25.1

                                                                           Zabukowanie biletu, w drodze do mieszkania nie zajęło mi wcale zbyt wiele czasu. Nie przejęłam się również jego kosztem, chociaż normalnie nie wydałabym, aż tak sporej kwoty na bilet. To była jednak wyjątkowa sytuacja, a ja nie miałam prawa kręcić nosem, ponieważ zależało mi na tym, by jak najszybciej dotrzeć do Bostonu.

Na całe szczęście, posiadałam spakowaną walizkę, która była przygotowana na takowe, awaryjne sytuacje. Na wiosnę, całkiem sporo podróżowałam i taka torba była naprawdę przydatna. Co więcej, pomagała mi świadomość, że w domu Vee znajdowało się całkiem sporo moich rzeczy, a nawet w mieszkaniu Theo.

Czekając na kolejną taksówkę, która miała dostarczyć mnie na Balice, wybrałam numer Ady, mając nadzieję, że przyjaciółka doszła już do siebie na tyle, by móc zrozumieć, czego od niej oczekiwałam. Potrzebowałam pomocy i wiedziałam, że tylko ona była skłonna rzucić wszystko i zrobić to za mnie. Dodatkowo miałam świadomość, że miała urlop i mogła pozwolić sobie na krótki, trzydniowy wyjazd z kraju.

— Słucham? — Po trzecim sygnale usłyszałam jej głos. Brzmiała słabo, aczkolwiek nie miałam czasu, by się nad nią litować. Musiała mieć kaca i to potwornego.

— Cześć, kochanie — przywitałam ją, biorąc głęboki wdech, jednocześnie starając się włożyć na siebie płaszcz i wyciągnąć walizkę na korytarz. Spieszyło mi się. — Mam sprawę, od tego zależy moje życie — dodałam, mając nadzieję, że to właściwie nakreśli jej powagę sytuacji.

— Ce? Wszystko w porządku? — chrząknęła, najpewniej chcąc zapanować nad tonem własnego głosu.

Uśmiechnęłam się pobłażliwie pod nosem, zapominając o tym, że przyjaciółka nie mogła dostrzec tego gestu.

— Tak, nie, nie wiem. Muszę pilnie lecieć do Stanów, właściwie za niedługo mam samolot, ale rzucam wszystko i lecę do Bostonu, a muszę być jutro w Izraelu — wyjaśniłam pokrótce, wzdychając ciężko.

— I co w związku z tym? — zapytała, wcale nie domyślając się, o co chcę ją prosić.

— W związku z tym, nie mogę lecieć do Izraela, zadzwoń do Łucji, niech przebukuje bilet, niech załatwi wszystko i powiadomi menagera, że jednak pojawi się ktoś inny, nie ja. Łucja da ci dokumenty, co musisz sprawdzić w hotelu, który chcę włączyć do naszej oferty. Po prostu musisz spędzić tam dwa dni, zorientować się czy jest naprawdę tak świetny, jak obiecują, gdy ja będę załatwiała sprawy w Bostonie, błagam cię, liczę na ciebie, musisz mi pomóc — rzuciłam niemalże błagalnie, orientując się, że brzmiałam naprawdę chaotycznie, ale brakowało mi czasu.

— Ce, oszalałaś?! — pisnęła, niezbyt zadowolona z mojego pomysłu.

— Nie, ale jestem tego bliska, coś stało się z Theo, niewiele wiem, a jeśli nie pojawię się w hotelu, mogę stracić dobry kontrakt, więc potrzebuję twojej pomocy. I nie marudź, wakacje ci się przydadzą, zwłaszcza teraz. I nie mów mi, że nie pasuje ci podróż do ciepłego kraju. Tam jest koło dwudziestu stopni, jak nie więcej — dodałam, mając nadzieję, że to ją przekona.

W końcu jej praca miała polegać na sprawdzeniu wszystkich atrakcji hotelu. Mogła bawić się w turystkę i krytyka, a to było coś, co naprawdę lubiła. Wyrażanie własnej opinii zawsze ją cieszyło.

— Co z Theo? — zapytała zaniepokojona.

— Nie wiem. Dlatego chcę to sprawdzić. Dlatego ty też się spakujesz i jutro o czwartej rano wsiądziesz w samolot, błagam, zrób to dla mnie — odpowiedziałam, zatrzaskując za sobą drzwi.

Miałam nadzieję, że gdy dotrę na dół, taksówkarz będzie już czekał.

