18.1
Kolejne kilkanaście minut minęło nam w zupełnej ciszy. Najwyraźniej Theodore powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia, a ja nie czułam potrzeby, by się tłumaczyć. Włączyłam radio, wsłuchując się w kolejne piosenki, śpiewając, o ile tylko znałam tekst i popijając, co jakiś czas cytrynówkę, która z każdym kolejnym łykiem smakowała coraz lepiej. Nigdy nie twierdziłam, że zapijanie smutków było rozsądnym rozwiązaniem, ale w tym wypadku, to wcale nie miało mi pomóc, chciałam tylko zagłuszyć wyrzuty, które krążyły po moich myślach. Łudziłam się, że dzięki temu uda mi się zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Uczuć niestety nie dało się wyłączyć, więc udawałam, że istnieje taka możliwość, że upijanie się to jakiś magiczny sposób. Dodatkowo, działało. Złudnie, ale jednak pomagało.
— O której masz jutro lot? — zapytałam, przerywając ciszę, która nam towarzyszyła.
Spojrzałam na niego, chwilę obserwując jego profil, domyślając się, że taki pracoholik jak on, nie porzucił pracy na dłużej jak dwa dni.
— Nie mam jutro lotu, skąd ten pomysł? — odbił pytanie, rzucając mi niezrozumiałe spojrzenie, zmieniając przy okazji bieg.
— Ponieważ nie jesteś typem spontanicznej osoby, wszystko planujesz, więc zakładam, że nie zostaniesz tutaj dłużej, niż to jest konieczne — wyjaśniłam, wyginając niemrawo kąciki ust w górę. — Skoro już wszyscy wiedzą, że bierzemy ślub, pewnie wracasz do pracy — dorzuciłam, wzruszając z pozoru obojętnie ramionami.
— Mam sporo niewykorzystanego urlopu — odpowiedział, marszcząc z niezadowoleniem brwi. — Zostanę tak długo, aż będę miał pewność, że wszystko z tobą w porządku, ponieważ wierz mi, lub nie, ale nie jesteś tylko moją przyjaciółką, naprawdę zamierzam traktować się tak, jak przystało na przyszłego męża. Cecylio, ja nie udaję, naprawdę mi na tobie zależy, wprawdzie nasz ślub to układ, ale... cała reszta jest prawdziwa i tego nie zmienisz, nie możesz tego negować, bo mi po prostu zależy — wytłumaczył, sięgając dłonią po moją rękę.
Zacisnął swoje palce, jakby chciał okazać mi tym sposobem, że naprawdę obok mnie jest i przyciągnął mój nadgarstek do swoich ust, składając na jego wierzchu czuły pocałunek.
— Daj nam czas, zobaczysz, że to jest tego warte — poprosił.
Zamrugałam pospiesznie powiekami, nie do końca wiedząc, co powinnam zrobić po usłyszeniu tych słów. Chwilę wpatrywałam się w niego, zszokowana i nie mówiłam nic.
Sprawiał, że w moich myślach pojawiał się jeszcze większy mętlik, co było niepokojące. Małżeństwo z nim miało gwarantować mi spokój i stabilność, a nie kolejną przejażdżkę górską kolejką.
— Nie możesz tak mówić! — upomniałam go, gdy odzyskałam panowanie nad własnym głosem i szturchnęłam go łokciem w bok, obracając jego wypowiedź w żart.
Nie chciałam traktować tego poważnie, nie potrafiłam oswoić się z taką wersją mojego przyjaciela i wolałam udawać, że nic się nie zmieniło, że wszystko było tak, jak do tej pory. Nie byłam gotowa przyznać się przed samą sobą, że godząc się na ten ślub, godziłam się również na zmianę całego swojego życia.
— Mogę, ponieważ Cecylio Anno Rutecka, zostaniesz moją żoną i musiałby zawalić się świat, bym pozwolił zmienić ci tę decyzję — oznajmił pewnie, spokojnie, mrugając do mnie okiem.
Sięgnął palcem wskazującym do radia i zmienił kanał, gdy tylko w głośnikach rozbrzmiały pierwsze takty piosenki, za którą najwyraźniej nie przepadał.
— Postawiłeś mnie pod ścianą! — zauważyłam z niezadowoleniem, oskarżycielsko celując w niego palcem.
— Mogłaś z tego wybrnąć, mogłaś powiedzieć, że to głupi żart, mogłaś mnie wyrzucić, mogłaś wiele, a jednak...
