Rozdział 39 - Trucizna

Oglądanie jak Tom Riddle próbuje przekonać starego Gaunta, aby oddał mu swoją córkę było jednocześnie zabawnym i ciekawym doświadczeniem. Przez większość czasu Harry czuł się jakby oglądał jedną z telenoweli, które tak uwielbiała zawsze ciotka Petunia. Z drugiej strony imponowała mu kreatywność i nieustępliwość Riddle'a. To jak zaciekle walczył o rękę Meropy było bez wątpienia godne podziwu.

Dobre pół godziny przepychanek słownych później Marvolo zdecydował się w końcu zgodzić na decyzję młodych, dając tym samym swoje błogosławieństwo, ale grożąc, że jeśli nie dożyje wnuków to będzie ich nawiedzał w najgorszych koszmarach. To było tak... normalne, rodzicielskie podejście do sprawy, że Harry mógł jedynie się uśmiechnąć.

- Jest całkowitym przeciwieństwem tego, co pokazał mi Dumbledore – powiedział. - Tamten Marvolo nigdy nie zgodziłby się na nawet spojrzenie na mugola, a co dopiero oddanie mu swojej córki. Był wiecznie nietrzeźwy, agresywny i poniżał wszystko dookoła, wierząc, że jako czystej krwi dziedzic Salazara Slytherina jest tu najważniejszy.

- Jeszcze raz dziękuję, panie Gaunt – odezwał się Riddle z kolejnym ukłonem, nadal nie puszczając ręki Meropy. - Uczynił pan dzisiaj dwójkę ludzi niebywale szczęśliwymi.

- Obym tego nie pożałował – mruknął z koślawym uśmiechem Marvolo i machnął ręką. - Znikajcie mi już z oczu. Za dużo radości naraz. Moje stare serce tego nie wytrzyma.

Dziewczyna zachichotała, podchodząc do niego i ściskając go z całej siły, a następnie odwróciła się na pięcie i rzuciła na narzeczonego, który otwarcie się śmiejąc, wziął ją na ręce i wyniósł na zewnątrz.

W tym momencie wspomnienie się rozmyło, a lewitująca książka opadła na stół, prawie natychmiast zastąpiona następną. Tym razem znaleźli się w niewielkim, przytulnie urządzonym salonie. Na jednym z dwóch ustawionych przy oknach bujanych foteli siedziała Meropa, wyraźnie starsza i zaczytana w jakiejś grubej książce. Przed nią, unosząc się nad jej wyprostowanymi nogami szalały druty, zaciekle tworząc zielony, pasiasty sweter. Przy kominku leżała wyraźnie zadowolona z życia Nagini, ogrzewając się w trzaskających płomieniach.

Wtedy też rozległ się trzask zamykanych drzwi i kilka minut później do pokoju wkroczył Tom Riddle Senior, zrzucając z ramion marynarkę i przewieszając ją przez oparcie kanapy.

- Jak ci minął dzień, skarbie? - spytał, podchodząc do siedzącej kobiety i całując ją w czoło.

- Williamsowie wrócili z wakacji – odpowiedziała, odkładając książkę. - Anna całe przedpołudnie opisywała mi jak wylegiwała się na plaży, co chwilę zaznaczając, że jej mąż dostał podwyżkę i za rok planują przez to wyjechać do Egiptu – przewróciła oczami. - Dobrze, że wyszła przed obiadem. Policzki mnie już bolały od tych sztucznych uśmiechów.

Riddle'a najwyraźniej ta wiadomość nie ucieszyła, bo jego i tak już kiepski humor opadł jeszcze bardziej.

- Przepraszam – powiedział, klękając przed nią i chwytając jej dłonie w swoje ręce. - Przepraszam, że tyle ci obiecałem, a nie mogę nawet zabrać na...

- Przestań zanim się obrażę – przerwała mu z uśmiechem, pochylając się i trącając jego nos swoim. - Naprawdę uważasz, że zależy mi na pieniądzach, wytwornych szatach i długotrwałych, zagranicznych wakacjach? Jeśli tak, to chyba nie znasz mnie za dobrze, kochanie.

