12.2


              Pokrzepiona tą myślą podniosłam się z miejsca i zerknęłam na wyświetlacz komórki, orientując się, że miałam jeszcze sporo czasu. W końcu musiałam poczekać, aż Theo skończy pracę, więc mogłam się należycie przygotować do przedstawienia, które musiałam odstawić na potrzeby mojego planu.

Wcześniej uznałam jednak, że powinnam pobiegać, ponieważ była to czynność, która oczyszczała moje myśli i pomagała mi się skoncentrować. Dlatego przebrałam się w odpowiedni strój, przypięłam odtwarzacz muzyki do koszulki i spięłam włosy w wysoki kucyk, by w końcu opuścić dom.

Przed gankiem, wykonałam kilka rozciągających ćwiczeń, pamiętając o tym, że żadne kontuzje, bądź ból nie są mi potrzebne. Włączyłam muzykę, uśmiechając się sama do siebie, gdy pierwsze rytmiczne, nieco agresywne takty dotarły do moich uszu i ruszyłam przed siebie truchtem, skupiając się tylko na tym.

A przynajmniej próbowałam, bo w mojej głowie na przemian kotłowały się słowa Laioness, jej męża oraz zapewnienia Theodore'a, że ta cała sprawa to przeszłość. Chciałam w to wierzyć, naprawdę, ale podejrzewałam, że sytuacja wcale nie była tak prosta, jaką początkowo się wydawała.

Miałam wątpliwości, co do szczerości Theo, mimo że byłam wręcz pewna, że nigdy mnie nie okłamał. Nie był takim typem człowieka. I chociaż czułam się z tym źle, słowa Louisa sprawiły, że nabrałam podejrzeń. A Laio, która poinformowała mnie o chęci powrotu do szatyna wcale mi w tym nie pomogła. Nie miałam bladego pojęcia, co myśleć o tej sytuacji, ale nie mogłam też udawać, że nic się nie dzieje. Nie byłam takim typem osoby, wolałam działać nim sprawy zajdą za daleko, by nie musieć później pluć sobie w brodę za brak reakcji.

Przyspieszyłam, orientując się, że czynność, która miała mi pomóc w skupieniu, wcale nie działała, więc zwiększyłam tempo. Skoncentrowałam się na kontroli oddechu, obserwowaniu okolicy i biegu. Nic więcej się nie liczyło. Tylko ja i moja przestrzeń, mój wysiłek, moje szybko, ale miarowo bijące serce.

Sekundy zmieniały się w minuty, a te zdawały się uciekać tak prędko, że nim się obejrzałam, byłam już w parku, który zazwyczaj był moim przystankiem, gdzie wykonywałam serię ćwiczeń, by później powrócić do biegu, a właściwie do domu. Zwiększyłam tempo, chcąc pokonać ostatnie dwieście metrów do ławki sprintem, a przynajmniej taki był plan, bo nie zauważyłam jasnowłosego mężczyzny, który biegł przez ścieżkę i zderzyłam się z nim. A właściwie prawie się zderzyłam, bo on zdołał wyhamować, a nawet złapać mnie za ramiona, bym nie straciła równowagi i nie upadła.

— Przepraszam — rzuciłam od razu, unosząc głowę, spoglądając na nieznajomego, który po prostu się do mnie przyjaźnie uśmiechał. — Zupełnie cię nie zauważyłam, przepraszam — dodałam, opierając dłoń na klatce piersiowej, starając się unormować rozszalały oddech.

— To całkiem w twoim stylu, co nie, Cecylio? — zapytał, poszerzając swój uśmiech, zbijając mnie tym samym z pantałyku, ponieważ nie miałam pojęcia, skąd znał moje imię?

Zmrużyłam oczy i skupiłam się, wpatrując się w jego twarz. Wyglądał znajomo, ale nie miałam pojęcia, kim był? Chwilę się w niego wpatrywałam, dochodząc do wniosku, że był naprawdę przystojnym facetem, o ile lubiło się typ surfera. Jasnowłosy, z błękitnymi oczami i olśniewającym uśmiechem. Wydawało mi się, że mógł podobać się większości kobiet.