— Postawiłeś mnie pod ścianą — powtórzyłam uparcie, krzyżując dłonie na wysokości klatki piersiowej, trochę niczym obrażone dziecko, ale naprawdę nie posiadałam lepszego argumentu, a przyznanie mu, że miał rację było ponad moje siły.
— To twoje zdanie — mruknął, porzucając temat.
To nie było tak, że pozwalał mi wygrać, on po prostu nie kontynuował dyskusji, które prowadziły donikąd.
Wywróciłam teatralnie oczami, nie potrafiąc zapanować nad tą jakże oczywistą reakcją na jego wypowiedź i upiłam kolejny łyk z butelki, nawet się przy tym nie krzywiąc.
Tego również nie komentował, za co byłam mu wdzięczna.
Oparłam czoło na bocznej szybie, wpatrując się krajobraz, który szybko się zmieniał, co świadczyło o tym, że Theodore nie oszczędzał silnika i dociskał pedał gazu. Nie narzekałam na to. Chciałam dotrzeć do domu, zakopać się w chłodnej pościel i zapomnieć o tym dniu, jak najszybciej.
— Jak się...
— Jeśli spytasz, jak się czuję, to daję ci słowo, że wysiądę z samochodu — przerwałam mu, nieco bezczelnie, nie chcąc rozmawiać z nim o moich uczuciach.
Powtarzanie, że jestem wściekła nie mogło sprawić, że poczułabym się lepiej. Po prostu nie. Złość nie mijała, nie, ona narastała we mnie, więc wiedziałam, że jedynym sposobem, by z nią wygrać, był czas.
— Błagam, za kogo ty mnie masz, co? — zakpił, rzucając mi pełne wyrzutu spojrzenie. — Chciałem spytać jak się pozbyłaś Ady? Bo nie sądzę, że było łatwo, a mówiłaś, że to ona miała po ciebie przyjechać — rozwinął wątek, a ja szczerze wątpiłam czy na pewno o to właśnie mu chodziło?
— Powiedziałam jej prawdę — odpowiedziałam, poprawiając niedbale włosy, które opadły na moje czoło.
Właściwie wcale nie musiałam ich ruszać, ale chciałam się czymś zająć, a to był już mój nawyk.
— Prawdę? Poważnie? — dopytywał, spoglądając na mnie z niedowierzaniem.
— Tak, prawdę — pokiwałam głową — że opowiem jej wszystko jutro, z alkoholem i...
— Alkoholem? Nie masz jeszcze dość? Nie sądzisz, że to nie rozwiąże niczego, a tylko odwlecze coś, co jest nieuniknione? — zakpił, cmokając z dezaprobatą.
— Jeśli chcesz mnie krytykować, wysadź mnie, walić to, że to mój samochód, po prostu się zatrzymaj i...
— Nie denerwuj się — poprosił, łagodniejąc. — Martwię się o ciebie, a ty od razu odbierasz to jako atak, łobuzie.
— Jedź i nie gadaj — poleciłam mu, gestem głowy wskazując mu przednią szybę, dając mu tym samym do zrozumienia, że uważam naszą dyskusję za zakończoną.
Zaśmiał się, pokręcił głową i zacisnął palce na kierownicy, nie odzywając się, chociaż jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów.
Też zamilkłam, zakręciłam butelkę, z której upiłam ledwo kilka łyków i oparłam się wygodniej w fotelu, krzywiąc się przy tym.
Miało być pięknie i przyjemnie, a wyszło jak zwykle.
Czas mijał, tak po prostu, aż w końcu, po kolejnych trzydziestu minutach dotarliśmy pod blok, w którym znajdowało się moje mieszkanie. Dłuższy moment Theo szukał miejsca do parkowania.
— Odprowadzę cię i pojadę do hotelu — oświadczył, sięgając po klamkę, by wysiąść z samochodu.
Ruszył w moim kierunku, chcąc obejść auto, ale byłam szybsza i wyskoczyłam z niego, stając przed nim, gdy dotarł do moich drzwi.
— Bez sensu byś jechał do hotelu i za niego płacił, skoro ja nocuję u ciebie, ty możesz nocować u mnie — oznajmiłam, wpatrując się pewnie w jego oczy. — W końcu masz być moim mężem, jak to świadczy o mnie jako o przyszłej żonie?