- Ale...!

- Żadnego ale! Nie obchodzi mnie, że twoja rodzina się od ciebie odcięła, nie obchodzi mnie, że nasz dom jest mały, a nie wielopiętrowy z czterdziestoma sypialniami, nie obchodzi mnie, że czasami jemy kolację po ciemku, bo robimy to razem, jasne? Nie wyszłam za ciebie dla twoich pieniędzy, nie wyszłam za ciebie dla tych wszystkich obietnic, które mi ciągle składałeś. Zrobiłam to, bo ty to ty i dokładnie takiego ciebie kocham od samego początku. Bez dachu nad głową, w worku na ziemniaki, wydziedziczonego lub nie! To nie ma dla mnie żadnego znaczenia, dopóki w tym wszystkim co nas w życiu czeka będziesz razem ze mną. Czy po tylu latach w końcu to do pana dotrze, panie Riddle? Tak łatwo się mnie pan nie pozbędzie.

- Co takiego uczyniłem w poprzednim życiu, żeby zasłużyć sobie na kogoś takiego jak ty? - spytał cicho Tom, podnosząc do ust jej dłoń i całując błyszczącą się na niej obrączkę. Meropa jedynie zaśmiała się radośnie i wstała, ciągnąc go za sobą do pozycji stojącej. - W takim razie, jak tam mój drugi skarb? - tym razem ton Riddle'a był miękki, pozbawiony irytacji na samego siebie.

- Jesteś świadomy, że jeszcze przynajmniej dwa miesiące zanim zacznę cokolwiek odczuwać, prawda?

- Co wcale nie oznacza, że nikogo tam nie ma – mężczyzna pokręcił głową i kucnął, przykładając głowę do jej brzucha. - Jak się masz, maluchu? Mam nadzieję, że ci tam w środku wygodnie. Widzisz jaki ten świat dziwny? Nie znam jeszcze twojej płci, ale już wiem, że będziesz tak samo magiczny jak twoja mama. Miałem dzisiaj kiepski dzień, jednak kiedy tylko przypomniałem sobie, kto czeka na mnie w domu, natychmiast poprawił mi się humor. Czy to nie są prawdziwe czary?

Zawirowało i książki ponownie wymieniły wspomnienie. Znajdowali się przy małym stole w kuchni, Meropa wyraźnie grubsza, a Tom jeszcze bardziej zmęczony, jednak humory najwyraźniej im dopisywały, bo co chwilę której z nich wybuchało niekontrolowanym śmiechem.

- I wtedy... - próbował wykrztusić mężczyzna, trzymając się za brzuch. - I wtedy... Ona odwróciła się do mnie z miną jakby chciała mnie przekląć, ale... Ja nadal widziałem tylko tego jelenia i fretkę... - wziął głęboki oddech, próbując opanować śmiech i decydując się na łyk świeżo zaparzonej kawy. Przełknął powoli, marszcząc brwi. - Nowa?

-Tak – odpowiedziała Meropa, ocierając łzy z oczu i sięgając po kanapkę. - Dzisiaj rano skończyłeś poprzednią, więc wyszłam na targ i spotkałam takiego miłego staruszka, który jak tylko zobaczył, że spodziewamy się dziecka sprzedał mi taką za połowę ceny. Smakuje ci?

- Nie jest zła – odpowiedział Riddle. - Ma w sobie jakiś taki ciekawy posmak, jak żadna inna, którą piłem dotychczas.

- W takim razie jest cała twoja – oznajmiła kobieta, opierając głowę na ręce i patrząc z uśmiechem na siedzącego po drugiej stronie stołu męża.

- Bardzo śmieszne – prychnął rozbawiony Tom, przewracając ostentacyjnie oczami. - Mówiąc to brzmisz jakbyś mi robiła wielką przysługę, a przecież nawet Nagini wie, że ty nie pijesz kawy.

Sceneria po raz kolejny się zmieniła. Teraz znajdowali się w łazience. Mężczyzna pochylał się nad toaletą, ocierając usta chusteczką, a Meropa stała nad nim z mokrym ręcznikiem i szklanką pełną wody.

