi o śmierci lekko, co mnie ogromnie mrozi. Czuję, jak ciarki przechodzą mi po plecach. Mimo że wiem, gdzie jestem, myślę o tym chłopcu jak o żywym, a on przecież już dawno temu umarł...

— Nie, jeszcze z nikim. — Uśmiecham się, przeganiając łzy. Nie wiem, jak wygląda to z perspektywy Tabithy i zastanawiam się, czy w rzeczywistości, aby zbytnio nie płaczę. — Co narysowałeś?

Wskazuję na rysy od patyka, a Tony wzrusza ramionami na pozór luźno, ale dostrzegam wyraźnie, jak cała jego postawa się zmienia. Przestaje być szczęśliwym dzieckiem i mam wrażenie, że porzucił fasadę, którą zakłada dla nieplanowanych gości.

— Nicość — odpowiada poważnie. Zawieszam się na jego spojrzeniu, a on kładzie mi dłoń na policzku. Jest lodowata do szpiku kości. — Zostaniesz ze mną już, Taylor? Nie chcę być dłużej z nim.

Po jego policzku toczy się łza, a za nią następna i jeszcze jedna. Nie zastanawiając się, otwieram ramiona i zachęcam go, żeby się przytulił. Podchodzi do mnie niepewnie, chlipiąc coraz bardziej i bardziej. W końcu wszczepia się we mnie desperacko, drżąc na całym ciele.

— Tatuś będzie zły — szepcze. — Zostań ze mną, Taylor, pomóż mi.

Prostuje się i łapie moje policzki w obie dłonie.

— Proszę, nie odchodź jak ona.

Czuję szarpnięcie za ramię, a obraz Tonego się rozmywa. Chcę go złapać, staram się silnie, ale nie mogę.

— Taylor! Ocknij się!

Nie mogę go zawieść. Każdy nerw w moim ciele krzyczy, że dusza tego chłopca nie jest wolna. Nie jest beztroska. Muszę znów nawiązać z nim kontakt i dowiedzieć się więcej.

On mnie potrzebuje!

— Taylor, na Boga! Spójrz na mnie. Nie możesz podążać za duszą, twoje miejsce jest na ziemi!

Dotyka ciepłą dłonią mój policzek w tym samym miejscu, co chwilę wcześniej Anthony i dopiero to mnie wybudza. Otwieram powoli oczy i zauważam przerażenie malujące się w tęczówkach Tabithy.

— Co się stało? — pyta i siada naprzeciw mnie, nie zdejmując dłoni.

Opowiadam cicho słowo po słowie, jak wyglądała moja rozmowa z chłopcem. W pewnym momencie przestaję się trzymać i po prostu płaczę. Łzy płyną ciurkiem po moich policzkach, a Tabitha pierw je ściera, a następnie rzuca się i mocno mnie obejmuje.

Kołyszemy się, chlipiąc już we dwójkę.

— Muszę mu pomóc — odzywam się, układając dłoń na głowie Tabi.

— Wiem.

— Pomożesz mi? — dopytuję z nadzieją, bo sam nie mam pojęcia jak się do tego wszystkiego zabrać.

— Tak — udziela krótkiej odpowiedzi.

Nadal siedzimy wtuleni w siebie, jednak uspokajamy się z każdą mijającą chwilą. Nie wiem, ile tak trwamy, ale kiedy jesteśmy gotowi, wolno wstajemy z ziemi. Tym razem ja ocieram twarz Tabi, a następnie składam na jej policzku pocałunek.

— Musimy wrócić do oddziału i iść do Marcusa. On przekaże szpiegom, co trzeba i będziemy wiedzieli o Anthonym wszystko. Ale najpierw musimy poinformować Sophię o zmianie planów. Mieliście dzisiaj jechać do jednego z domów w pobliżu, w którym nasza ekipa kończy przeganiać demona. Twoim ostatnim zadaniem miało być uwolnienie tych przetrzymywanych dusz — wyjaśnia, kiedy wsiadamy do samochodu.

Tabitha mówi dużo, ale wszystko do mnie dociera i z zapałem przytakuję. Kobieta układa racjonalny plan, z czym ja bym sobie nie poradził. Jestem w kompletnej rozsypce. Nawet w najgorszych założeniach nie sądziłem, że moja rozmowa się tak potoczy.

Strach i samotność, które odczuwa Tony siedzą we mnie głęboko. Zdążyły się zakotwiczyć i nawet nie mam zamiaru się próbować ich pozbyć, bo to tylko pokazuje mi, że muszę działać. Muszę mu pomóc. I to jak najszybciej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top