— Myślałem, że chcesz być sama — zauważył, przeczesując dłonią swoje przydługie włosy, mierzwiąc tym samym ich idealne ułożenie.
— Nie chcę patrzeć na własną matkę, twoje towarzystwo nie będzie mi przeszkadzać, chodź. Mam w szafie jakieś twoje ciuchy.— Gestem dłoni wskazałam mu kierunek. — Chodź, ja się nie rozmyślę, więc się nie kłóć.
— Wiesz, kochanie, lubię jak się rządzisz, ale skoro tak, to pojadę po rzeczy do hotelu, wymelduję się i wrócę, dobrze? — postanowił, uśmiechając się do mnie szeroko, opierając dłonie na moim pasie, by móc przyciągnąć mnie do swojego ciała. — Ty w tym czasie nie zrobisz nic głupiego, okej?
— Głupiego? — powtórzyłam po nim, marszcząc bez zrozumienia nos.
— Na przykład nie upijesz się do nieprzytomność ani nie wpadniesz na pomysł, by zmienić nazwisko albo coś takiego — wyjaśnił, palcami gładząc mój policzek. — Obiecaj.
— Błagam, to nazwisko mam po tacie, w życiu z niego nie zrezygnuję! — fuknęłam, szturchając go zaciśniętą pięścią w ramię. — Jedź już, widzimy się za godzinę u mnie — dodałam, poklepując go po policzku i oswobodziłam się z jego uścisku i wyciągnęłam z samochodu torebkę, w której znajdowała się butelka z cytrynówką i cała reszta moich rzeczy.
— Obiecałem cię odprowadzić. — Sprzeciwił się, uśmiechając się nieco bezczelnie, zatrzaskując za mnie drzwi.
— Theo, mam dwadzieścia sześć lat, nie cztery, więc darujmy sobie. Nie trać czasu, jedź. Do zobaczenia — zaśmiałam się, cmokając pospiesznie jego policzek. — Dziękuję — dodałam, uśmiechając się do niego szeroko i odsunęłam się, wskazując mu głową samochód, chcąc, by naprawdę już sobie poszedł.
— Musimy popracować nad twoim posłuszeństwem — skomentował, dźgając mnie palcem wskazującym w żebra, przed czym chciałam się uchronić, ale nie zdążyłam.
— Och, najdroższy, panie Wallace, nie mam na imię Anastazja, ups — mruknęłam, wzruszając ramionami i odwróciłam się, nie czekając na jego reakcję.
Usłyszałam jednak jego śmiech, ale nie zerknęłam nawet przez ramię, by upewnić się czy oby na pewno wsiadł z powrotem do pojazdu. Liczyłam na to, że mnie posłuchał.
Dźwięk silnika uświadomił mnie w tym, że jednak tak postąpił. Przerzuciłam torebkę przez ramię i skierowałam się tanecznym krokiem w stronę mojej klatki. No dobra, chwiejnym krokiem, ponieważ jednak wypiłam nieco za dużo alkoholu. Na szczęście nie byłam pijana, nie, co najwyżej lekko wstawiona.
Wzięłam kilka głębszych wdechów i wstukałam kod dostępu, nie myląc się przy tym ani razu i weszłam do klatki i zatrzymałam się tuż za progiem.
Na schodach siedziała dziewczyna, a jej wzrok, gdyby mógł to sprawiłby, że padłabym trupem w ciągu sekundy.
— Ada? — wymamrotałam, przykładając dłoń do klatki piersiowej, chcąc uspokoić rozszalałe serce, ponieważ ciemnowłosa mnie wystraszyła.
Kto normalny czekał na kogoś, na klatce schodowej w całkowitej ciemności?
— A co?, Świętego Mikołaja się spodziewałaś?! — warknęła najwyraźniej zła. — Czy może narzeczonego, o którego istnieniu nie mam bladego pojęcia?! — dodała, wstając gwałtownie.
Stanęła przede mną i dźgnęła mnie palcem wskazującym w obojczyk, a ja zachwiałam się, zaskoczona jej reakcją.
Zamrugałam powiekami, czując pod nimi znajome szczypanie, które oznaczało tylko jedno: nadchodziły łzy.
— Proszę, nie zaczynaj, oszczędź mnie, chociaż dzisiaj — poprosiłam cicho, pocierając dłonią czoło, wzdychając przy tym ciężko.
Opuściłam ramiona, tracąc resztę sił, którą pozornie posiadałam i spojrzałam na nią, mając nadzieję, że naprawdę zdecyduje się wycofać.