- Nie podoba mi się to – przyznała, przyglądając się mężowi z niepokojem. - Zwyczajne zatrucie nie trwa tak długo.

- Nie przejmuj się tak – odezwał się nieco zachrypniętym głosem Riddle. - Nie pamiętasz ile razy sama budziłaś się w środku nocy jakiś czas temu?

- Ale ja jestem w ciąży! A ty nie!

- Powiedziałem ci już, że to nie twoja sprawa! - krzyknął niespodziewanie Tom, unosząc głowę i wbijając w nią zimne spojrzenie. Ale... coś w nim było nie tak. Jakby...

- Ma mętne spojrzenie – wyszeptała niespodziewanie Hermiona, wypowiadając na głos ich myśli.

I jak na zawołanie Riddle zamrugał kilka razy, a na jego twarzy pomieszało się przerażenie z całkowitym osłupieniem.

- Ja... - wystękał nagle, a jego oczy odzyskały ostrość. - Przepraszam. Mój Merlinie, nie chciałem na ciebie krzyknąć. Przepraszam, mój skarbie – chwycił za skraj jej szaty i zwinął ją w rękach. - Ja... Nie wiem co się ze mną dzieje ostatnio. Przepraszam.

- Nie przejmuj się – powiedziała cicho Meropa, odkładając ręcznik i przeczesując mu delikatnie włosy. - Nastały ciężkie czasy. Oboje jesteśmy zmęczeni. Masz prawo do załamania.

- To mnie nie usprawiedliwia – mężczyzna pokręcił głową, nadal klęcząc u jej stóp. - Nie usprawiedliwia.

Kobieta nie odpowiedziała, nadal bezmyślnie gładząc go po głowie i wyglądając przez okno, za którymi piętrzyły się przerażająco ciemne chmury.

- Zapowiada się straszna zima.

- Czy wszyscy widzieli to co ja? - odezwała się ponownie Hermiona, kiedy wspomnienie na nowo zaczęło się zmieniać.

- Tak, panno Granger – McGonagall pokiwała głową, trzymając się za nasadę nosa i najwyraźniej usilnie myśląc. - Ktoś go truje czymś, co sprawia, że powoli popada w obłęd, traci samego siebie i przestaje się kontrolować. I jestem praktycznie pewna, że to nie jest Meropa.

- Ale dlaczego? - spytał Ron, rozglądając się po reszcie, jakby mieli odpowiedzi napisane na twarzy. - Kto? I jak?

Harry westchnął, przesuwając się nieco, aby mieć lepszy dostęp do Draco, na którym zacieśnił swój uścisk.

- Wszystko w porządku? - usłyszał głos, cichy, prawie jak szept, jednak doskonale słyszalny w głębi jego umysłu.

- Tak – odpowiedział. - Po prostu... Nie podoba mi się to co widzę. Nie podoba mi się kierunek, w którym to zmierza, nawet jeśli w podświadomości pamiętam jak się skończy i powinienem być na to przygotowany. Boli mnie ta niesprawiedliwość. Przecież oni nic nie zrobili. Nic. Byli zwyczajnie szczęśliwi, zakochani, ludzcy. A ktoś... Ktoś uznał, że ma prawo zniszczyć im życie z tylko sobie znanego powodu.

- Całkowicie cię rozumiem, Harry – Draco uniósł ich splecione prawe dłonie i złożył delikatny pocałunek na jego kostkach. - Czuję dokładnie to samo, ale... To już się wydarzyło. To było tak dawno, że nawet jeśli byśmy chcieli, nie możemy już nic zmienić. Nawet jeśli uznałbyś, że cofniesz się w czasie, aby temu zapobiec, to... To zaburzyłoby obecne czasy tak bardzo... Tak bardzo. Nie możemy na to pozwolić.

- Wiem – Potter oparł czoło na ramieniu Ślizgona, z zamkniętymi oczami wdychając jego uspokajający zapach. - Wiem – powtórzył. - Dlatego mam zamiar dowiedzieć się, kto za tym stoi i wtedy... Wtedy pokazać mu, co o tym myślę.