— Słucham? — spytałam dość głupio, ale na nic lepszego nie było mnie w tamtym momencie stać.

— Nie pamiętasz mnie? Powinienem się obrazić — odparł, przeczesując palcami swoją nieco za długą grzywkę i odrzucił ją w tył.

I właśnie wtedy, gdy zobaczyłam ten gest, dotarło do mnie na kogo wpadłam.

— Noah?! — pisnęłam z niedowierzaniem, zaczynając się śmiać. — Co robisz w Bostonie? Wow, cześć — dorzuciłam, uśmiechając się do niego dość szeroko, od razu przytulając go na krótki moment, zupełnie zapominając o tym, że oboje byliśmy w trakcie treningu. Spoceni, mokrzy i niezbyt dobrze pachnący, ale najwyraźniej nie przeszkadzało mu to.

— O, a jednak pamiętasz — zauważył z rozbawieniem, wpatrując się we mnie dość uważnie. — Nic się nie zmieniłaś, tak samo piękna jak zawsze, a może nawet piękniejsza — skomplementował mnie, puszczając do mnie tak zwane perskie oczko. — Aktualnie tutaj mieszkam, nadzoruję pewien projekt, ale to nic ciekawego. Co ty tu robisz? Sądziłem, że mówiłaś, że wracasz do... do Europy — powiedział i całkiem gładko wybrnął z sytuacji, dając mi do zrozumienia, że nie do końca pamiętał, skąd pochodziłam.

Wcale nie byłam o to zła, prędzej rozbawiona tym. Nie widziałam go od momentu, w którym skończył studia, więc od jakichś czterech lat, ponieważ wyjechał do Nowego Jorku. I nie miałam co się oszukiwać, nasza relacja skończyła się całkiem szybko, już na początku naszej znajomości, ponieważ nie nadawaliśmy na tych samych falach, a przynajmniej on uwielbiał się bawić i związki nie były mu w głowie. A ja byłam już po fazie wolności i szaleństwa i byłam fanką monogamii.

— Przyleciałam na kilka dni odwiedzić bliskich — odpowiedziałam, poprawiając zbłąkany kosmyk, który opadł na moje czoło. — Ale oficjalnie tak, mieszkam z powrotem w Polsce — dodałam. — Jak tam u ciebie? Nadal wolny duch czy może jakaś piękna nieznajoma skradła ci w końcu serce? — dopytywałam, będąc naprawdę ciekawą, jak potoczyło się jego życie.

— Wolny i szczęśliwy jak nigdy, a ty? — odbił pytanie, zagryzając dolną wargę, jakby ta informacja była dla niego ważna.

I trafił z tym w dziesiątkę, ponieważ nie byłam pewna, co powinnam odpowiedzieć? Otworzyłam usta i zamknęłam je z powrotem, zwilżając językiem wargi, chcąc zyskać na czasie. Trwało to dosłownie kilka sekund, ale Noah i tak zauważył moje zmieszanie.

— Zaręczyłam się, to znaczy, to... wychodzę za mąż — wyjaśniłam, karcąc się w myślach za to, że nadal nie potrafiłam przyswoić faktu, że tak naprawdę było.

Miałam zamiar zostać żoną Theodore'a Wallaca.

— O — wymsknęło się mu. I wcale nie ukrywał swojego szoku, nawet nie próbował. — Kim jest ten szczęśliwiec? Znam go?

— Tak jakby — odpowiedziałam od razu, przypominając sobie, że Theo i Noah za sobą nie przepadali.

— Czyli?

— Wychodzę za Theo...

— Mogłem się domyślić, to było całkiem do przewidzenia, gość od samego początku bronił cię niczym lew — skomentował, uśmiechając się nieco złośliwie. — Cudem jest to, że spotykałaś się ze mną kilka miesięcy — dodał, ale wcale nie wydawał się być tym faktem zły. Raczej rozbawiony.

