CHAPTER 2: Ziemia - nasze marzenie

   — Co to było?! — krzyknął jakiś chłopak, kiedy po raz kolejny zatrzęsło maszyną

   — Atmosfera — oznajmiła spokojnie Clarke. Christina kojarzyła ją ze statku, była córką Abby Griffin i tego inżyniera, który został skazany jakiś czas temu. Jej rodzice współpracowali często z matką blondynki, ale dziewczyny nigdy oficjalnie się nie poznały. Griffin wiedziała jednak, że córka kandydata na kanclerza tak łatwo nie złamałaby prawa, wiec widok Christiny na statku lecącym na Ziemię bardzo ją zastanawiał.

Turbulencje nie były jednak jedyną atrakcją. Nagle zapaliły się wszystkie światła, a na monitorze wyświetliła się twarz kanclerza Jahy.

   — Więźniowie Arki... — zaczął — Dostaliście drugą szansę. Nie tylko dla siebie. To szansa dla nas wszystkich. Dla całej ludzkiej rasy. Nie mamy pojęcia, co was tam czeka, ale jeśli się uda, przyślemy innych. Wybraliśmy was, ponieważ jako kryminaliści, jesteście zbędni.

   — Twój ojciec to bydle, Wels! — zawołał jakiś chłopak wzbudzając fale śmiechu na całym statku. Czarnoskóry William, oparł się tylko smętnie o siedzenie i przewrócił oczami. Był on kolejną znajomą twarzą dla Christiny. Zamieniła z nim pare zdań na Arce, ale nigdy nie byli niczym więcej niż współpracownikami. Mimo wszystko, widok kogoś, kto nie był skończonym kryminalistą uspokajał brunetkę. 

   — Waszym pierwszym zadaniem jest dostanie się do Mount Weather. — kontynuował kanclerz. — Przed katastrofą nuklearną, ludzie zbudowali tam schron. Powinny tam znajdować się zapasy dla trzystu ludzi na dwa lata. Na statku nie znajdziecie zaopatrzenia, leków ani broni. Bez Mount Weather nie przetrwacie.

Kapsułą zatrzęsło po raz ostatni, a maszyny, które było słychać przez całą podróż ucichły. Nikt sie nie odzywał, słychać było tylko tlen, który wylatywał pod dużym ciśnieniem, z jednej z rur.

   — Jesteśmy na Ziemi? — zapytała jedna z dziewczyn, odpinając pasy. Nagle z tłumu wyjawił się chłopak w mundurze. Christina zdziwiła się. Jej mama nic nie wspomniała o lecącym na Ziemię strażniku. 

   — Bellamy? — zapytała Octavia Blake, którą dziewczyna kojarzyła z zajęć. Wyszła z pomiędzy ludzi i przytuliła strażnika. Robiło się coraz dziwniej. Rzekomy Bellamy i brunetka zaczęli rozmawiać szeptem, dlatego Christina nic nie rozumiała. Nastolatkowie byli w miarę podobni, więc wywnioskowała, że są tym sławnym, arkowskim rodzeństwem.

   — Dziewczyno z pod podłogi! Nie ładnie tak mówić szeptem w towarzystwie. — dał się słyszeć męski głos, który upewnił ją w swoich przemyśleniach.

Nie spodobało się to Octavii. Od razu wyrwała się, aby przyłożyć autorowi słów. Jednak brat ją powstrzymał.

   — Stój... — zatrzymał ją — Niech zapamiętają Cię w inny sposób. Dziewczyna spojrzała na niego rozkojarzona.

   — W jaki niby? — Na twarzy Bellamego pojawił się lekki uśmiech.

   — Będziesz pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na Ziemi. — oznajmił sięgając do wajchy, która miała otworzyć wielkie drzwi.

   — Stój!— Clarke Gryffin się go powstrzymać. — Nie możesz tak po prostu otworzyć drzwi. Powietrze może być skażone! — Cóż charakter to ma ona po matce, pomyślała Christina. 

   — Jeżeli jest, to i tak jest po nas — powiedział Bellamy i szarpnął za wajchę. Drzwi otwarły się, wpuszczając do środka niesamowicie świeże powietrze.  Niektórzy musieli zasłonić oczy ręką, chroniąc się przed oślepiającym światłem wpadającym do kapsuły. Na dworze było... było tak inaczej. Christina nie znała tego widoku z żadnej książki, którą przeczytała. A było ich wiele. Dał się słyszeć szelest liści, lekko kołyszących się na wietrze oraz dźwięk owadów. Wszędzie rosły wysokie drzewa, przepuszczające pojedyncze stróżki światła. Całą ziemię porastała zielona trawa, która w niektórych miejscach zamieniała się w piękne kolorowe kwiaty, lub zielony krzak z owocami.

Octavia wyskoczyła z maszyny, wystawiając ręce do nieba.

 — Wróciliśmy suki! — krzyknęła radośnie, a ze statku zaczęły wybiegać dziesiątki nastolatków, śmiejąc się i krzycząc ze szczęścia. Niektórzy się przytulali, inni skakali, a niektórzy nawet tańczyli.

Tylko jedna osoba, stanęła i zaczęła wpatrywać się w motylka siedzącego na liściu paproci. Jakby nic w około niej nie istniało. Christina przyglądała się owadowi, który spokojnie otrzepywał swoje niebieskie skrzydła pokryte brązowymi oczkami i wysuwał swój języczek. Zaciągnęła się powietrzem. Było takie... czyste. Całkowicie inne niż to z arki. Teraz mogła poczuć i rozróżnić tyle zapachów...  Mokrej trawy, czerwonych kwiatów, czy nawet paproci, na której siedziało małe stworzonko.