— Jasne, polecę, nie przejmuj się tym, nie martw się pracą, wszystko załatwię, słowo — zapewniła mnie, a ja odetchnęłam z ulgą.

— Dziękuję, ratujesz mi tyłek, dziękuję. Kocham cię. Pogadamy, jak dowiem się już czegoś, okej? Skontaktuj się z Łucją, dziękuję — podziękowałam jej i nie czekając na jej reakcję, rozłączyłam się, ponieważ winda ruszyła, a ja za każdym razem traciłam wtedy zasięg.

Wrzuciłam komórkę do torebki, zapięłam płaszcz i opuściłam budynek, rozglądając się dookoła. Na całe szczęście taksówkarz już na mnie czekał.

Droga na lotnisko też upłynęła nam wyjątkowo szybko, ponieważ ominęły nas godziny szczytu. Zaliczyłam odprawę i wsiadłam na pokład samolotu, w którym przez kilka godzin lotu układałam w głowie najróżniejsze, czarne scenariusze.

Nie miałam bladego pojęcia, co się stało, a nie zdołałam skontaktować się z Ronnie i zorientować lepiej w sytuacji.

W Bostonie wylądowałam koło osiemnastej lokalnego czasu. Nie było tak źle. W Polsce było tylko raptem pięć godzin później, więc nie odczułam, aż tak bardzo zmiany czasu.

Złapałam taksówkę i zawahałam się, podczas podawania adresu. Powinnam jechać do Vee czy od razu do Theodore'a?

Zdecydowałam się na tę drugą opcję i wygrzebałam z torebki komórkę, której używałam w Stanach. Zazwyczaj spoczywała na dnie, czekając na to, aż będzie przydatna. Włączyłam ją, poczekałam chwilę, aż zrobiła się zdatna do użytku i wybrałam numer kobiety, licząc, że dowiem się czegoś więcej.

Nie odebrała.

Spróbowałam ponownie i wtedy usłyszałam jej głos już po pierwszym sygnale.

— Ce, skarbie — zaczęła, a w jej głosie dało się wychwycić wyraźną ulgę.

— Vee, co z nim? Co się stało? Co to za nagła sytuacja? — dopytywałam, nie bawiąc się w żadne powitania, na które zdecydowanie zasłużyła.

Ciekawość mnie zżerała od środka, a jednocześnie gdzieś w mojej świadomości pojawiały się zalążki paniki. Co, jeśli naprawdę stało się coś poważnego? Co, jeśli Theo był w szpitalu? Co, jeśli miał wypadek? Co, jeśli... i tak w kółko. Miliardy pytań, zbyt dużo czasu na rozmyślanie i żadnych odpowiedzi.

Veronica ciężko westchnęła i zamilkła, a ja czekałam, chociaż cierpliwość nie należała do moich mocnych stron.

— Jest poważnie. Naprawdę poważnie, ale nie mogę ci powiedzieć — zawahała się — nie ja.

— Vee, nie mów szyframi, co jest? — zirytowałam się, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.

Pragnęłam wiedzieć, co takiego się stało, a ona, zamiast normalnie mi powiedzieć, kluczyła.

— Naprawdę nie mogę ci powiedzieć, ale Theodore potrzebuje cię, jak jeszcze nigdy. Jedź do niego. Porozmawiaj z nim, on wszystko ci powie, ale Ce... to naprawdę poważne — dorzuciła z trudem, przerywając na moment.

— Co mu jest? Jest w szpitalu? Coś mu się stało? — wyliczałam dalej, nie mogąc zrozumieć tego, co chciała mi przekazać.

— Nie, nie — zaprzeczyła. — Jego rany są bardziej psychiczne jak cielesne. Po prostu do niego jedź. Porozmawiaj z nim, bądź przy nim. On tego potrzebuje jak jeszcze nigdy. Potrzebuje kogoś, kto go kocha i kogo on kocha, po prostu do niego jedź — poprosiła, a ja postanowiłam puścić mimo uszu uwagę o miłości.

Nie byłam pewna czy mogłam tutaj cokolwiek potwierdzić, czy też nie.

— Teraz to dopiero się martwię — mruknęłam niezbyt zadowolona jej odpowiedziami. Nie mogłam się skarżyć, ale naprawdę w głowie miałam przez nią większy mętlik. — Jadę do niego. Do usłyszenia, ciociu.

— Ce, skarbie? — pisnęła nieco żałośnie, nie pozwalając mi się rozłączyć.

— Tak?

