Wpis 18

Enjolras z wyrazem spokoju na twarzy wpatrywał się w komendanta.
-Czy w czymś pomóc? - uniósł brew, nie ukrywając swej niechęci.
-Czy widział pan może coś podejrzanego około drugiej w nocy?
-Nic nie słyszałem - odparł Apollin bez nawet mrugnięcia okiem.
-No cóż...-Javert zmierzył go wzrokiem i próbował zerknąć za niego na resztę pomieszczeń - miłego dnia.


Zszedł po schodach, poprawiając nakrycie głowy. Nie bardzo uwierzył studentowi. Miał wrażenie, że gdzieś już go spotkał. Może na protestach, przy mieszkaniu generala Lammarque. Żadnemu z tych młodzieniaszków nie wolno ufać. To zazwyczaj oni sieją największy zamęt. Pełni werwy gotowi są zaatakować straż z byle powodu. W tym wieku impulsywność była na porządku dziennym.


Enjolras zamknął drzwi i wrócił do stołu, siadając powoli na krześle.
-Jak odpędziliście szpicli od Musain? - dociekał Laigle.
-Gavroche rzucił w jednego kamykiem i się rozdzieliliśmy - odrzekł Joly.
Gdyby nie ten sprytny urwis, zapewne złapano by ich i oskarżono o spisek przeciwko koronie. Starano się tłumić wszelkie źródła rewolucji. Już i tak nastały burzliwe czasy, zwłaszcza dla króla Ludwika. Niestety zamożni mieszkańcy nie dostrzegali tych, którzy potrzebowali pomocy. Nie widzieli tak banalnych błędów, popełnianych przez głowę państwa.
-Niezły ubaw był - zaśmiał się Courfeyrac.
Gavroche wbiegł do kuchni, zabrał swoją porcje sera i wybiegł machając im na pożegnanie.
-Czołem obywatele!
-Mały smarkacz - mruknął Enjolras.
Choć chłopiec często go irytował, musiał przyznać, że w przyszłości na pewno nie raz uratuje im życie. Był zbyt młody, aby pchać sie na barykady z bronią w ręku. Aczkolwiek nie zamierzał nikomu tego zabraniać. Każdy miał szansę walczyć o swoje.


Dziewczynka wkładała kawałki chleba do buzi Prouvaire'a, który zamknął oczy i uśmiechał się szeroko. Nie przeszkadzało mu to ani trochę. Zaczynała go bawić próba bycia opiekuńczym. Chociaż nie, dziewczynka na swój sposób była wrażliwa, lecz przez niełatwy los nie potrafiła tego okazywać. Ważne, iż starała się i z każdym dniem odkrywała kolejną część prawdziwej siebie.


Nagle Marius gwałtownie wstał i poprawił sprany płaszcz.
-Muszę iść.
-Do tej swojej panienki? - Courfeyrac oparł się o stół i spojrzał na niego zawiedziony - źle się chłopcze prowadzisz...
Pan Pontmercy zignorował go i wyszedł zamyślony. Dziewczynka powiodła za nim wzrokiem i zmarszczyła lekko brwi.
- A czy mnie ktoś kocha? - szepnęła zazdrośnie.
-Grantaire kocha wszystkie dziewczęta - Laigle zajrzał do kredensu, który stał obok okna.
-Co ja? - Grantaire wchodząc oparł się o framugę. Jak zwykle jego zmierzwione, ciemne loki przykrywały większą część jego twarzy.
-Ocho, nasz jakże urodziwy student przyszedł wypić cały alkohol i przekąsić coś?
-Masz dziurę na kolanie, Laigle - przysunął sobie krzesło i usiadł przy stole - jak tam wasze poglądy się mają?
-Zamknij się - odparł spokojnie Enjolras.
Przyzwyczaił się do docinek ze strony Grantaire'a. Nawet go już to nie ruszało, po prostu ignorował go.
-O Boże!


Wszyscy spojrzeli na Joly'ego.
-Nie wiem, co to ma znaczyć, ale obok mojego buta leży zdechła mysz. Zabierzcie to, bo tyfus na mnie przejdzie! Dziewczynka spojrzała pod stół i podniosła martwe zwierze za ogon. Wyszła przed kamienice i położyła mysz na bruku tuż przy ścianie. Delikatnie pogładziła palcem jej posklejane od brudu futerko.


Wróciła, zastając zdziwionych chłopców wpatrujących się w nią.
-Co? Ona też zasługuje na odrobinę dobroci, nawet po umarciu.
-Po śmierci - poprawił ją Prouvaire.
Jego kąciki ust uniosły się wysoko, nie mogąc kryć rozpierającej go dumy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top