— Nie przesadzaj — mruknęłam, lekceważąco machając ręką, ponieważ to wcale nie było takie oczywiste.

Kilka kolejnych minut rozmawiałam z blondynem, zasypując się z nim informacjami i śmiesznymi anegdotkami. Później wspólnie wykonaliśmy kilka ćwiczeń, przebiegliśmy całą długość parku i umówiliśmy się na jutro, na szybką kawę, by móc porozmawiać trochę dłużej. Wymieniliśmy się numerami i wróciłam do domu, jakieś czterdzieści minut później niż planowałam, ale wcale nie był to problem.

Skierowałam się na górę, gdzie zebrałam potrzebne mi rzeczy i udałam się do łazienki, chcąc wziąć długą, relaksującą kąpiel. Zasługiwałam na nią, zwłaszcza po takim dniu. Wiedziałam, że mój pomysł wcale nie był idealny, ale nie miałam zbyt wielkiego pola do popisu, a przynajmniej nie mogłam wymyślić nic więcej, mając dodatkowo świadomość, że pojutrze powinnam być już na lotnisku, ponieważ musiałam wrócić do Polski, gdzie miałam własne życie, własne problemy i nie mogłam odwlekać tego w nieskończoność.

W wannie spędziłam jakieś dwadzieścia minut, no może trzydzieści, ale czułam się znacznie lepiej, a nawet zyskałam nową dawkę energii do działania.  

Kolejną godzinę spędziłam na przygotowaniach do wizyty w mieszkaniu szatyna. Zrobiłam makijaż, skupiając się na mocniejszych akcentach na powiece, a nawet zakręciłam włosy, podpinając je, by nie opadały mi na twarz, jednocześnie pozostawiając je rozpuszczone, bo jak wiadomo było, Theo miał słabość do długich włosów.

Ubrałam całkiem skąpy, różowy komplet koronkowej bielizny i zdecydowałam się na czerwoną, obcisłą sukienkę, która leżała na mnie niczym druga skóra, opinając moje ciało we właściwych miejscach. Lubiłam podobać się płci przeciwnej, więc miałam opanowane dobieranie stroju tak, by uzyskać zamierzony efekt.

Spojrzałam w lustro, uśmiechając się do swojego odbicia, ponieważ całokształt, jak dla mnie był zadowalający. Zerknęłam na zegarek, orientując się, że dochodziła już czternasta, więc powoli powinnam wychodzić, by zdążyć na miejsce przed powrotem McBoskiego. Był tylko jeden problem, brak Vee, od której musiałam pożyczyć klucze, by udawać przed Laioness, że posiadam własny komplet, co było całkiem naturalne, skoro byłam w związku z szatynem. Teoretycznie, ale jednak.

Sięgnęłam po komórkę, wybrałam numer Ronnie i odczekałam kilka sygnałów, nim usłyszałam nagranie automatycznej sekretarki. Z trudem powstrzymałam się od przekleństwa. Naprawdę była mi potrzebna, więc spróbowałam podobnie, z tak samo marnym skutkiem.

Liczyłam na to, że kobieta wróci niebawem i skupiłam się na reszcie przygotowań. Wybrałam buty, spakowałam potrzebne rzeczy do torebki i zeszłam na dół akurat w momencie, gdy otworzyły się drzwi wejściowe i pojawiła się w nich Veronica.

— Vee, nareszcie! — powiedziałam, ledwo ukrywając własne zniecierpliwienie, podeszłam do niej i ucałowałam jej policzek, dostrzegając jej jednoznaczny uśmiech, który całkiem sporo mówił, ale ja nie miałam zbyt wiele czasu. — Czekałam na ciebie, masz zapasowy komplet kluczy do mieszkania Theo, prawda?

— Cześć, Cece, też się cieszę, że cię widzę, u mnie w porządku, a u ciebie? — spytała nieco złośliwie, upominając mnie, ponieważ jawnie zignorowałam wszelkie zasady dobrego wychowania.