— Zadzwoń do mnie, jak już powie ci prawdę, zadzwoń do mnie i po prostu zadzwoń — poprosiła, a ja zmarszczyłam brwi, nie mając pojęcia, o co mogło chodzić.

Westchnęłam cicho i pokiwałam głową, wyrażając zgodę. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ona wcale tego nie widziała.

— W porządku, zadzwonię, do usłyszenia — zakończyłam połączenie, odsuwając komórkę od ucha.

Wrzuciłam ją do torebki i oparłam się wygodniej na fotelu, przymykając na moment powieki.

Do tamtego momentu udawało mi się zachować spokój. Nie panikowałam w pełni, ale po rozmowie z Ronnie, zaczęłam. Serce biło mi niczym oszalałe, jakby próbowało wydostać się z mojej klatki piersiowej. Łzy stanęły w moich oczach, a ja nie rozumiałam zupełnie nic.

Martwiłam się, a w mojej głowie pojawiało się mnóstwo czarnych scenariuszy. Zacisnęłam powieki i starałam się skupić na oddechu.

Nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków. Może jego ciocia wyolbrzymiała? Może coś źle zrozumiała?

Skarciłam się w duchu za to, że zajęta panikowaniem, nie spróbowałam nawet zadzwonić do mężczyzny.

Ponownie odszukałam komórkę i wybrałam jego numer, uśmiechając się pod nosem, wyśmiewając własną głupotę. Tak powinnam postąpić już na samym początku. Liczyłam na to, że odbierze i również będzie się śmiał, ponieważ przyleciałam na łeb na szyję do Stanów, gdy tak naprawdę nic się nie działo.

Łudziłam się tak dokładnie około kilkudziesięciu sekund, przez które słyszałam sygnał oczekujący na połączenie. A potem Theodore tak po prostu nie odebrał.

Nie poddałam się jednak i spróbowałam kolejny raz. I trzeci. Czwarty, a nawet dziesiąty, nim dotarło do mnie, że to było bez sensu.

Powstrzymałam się od płaczu i rozejrzałam się dookoła, orientując się, że znajdowałam się ledwo kilka przecznic od wieżowca, w którym mieściło się mieszkanie mężczyzny.

Musiałam wytrzymać jeszcze kilkanaście minut, a później będę mogła z nim porozmawiać. Tej myśli kurczowo się trzymałam, byleby tylko się nie rozsypać.

Siedziałam w pojeździe jak na szpilkach i czekałam, pocieszając się w myślach, ponieważ Theo był w domu. Nie miałam pewności, że wiedział o moim przylocie, ale jednak był tam.

Gdy samochód się zatrzymał, podziękowałam kierowcy, zapłaciłam mu i wysiadłam, w dłoni kurczowo trzymając rączkę małej, białej walizki.

Pokonałam kilkanaście metrów, które dzieliło mnie od drzwi, wstukałam kod, który doskonale pamiętałam i weszłam do środka.

Straciłam dosłownie pięć minut, czekając na windę i jadąc nią na właściwe piętro, ale w końcu dotarłam pod odpowiednie drzwi.

Nie miałam kluczy, oddałam je, a jednocześnie nie fatygowałam się po zapasowy komplet do Vee, ponieważ nie chciałam tracić czasu.

Energicznie zapukałam, mając nadzieję, że mężczyzna naprawdę jest w domu. Chwilę czekałam, aż w końcu mi otwarto.

I już miałam odetchnąć z ulgą, cieszyć się na widok Theo, gdyby nie to, że w progu stał ktoś inny.

Skrzywiłam się, nie potrafiąc zapanować nad tą reakcją i wywróciłam teatralnie oczami.

— Cecylio, też nie cieszę się, że cię widzę — mruknęła niezbyt zadowolona Laioness, gotowa zatrzasnąć mi drzwi przed nosem.

Wsunęłam stopę pomiędzy drewno, a futrynę i pchnęłam całym ciałem, chcąc dostać się do środka. Udało mi się. Odstawiłam walizkę pod ścianę i rozejrzałam się dookoła, szukając mężczyzny. Nie czekałam na żadne dodatkowe słowa od Laio. Skierowałam się do jego sypialni, a później gabinetu, ale niestety, nigdzie go nie było.

Zatrzymałam się w końcu i spojrzałam na nią z niesmakiem, nie ukrywając własnego niezadowolenia.

— Wyjaśnij mi, co robisz w jego mieszkaniu? — spytałam niezbyt grzecznie, unosząc sceptycznie brwi.