- Będę to oglądać ze szczerą satysfakcją.

Harry chciał powiedzieć coś więcej, jednak wtedy kolejna scena wyostrzyła się na tyle, że byli w stanie zobaczyć, że po raz kolejny znajdują się w małym salonie. Meropa wyglądała jakby miała zacząć rodzić w każdej sekundzie, jednak najwyraźniej zbytnio się tym nie przejmowała, wyglądając przez okno z zamyślonym wyrazem twarzy.

I wtedy rozległ się brzdęk.

- Tom? Kochanie, wszystko w porządku? - zawołała, powoli wstając z fotela i z trudem przechodząc przez pokój do wąskiego korytarza. - Tom?

Światło zaprowadziło ją do kuchni, gdzie nad porozwalanymi po podłodze fragmentami zastawy kuchennej klęczał Riddle, wpatrując się w swoje dłonie. Musiał dopiero wychodzić do pracy, bo na stole nadal stała filiżanka z resztką kawy, a na leżącym obok niej talerzu widać było niedojedzoną kanapkę.

- Tom?

- Zamknij się.

- Co...? - zimny ton mężczyzny musiał ją zbić z tropu. Nie tego się spodziewała. - Co się stało? Dobrze się...

- Powiedziałem, że masz się zamknąć, dziwolągu!

Zapadła cisza. W powietrzu czuć było unoszącą się ciężką, brudną i praktycznie widoczną aurę nienawiści, tak gęstą, że można było ją kroić nożem. Teraz już wyraźnie przerażona Meropa otoczyła brzuch ramionami w opiekuńczym geście i zrobiła ostrożny krok w tył.

- Teraz uciekasz, tak? - syknął Riddle, w końcu unosząc głowę i podnosząc się na nogi. Wyglądał jak ktoś całkowicie obcy. W niczym nie przypominał zatroskanego, pracowitego, a przede wszystkim do szaleństwa zakochanego w swojej żonie mężczyzny, którego widzieli jeszcze kilkanaście minut wcześniej. - Teraz, kiedy udało ci się mnie całkowicie zmanipulować, kiedy straciłem przez ciebie rodzinę i majątek, kiedy...

- O czym ty mówisz? - szepnęła kobieta, chwytając się za włosy. Jej oczy błyszczały od powstrzymywanych łez. - O czym ty mówisz? Przecież wszystko w końcu wychodziło na dobre tory. W końcu nie musimy się martwić o jedzenie i dach nad głową, Tom. Jesteśmy razem tyle lat, tyle lat... Nasz syn. Nareszcie byliśmy w stanie założyć rodzinę...

- Przestań! Przestań rzucać na mnie te swoje klątwy! - krzyknął Riddle, chwytając za niedojedzoną kanapkę i ciskając nią w kobietę, która w całkowitym szoku nawet nie drgnęła. - Każde twoje słowo jest jak zaćmiewająca mi umysł trucizna!

- Trucizna... - powtórzyła wolno Meropa. - Trucizna – jej oczy rozszerzyły się w niedowierzaniu, jakby nagle dotarło do niej coś jednocześnie niedorzecznego i bardzo prawdopodobnego. - Twoja kawa. Ten staruszek, ale... dlaczego? Tom? Musisz się uspokoić i mnie wysłuchać.

- Czy ja czegoś nie powiedziałem, wiedźmo?! - w stronę kobiety poleciał talerz, mijając jej twarz o milimetry i roztrzaskując się na ścianie za jej plecami. - Zostaw mnie w spokoju! Wystarczająco już zabawiłaś się moim życiem! Jeszcze ci mało?!

- Tom, proszę cię! Daj sobie pomóc! - Meropa sięgnęła ręką do kieszeni, starając się wyciągnąć z niej różdżkę, jednak mężczyzna był szybszy. Rzucił się na nią, wykręcając jej ramiona i przygniatając ją twarzą do ściany.