— Ciociu — jęknęłam, wywracając teatralnie oczami. — Chcę zrobić mu niespodziankę i potrzebuję tych kluczy, więc... masz je? — spytałam, uśmiechając się niewinnie, trzepocząc przy tym rzęsami, jakbym liczyła na to, że mój urok osobisty na nią zadziała.

— Chcesz mi powiedzieć, że randka była udana, a ja miałam rację i to miłość, aż po grób? — zaświergotała radośnie, łapiąc moje ręce, zaciskając na nich swoje palce. Przyciągnęła mnie do siebie, ściskając krótko, ekscytując się niczym nastolatka, która została zaproszona przez swojego crusha na bal maturalny. — Wiedziałam!

— Nie dowiem się tego, jeśli nie dasz mi tych kluczy, więc? — ponagliłam ją, robiąc głupią minę.

Odsunęłam się, wpatrując się w nią z oczekiwaniem, mając nadzieję, że się nie myliłam i kobieta naprawdę miała zapasowy komplet.

— Nic mi nie powiesz? Żadnych szczegółów, nic? — zapytała, dąsając się. Wiedziałam, że była ciekawa, ale nie była to dobra pora na takie rozmowy.

— Wieczorem, obiecuję. Kupię wino i opowiem ci wszystko, ale teraz...

— Okej — skapitulowała, uśmiechając się dobrotliwie. — Dam ci te klucze.

— Dziękuje — pisnęłam entuzjastycznie, klaszcząc.

Zdecydowanie zachowywałam się niczym dziecko, które dostało upragnioną zabawkę, ale nie to było teraz ważne.
Kobieta skierowała się do gabinetu, skąd wróciła po chwili, podając mi klucz. Ucałowałam jej policzek, po czym wrzuciłam go do torebki.

— Jaki jest plan? — spytała starsza, obserwując mnie, gdy ja wybierałam numer taksówki.

— Niespodzianka, opowiem ci później, obiecuję — zapewniłam, jednocześnie słysząc głos spedytorki w słuchawce.

Dogadałam się z nią, dowiadując się, że musiałam poczekać dosłownie kilka minut, bo jakiś wolny kierowca był w okolicy.

— Nie możesz teraz? — spytała, uśmiechając się smutno, licząc na to, że się ugnę i powiem cokolwiek.

— Okej, ale to tajemnica, więc nie możesz nikomu powiedzieć, obiecaj — poprosiłam, spoglądając na nią, mając nadzieję, że nie wybierze numeru mojej matki zaraz po tym, jak wyjdę z domu. — Obiecaj — dodałam po chwili, chcąc ją przekonać do tego, że mówiłam poważnie.

— Obiecuję — zapewniła, opierając dłoń na lewej piersi, przekonując mnie o własnej prawdomówności.

Uśmiechnęłam się do niej, odrzuciłam w tył włosy, które opadły na moje odsłonięte ramiona i wypuściłam powoli powietrze, ponieważ miałam świadomość, że jeśli to powiem, nie będzie odwrotu.

— Postanowiliśmy spróbować, no wiesz, związku, ale to naprawdę tajemnica, więc błagam, ani słowa mojej matce, dobrze? — poprosiłam, unosząc jedną z brwi.

— O Boże, o Boże, o Boże — powtarzała Vee, trochę tak, jakby się zacięła, ale nie miałam jej tego za złe.

W końcu od samego początku chciała, byśmy skończyli z Theodorem na ślubnym kobiercu.
Najzabawniejsze było to, że faktycznie tam zmierzaliśmy, ale to jednak nie był czas na takie nowiny. Z tym musieliśmy trochę poczekać.

— Muszę lecieć, widzimy się później — zapewniłam, posyłając jej buziaka w powietrzu.

Chwyciłam płaszcz, ubrałam go na siebie i otworzyłam drzwi, zerkając na ciocię. Uśmiechnęłam się do niej, wzdychając cicho, dostrzegając w kącikach jej oczu łzy. Nie byłam pewna, skąd to poczucie winy się we mnie pojawiło, ale wyraźnie je czułam, ponieważ w jakimś stopniu ją oszukiwałam. Nie lubiłam kłamać, a zdecydowanie między mną, a jej bratankiem nie było miłości, a przynajmniej nie w takiej wersji, na którą ona liczyła.