Podeszłam do kanapy, usiadłam na niej, nie spuszczając z kobiety wzroku nawet na moment.

— Mieszkam — odpowiedziała nieco bezczelnie, uśmiechając się dumnie.

Wywróciłam teatralnie oczami, ignorując tę jawną zaczepkę, ponieważ nie chciałam dać wyprowadzić się z równowagi. Normalnie bym się wściekła, ale miałam priorytety, a w tamtym momencie ważniejszy był dla mnie Theodore.

— Już niedługo — podsumowałam złośliwie, opierając dłoń na policzku, eksponując tym samym pierścionek, który spoczywał na moim palcu.

Oczywiście, zrobiłam to specjalnie, ale nie lubiłam jej i wiedziałam, że ona wcale nie darzyła sympatią mnie. A fakt, że chciała odzyskać Theo, też nie pomagał mi w wykrzesaniu jakiejś sympatii w stosunku do niej.

Rozchyliła usta z niedowierzaniem, gdy tylko zauważyła, co takiego chciałam jej pokazać.

Uśmiechnęłam się dumnie, nie bez złośliwości i poruszałam znacząco brwiami.

— Dokładnie, malutka, to ja noszę pierścionek od niego na palcu — podsumowałam kpiąco, podnosząc się z miejsca.

Skoro nie było go w mieszkaniu, musiał być w pracy, a ja nie chciałam tracić czasu na zbędne pogawędki. Miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia.

— Radziłabym ci poszukać mieszkania, nie zamierzam pozwolić ci tu zostać — ostrzegłam, kierując się w stronę drzwi.

Nawet jeśli była najważniejszym świadkiem Theo, musiała znać swoje miejsce.

— Theo nigdy nie wyrzuci z tego mieszkania dziecka — zauważyła z zadowoleniem, przypominając mi o istnieniu swojej córeczki.

Skrzywiłam się i rzuciłam jej pełne politowania spojrzenie.

— Jasne, że nie. Ale jeśli będzie miał do wyboru własne dziecko, krew z krwi, a Lily, kogo wybierze? — zapytałam, chcąc utrzeć jej nosa.

Nie chciałam, by zrozumiała to opacznie, ale najwyraźniej taki cel osiągnęłam. Laio rozchyliła ponownie z niedowierzaniem usta i pisnęła cicho. Zrobiła się czerwona i niewiele brakowało, by tupnęła nogą, niczym nieszczęśliwe dziecko.

Zaśmiałam się cicho, perliście i wzruszyłam ramionami, zupełnie się nią nie przejmując. Nie zamierzałam dać wyprowadzić się z równowagi.

— Nie mówisz poważnie, nie możesz być w ciąży! — warknęła złowrogo, zaciskając dłonie w pięści.

— Kto tak powiedział? Ty? — zakpiłam i pokręciłam głową. — Musisz pogodzić się z faktem, że przegrałaś, chociaż ja nawet z tobą nie walczyłam. Marny był z ciebie przeciwnik — podsumowałam złośliwie i sięgnęłam po klamkę, zamierzając opuścić ponownie mieszkanie. — Radzę ci, by cię tu nie było, jak tu wrócę — poleciłam twardo, nie chcąc jej ustąpić.

Był moment, gdy było mi jej szkoda, ale bardzo szybko mi minęło. Nie miałam w sobie nawet resztek współczucia względem tej kobiety.

— Jesteś żałosna, jeśli chcesz zatrzymać go przy sobie przez dziecko — oznajmiła rozpaczliwie, jakby łapała się ostatniej deski ratunku.

Prychnęłam cicho.

— Przypominam, to ja mam ten pierścionek od kilku tygodni na palcu. — Machnęłam jej dłonią przed twarzą i wyszłam na korytarz, nie zamierzając kontynuować tej rozmowy.

Musiałam upewnić się, że Theo nic nie było. Musiałam dowiedzieć się, co się wydarzyło. Dlatego nie traciłam czasu, wsiadłam do windy i nie czekałam na jej kolejne słowa. Nie było na to czasu. 





2106 słów
Hej, Misie kolorowe. Wiem, że wszyscy czekaliście na Theo, ale już niedługo. Mam nadzieję, że ten rozdział jednak Was nie rozczarował i zapewniłam wam odpowiednią dawkę rozrywki. Nie bójcie się, ja nie gryzę, zostawiajcie coś po sobie, całuję!
Jo ♡ 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top