— O nie! — zaprzeczyła pospiesznie, kręcąc głową. — Przyjaciele nie są od tego, by dawać taryfy ulgowe! — warknęła, zaciskając gniewnie zęby, a ja mogłam dostrzec jak żyłka na jej szyi pulsuje.
— Wiem — potwierdziłam, krzyżując nasze spojrzenia ze sobą. Zagryzłam policzek od wewnątrz, chcąc skupić myśli, ale nic to nie pomogło. — Ale ja jej właśnie potrzebuję, właśnie teraz, bo rozlatuję się i nie jestem w stanie kłócić się z tobą. Z każdym, ale nie z tobą, proszę — powtórzyłam, podciągając nieelegancko nosem, czując jak pierwsze krople łez wydostają się z moich oczu, wyznaczając mokrą ścieżkę wzdłuż moich policzków.
— Wiesz, jak ja się poczułam, gdy zadzwoniła do mnie moja matka, z pretensjami i informacją, że wychodzisz za mąż? Wiesz? Jestem twoją osobą, podobno najlepszą przyjaciółką i...
— Bo jesteś — wtrąciłam, przecierając wierzchem dłoni twarz i oparłam dłoń na jej ramieniu. — Jesteś. I zawsze będziesz — zapewniłam, wypuszczając powoli powietrze z ust.
— To jakim cudem...
— Bo sama nie wiedziałam, bo nie było okazji, by ci powiedzieć, bo... propozycja Theo była tak nagła, że... zaskoczył mnie, wiesz? — wyjaśniłam, wpatrując się w nią. — Obiecałam ci, że wszystko ci opowiem, zawsze wszystko ci mówię, ale na razie sama nie wiem, co się dzieje. Nie kontroluje własnego życia, nie mogę nic powiedzieć, bo nic nie wiem — wyjaśniłam zbolałym tonem, podchodząc do niej bliżej, by schować twarz na jej ramieniu, nie kontrolując reakcji własnego ciała.
Wybuchnęłam płaczem, a ona objęła mnie ramionami i zaczęła gładzić dłonią tył mojej głowy, kołysząc się, chcąc mnie tym samym uspokoić.
— Shh, malutka, shh — wyszeptała, zacieśniając swój uścisk.
— Nie przeżyję jeśli będziesz na mnie zła — dodałam, łapiąc w palce materiał jej płaszcza, zaciskając na nim dłonie, jakbym potrzebowała mieć pewność, że mnie nie opuści, że nie odejdzie.
— Jestem zła, będę zła, ale nigdy cię nie opuszczę, obiecuję. Zawsze będę przy tobie. Nie zawsze będę się z tobą zgadzać, ale nigdy, przenigdy nie odejdę od ciebie, Ce — przysięgła, odchylając się nieznacznie, by móc spojrzeć mi w oczy. — Słyszysz mnie?
— Zabierz mnie do domu — poprosiłam cicho, zwilżając językiem spierzchnięte wargi.
Pokiwała głową w ramach odpowiedzi, objęła mnie ramieniem w pasie i poprowadziła do windy, wciskając odpowiednie przyciski.
Odebrała ode mnie moją torebkę i doprowadziła, aż pod drzwi do mojego mieszkania.
Wygrzebała z kieszeni płaszcza klucze i otworzyła je, swoim kompletem, ponieważ posiadała kopię, tak na wszelki wypadek.
Odłożyła wszystkie rzeczy w przedpokoju i uśmiechnęła się do mnie.
— Idź do sypialni, zrobię nam herbatę — poleciła, odwieszając płaszcz na odpowiednie miejsce.
— Sęk w tym, że za niedługo wróci tu Theodore, wiesz? A ja nie mam siły ci nic tłumaczyć. I nie chcę by widział mnie w tym stanie, bo od dobrych kilku godzin udaję silną i...
— Zajmę się wszystkim, obiecuję — zapewniła, gładząc dłonią moje ramię. — Idź spać, zajmę się wszystkim — powtórzyła, uśmiechając się do mnie pokrzepiająco.
Poddałam się. Nie miałam siły nawet na to, by się kłócić. Pokiwałam głową, uścisnęłam ją na dosłownie kilka sekund i zamknęłam się w łazience, zamierzając wziąć naprawdę szybki prysznic.
2113 słów.
Tak na pocieszenie, dzisiaj.
Buziaki,
Jo ♡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top