— Jestem taka szczęśliwa, niunia. Dziękuję, to najlepsza wiadomość od dawna, baw się dobrze — dodała, opierając dłonie na swoich policzkach, nie ukrywając swojej radości.

Wprost proporcjonalnie z poziomem jej szczęścia wzrastało moje poczucie winy. Veronica była dla mnie niczym rodzina, a ja bezczelnie ją okłamywałam.
Stanęłam w miejscu, uśmiechnęłam się do niej i objęłam ją na dłuższą chwilę.

— Kocham cię, Vee — dodałam cicho, cofając się. — Do później. — Nie czekając na jej reakcję, zawróciłam, złapałam torebkę i wyszłam z domu, słysząc dźwięk klaksonu taksówki, która zatrzymała się na podjeździe.

Wsiadłam do samochodu, podałam kierowcy adres i rozsiadłam się wygodnie, starając się upewnić w tym, że postępowałam właściwie. A tak właśnie było, bo Laio była manipulatorką, która zdecydowanie nie zasługiwała na kogoś takiego jak Theo. Nie i już.

Podróż pod wieżowiec, w którym mieszkał szatyn, zajęła nam jakąś godzinę. Zapłaciłam taksówkarzowi, zostawiłam mu nawet napiwek i wysiadłam, podchodząc pod blok, by na domofonie wybrać odpowiedni numer. Chwilę czekałam, aż Laioness podniesie słuchawkę. Nie odezwałam się i dziękowałam, że urządzenie nie miało kamery, która umożliwiłaby kobiecie podgląd na drzwi. Była nadal w mieszkaniu, a ja liczyłam, że w końcu wyjdzie, bo wspominała coś o tym, że popołudnie to jej ulubiona pora na spacery z Lily. Miałam nadzieję, że się nie spóźniłam i lada moment wyjdzie.

Przeszłam przez ulicę, wybrałam jedną z pobliskich ławek i usiadłam, obserwując wejście do budynku, jednocześnie udając, że przeglądam coś w telefonie.

Czas dłużył mi się niemiłosiernie, a cierpliwość nie była moją mocną stroną, ale nie miałam wyjścia i musiałam się w nią uzbroić. Siedziałam tak, uśmiechając się do osób, które mnie mijały i patrzyły na mnie, jak na wariatkę, ponieważ jakieś dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa o tej porze była w pracy, albo w szkole. Miałam nadzieję, że ciemnowłosa wyjdzie, bo inaczej mój plan nie miał sensu.

W końcu zauważyłam, że kobieta wraz z wózkiem opuszcza budynek. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem sama do siebie i odczekałam chwilę, upewniając się, że ta mnie nie zauważy. Dotarłam pod drzwi, wstukałam kod i weszłam do środka, wsiadając do windy. Wysiadłam na odpowiednim piętrze i odnalazłam klucz w torebce, by po chwili znaleźć się w mieszkaniu.

Plan był prosty, musiałam tylko wkurzyć Laio, a to nie mogło być trudne. Zdjęłam płaszcz, odłożyłam torebkę na stolik i rozejrzałam się dookoła, szukając dobrego miejsca na przedstawienie. Normalnie wybrałabym sypialnię, ale zależało mi na tym, by to Laioness mnie znalazła.
Zdjęłam sukienkę, przerzuciłam ją przez opacie fotela i spojrzałam na zegarek. Miałam niespełna godzinę do powrotu Theo i miałam pewność, że Laio zdoła przyjść nieco wcześniej.

Wyłożyłam się wygodnie na kanapie i czekałam, bo nic innego mi nie pozostało.
Czas uciekał, powoli, ale jednak uciekał.

Zdążyłam nieco zmarznąć, więc okryłam się kocem, a nawet przeczytałam kilka maili i ponownie potwierdziłam moje spotkanie z Aleksandrem, chociaż niemalże ten problem wyleciał mi z głowy. Trochę tak jakby to była daleka przeszłość, a nie coś, z czym do niedawna się zmagałam.