- Nawet nie próbuj – syknął jej do ucha, unieruchamiając ją jedną ręką, a drugą wyciągając z jej szaty różdżkę. - To koniec.

Trzasnęło, w kuchni na chwilę pojawiły się iskry, a następnie długi, umierający syk, w akompaniamencie którego na podłogę upadły dwie części złamanej różdżki.

- Nie! - krzyknęła kobieta, starając się wyrwać z uścisku męża, ale wyraźnie nie miała z nim szans. - Nie...

- Powinnaś być mi wdzięczna – odezwał się zimno Riddle, puszczając jej ramiona i patrząc bez najmniejszego skrawka uczucia jak osuwa się na ziemię. - Gdyby nie to, że puszczałaś się na prawo i lewo, zabiłbym cię bez zastanowienia. Ale wszyscy wiedzą gdzie nas szukać, wiedzą kto tu mieszka, a ja nie chcę sobie niszczyć życia jeszcze bardziej. Nie przez ciebie – odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni, zatrzymując się jeszcze tylko w progu i obrzucając ją ostatnim, pogardliwym spojrzeniem. - Mam nadzieję, że odpowiesz za wszystko co mi zrobiłaś i zdechniesz gdzieś w rowie.

I wyszedł.

Ostatnią rzeczą jaką zobaczyli była zwinięta w kłębek na podłodze, trzęsąca się Meropa i para świecących się zza okna oczu.

- Zabiję go.

Harry zerwał się na równe nogi, podchodząc do najbliższej ściany i uderzając w nią pięścią z całej siły. Cios spotęgowany magią wstrząsnął całym pomieszczeniem.

- Nie obchodzi mnie kim była ta osoba... ten staruszek czy jak mu tam. Zabiję go. Jak on śmiał? Jak śmiał niszczyć życie zwykłym ludziom?! Za kogo on się uważa?!

Czerwień czystej wściekłości przysłoniła mu widoczność i zaćmiła umysł. Nie miał pojęcia, że zareaguje tak gwałtownie. Przecież wiedział, że historia tej dwójki nie kończy się dobrze, prawda? Jednak dopiero kiedy to zobaczył, zrozumiał jak wiele zmieniła decyzja jednej osoby. Jak wiele osób zginęło tylko dlatego, że młody Voldemort dorastał w sierocińcu, jak wiele rodzin zostało przez to zniszczonych, jak wielu czarodziejów przez lata nie wychodziło z domu, bojąc się o własne życie. Można to było uznać za całkowity przypadek. Zgadza się. W końcu kto wiedziałby, że rozpad jednego małżeństwa może się skończyć tak tragicznie dla przyszłych pokoleń? Jednak... To nie było zwyczajne małżeństwo. Ostatnia krew starożytnego rodu Gauntów pomieszana ze zdrowym, pełnym sił mugolem. Praktycznie pewne było, że dziecko takiej pary będzie kimś wielkim, kimś, kto odpowiednio pokierowany poruszy światem czarodziejów nawet się nie starając. W tym momencie wystarczyło stworzyć jedynie odpowiednie warunki dla młodego Riddle'a i gotowe. To był takie proste, takie przemyślane i takie obrzydliwe jednocześnie, że Harry'emu zrobiło się niedobrze.

- Nie rozumiem! Kompletnie tego nie rozumiem! Dlaczego ktoś miałby stworzyć tak wielkiego potwora jakim był Voldemort z własnej woli?! Co chciał przez to osiągnąć?! Przecież... Przecież to chore! Tyle osób zginęło! Moi rodzice zginęli, a ja... Ja straciłem całe dzieciństwo, żyjąc w strachu przed jakimś opętanym na moim punkcie Czarnym Panem, który okazuje się być tylko wyrzeźbionym na jego kształt sierotą! Co to robi ze mnie?! Ja...!

- Harry!

- Panie Potter!

- Opanuj się, stary!

Coś musiało się wydarzyć, czego nie był w stanie zauważyć, bo nawet profesor McGonagall brzmiała na zaniepokojoną. Ale on nie miał na to siły. Był zmęczony. W ciągu ostatnich dwóch dni wydarzyło się za dużo. Za dużo dla jego przemęczonych myśli, za dużo informacji, za dużo nowości, za dużo...