W końcu usłyszałam charakterystyczny dźwięk domofonu, który wskazywał na to, że ktoś wystukiwał kod. Liczyłam, że była to była dziewczyna Theo, a nie on sam. Odłożyłam koc na miejsce i wybrałam odpowiednią pozycję, dość wyzywającą i jednoznaczną, jakbym czekała na ukochanego, nie na nią.

Kilka minut później upewniłam się w tym, że miałam rację. Ciemnowłosa stanęła w progu.

— Co ty tu robisz?! — spytałam, udając zaskoczoną jej widokiem.

Podniosłam się z miejsca, sięgając po sukienkę, chcąc się ubrać. Nie przeszkadzało mi paradowanie przed nią w bieliźnie, ale mój plan miał jasne założenia i musiałam się go trzymać.

— A ty? — odbiła pytanie, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej.

Najpewniej nasza rozmowa trwałaby nieco dłużej, ale mała Lily przypomniała o swojej obecności, więc to na niej obydwie skupiłyśmy swoją uwagę.
Ubrałam się, a Laioness rozebrała dziecko, odstawiła wózek i podała mi niemowlę, informując, że idzie po mleko. Nie tak to miało wyglądać. Miała być awantura i łzy, ale jak zwykle zapomniałam, że coś mogło pójść nie tak.

Zaklęłam cicho i spojrzałam na dziewczynkę, która złapała kosmyk moich włosów i za niego pociągnęła. Zabolało, ale mimo wszystko uśmiechnęłam się do niej.
Kolejne kilkanaście minut minęło nam w ciszy, a Laio w tym czasie nakarmiła młodą, przebrała jej pampersa i położyła ją spać. Później wróciła do salonu, więc spojrzałam na nią i zmarszczyłam gniewnie brwi.

— Wydawało mi się, że logiczne jest to, że nie życzę sobie, byś siedziała w mieszkaniu mojego narzeczonego! — warknęłam, nie czekając na nic.

Wolałam mieć tę jawną scenę udawanej zazdrości za sobą.

— Najwyraźniej nie mówiłaś zbyt wyraźnie — odparła złośliwie, unosząc sceptycznie jedną z brwi. — Albo to ty nie zrozumiałaś, że to wojna.

— Już ją przegrałaś, Teddy jest mój — ostrzegłam, podnosząc się z kanapy, podchodząc do niej, by móc zmierzyć ją wściekłym spojrzeniem.

— Jakbyś nie zauważyła, nadal tu jestem i to on mnie tutaj zaprosił, więc wcale mu na tobie, aż tak bardzo nie zależy!

— Masz się stąd wynieść, zrozumiano? — spytałam, krzyżując dłonie tuż pod liną biustu.

Laio natomiast zmieniła minę z tej pewnej, na zbolałą, a nawet uroiła kilka łez, które powinny mnie zaniepokoić, ale zignorowałam to.

—Ale Theo mówił, że jesteś miła, że mi pomożesz, że... ja, ja naprawdę nie mam gdzie pójść i...

— Skończ, nic mnie to nie obchodzi, masz stąd zniknąć — przerwałam jej, uśmiechając się złośliwie, nie dając się nabrać.

— Cecylio, sądzę, że będzie lepiej, jak to ty wyjdziesz. — Usłyszałam za sobą głos szatyna, więc odwróciłam się, dostrzegając jego wściekłą minę. — Przesadziłaś — dodał, a ja przypomniałam sobie, że jeśli ktoś wchodził przez garaż, domofon nie wydawał dźwięku, ponieważ nie był używany.

Laio najpewniej zauważyła go od razu, stąd łzy i cała ta zmiana postawy. Cholera. Nie tak to miało wyglądać.

2849 słów.
Dziękuję za cierpliwość, za tak wiele miłych słów. Czekam na wasze opinie, buziaki,
Jo.
P.S  mocca62, to dla Ciebie, by troszkę Ci ułożyło ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top