- Harry, kochanie, musisz się uspokoić – cichy, ale przepełniony spokojem głos Draco sprawił, że nagle wszystko się zatrzymało. Potter zamrugał, starając się odgonić mroczni sprzed pola widzenia. - Spójrz na mnie. Spróbuj się skupić i spójrz na mnie – i wtedy poczuł dwie ciepłe, znajome dłonie na policzkach, delikatnie kierujące jego twarz w odpowiednim kierunku. Zamrugał po raz kolejny, tym razem orientując się, że klęczy na podłodze, twarzą w twarz z bardzo zaniepokojonym Ślizgonem. - Bardzo dobrze, Harry – szepnął Malfoy, pocierając jego policzki kciukami. - A teraz głęboki wdech, razem ze mną... Świetnie, doskonale sobie radzisz. Teraz wydech.

Działając jak na autopilocie, Potter wykonywał powoli wszystkie polecenia Dracona, nie zastanawiając się nad nimi zbytnio, chcąc jedynie ucieszyć chłopaka swoim zachowaniem.

- Dziękuję – powiedział w końcu na wydechu, unosząc dłonie i owijając ramiona wokół talii chłopaka. - Jak zwykle mnie uratowałeś – jego głowa opadła na ramię Ślizgona, który wypuścił z siebie zbyt długo wstrzymywane powietrze i prychnął żartobliwie.

- Jak już kogoś uratowałem to nas – poprawił go, przewracając oczami. - Tobie by się nic nie stało, ale dobrze wiesz, jak niebezpieczny możesz się stać jeśli stracisz panowanie.

- Przepraszam – odezwał się natychmiast Harry, nieco głośniej niż wcześniej aby było jasne, że kieruje to także do reszty znajdujących się w pomieszczeniu osób.

- Proszę się nie martwić, panie Potter – odpowiedziała mu profesor McGonagall. - Nic się nie stało. Na szczęście ma pan kogoś, kto jest w stanie rzucić się za panem w magiczne tornado, aby tylko nie wymknęło się spod kontroli. Dopóki będzie pan trzymać pana Malfoya przy sobie możemy spać spokojnie.

***

- To co robimy? - spytał Ron, kiedy jakiś czas później wrócili do gabinetu, a Harry pochylił się nad Tomem i Nagini, sycząc do nich cicho. - Znamy teraz dwie różne wersje wydarzeń, ale nie jesteśmy w stanie sprawdzić czy są w pełni prawdziwe. Mówimy tutaj o Sami-Wiecie-Kim i Dumbledorze. Zmiana kilku wspomnień i naciągnięcie faktów dla żadnego z nich to nie problem.

Wszystkie oczy zwróciły się na Harry'ego, który nadal kucał odwrócony do nich plecami i z zaaferowaniem opowiadał coś siedzącej na podłodze dwójce. A przynajmniej tak im się wydawało po sykach jakie z siebie wydawał.

- Myślę, że powinniśmy dać mu kilka dni odpoczynku – odezwała się w końcu profesor McGonagall, przyciągając do siebie uwagę pozostałych. - Działanie w pośpiechu nigdy nie kończy się dobrze. Potrzebujemy naprawdę dobrego planu, zwłaszcza jeśli mierzymy się z dyrektorem. Sama nadal nie wiem co o tym myśleć. Najważniejsze teraz jest niedanie po sobie poznać, że wiemy więcej niż im się wydaje. Tom musi pozostać całkowitą tajemnicą. Nie zapominajmy też o Remusie. Długotrwałe i częste przebywanie pod Imperiusem mogło poważnie zaszkodzić jego zdrowiu. No i jest jeszcze Belatriks. Jeśli dobrze do tego podejdziemy to naprawdę stanie się dobrym źródłem informacji. Jednak na razie powinniśmy wrócić do zwyczajnej codzienności. Na jakiś czas.

- Mówi pani jakby życie z Harrym kiedykolwiek było zwyczajne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top