Już sięgała po swój notes, ale magle ktoś wpadł w owy krzaczek, gniotąc pod swoim ciężarem go oraz życie, które na sobie nosił.
A tym kimś był, nie kto inny, jak John Murphy, popchnięty przez jednego ze swoich głupkowatych koleżków. 

Dziewczyna westchnęła i odeszła od śmiejącego się chłopaka. W oddali zauważyła Clarke Gryffin, która intensywnie wpatrywała się w mapę, próbując coś zrozumieć. Dziewczyna podeszła do niej i zajrzała blondynce przez ramię.

— Widzisz tamtą górę? — zapytała Clarke, nie odrywając wzroku od kawałku papieru. Kane zdziwiła się, myślała, że pozostała niezauważona. 

— Tak... Co z nią? — dopytała

— To Mount Weatcher. Zrzucili nas na złą górę. — Gryffin spojrzała na znajdujące się na horyzoncie wzniesienie. — Na oko - trzydzieści kilometrów. — stwierdziła przymykając jedną powiekę.

— Trzydzieści kilometrów radioaktywnego lasu. — dodała Christina. 

— Dokładnie... — westchnęła i poszła spowrotem pod kopułę.

Jasper skorzystał z okazji, że Christina była sama i szybko do niej podbiegł.

— Co tam, Wcale? Już się od-obraziłaś?  — zapytał uśmiechając się.

— A twój kolega nauczył się już zapinać pasy? — odpowiedziała i poszła za przykładem Clarke, idąc w stronę kapsuły. Jasper wydawał się jej zbyt... optymistyczny. Mimo tego, że przed chwilą zostali bezczelnie wypędzeni z ich domu.

Kiedy Christina doszła do wachadłowca, blondynka rzuciła w nią plecakiem, sama niosąc dwa.

— Znalazłam trzy paralizatory i nóż. — podała jej narzędzie. Kiedy dziewczyna odbierała broń od Clarke zauważyła u niej poranione knykcie u jednej ręki.

— Co się stało? — zapytała

Gryffin zignorowała pytanie, a jej uwagę przykuła grupka krzyczących osób przez statkiem. Christina westchnęła i zaczęła przeciskać się miedzy nastolatkami skandującymi jedno imię jak mantrę wprost do epicentrum całej bójki. Nie zdążyła się nawet zorientować co dokładnie się dzieje, gdy w jej ramiona wpadł poobijany Wells Jaha.

John Murphy przymierzał się właśnie do wymierzenia czarnoskóremu kolejnego ciosu, kiedy Christina wyciągnęła w jego stronę rękę, osłaniając Wellsa. Murphy w ostatniej chwili się zatrzymał, a był już o włos od uderzenia ziemskiego kanclerza. Po to właśnie Christina była tu przysłana, żeby zapanować nad tymi nieokiełznanymi dzieciakami, żeby uspokajać ich ego i męską dumę i powstrzymać od anarchii. 

— Dość! — zawołała Clarke, kiedy w końcu przedostała się do środka.  — Jesteśmy na Ziemi, nawet nie znamy na razie zagrożeń, które mogą nas pozabijać, a wy robicie to za nie!

Każda twarz teraz patrzyła w jej stronę.

— Musimy znaleźć jedzenie! Słyszeliście mojego ojca. — wtrącił się Wells, korzystając z tego, że  setka wreszcie była na czymś skupiona. Chłopak otarł krew z podbródka i spojrzał na Gryffin.

— Chrzanić twojego ojca! — krzyknęła Octavia Blake, wyłaniając się z grupy. — Myślisz, że ty tu rządzisz? Ty i ta twoja księżniczka? — Brunetka spojrzała z pogardą na Clarke. Christina od początku wiedziała, że z tą siostrą "strażnika" będą kłopoty. I proszę bardzo, Kane'owska intuicja była niezawodna, Octavia już próbowała się buntować. 

— Myślisz, że tu chodzi o władzę? Musimy znaleźć Mount Weatcher, nie dlatego, że tak chce Jaha. Ile wytrzymamy bez jedzenia? Tydzień?
— blondynka starała się przemówić wszystkim do rozumu.

— Może to wy pójdziecie i dla odmiany, zrobicie coś dla nas? — odezwał się Bellamy, wtrącając się do kłótni. Na jego pomysł zgodziła się od razu większość grupy.

— Musimy iść wszyscy! — Wells nie dawał za wygraną. Na jego słowa Murphy przewrócił teatralnie oczami.

— Proszę, proszę... Mamy tutaj nowego, ziemskiego kanclerza? — zapytał

William już składał pięść, żeby przyłożyć Johnemu, ale ten go wyprzedził. Popchnął go i walnął w brzuch z całej siły. Czarnoskóry upadł na ziemię wydając z siebie okropny syk.

Nagle jakby super bohater, z dachu wahadłowca zeskoczył Finn, rozdzielając chłopaków.

— Zrobił sobie coś w nogę. Może poszukasz sobie równego tobie przeciwnika? — zapytał. Po chwili namysłu Murphy z pogardą w oczach wrócił do swoich kolegów.

Kiedy sytuacja ucichła, Octavia podeszła do opierającego się o ścianę Finna.

— Może mnie też tak uratujesz? — zapytała wyraźnie z nim flirtując. Clarke popatrzyła na nich z lekką zazdrością. Widać było, że Finn im obu się podobał.

Clarke postanowiła wyruszyć na ekspedycję do Mount Weather. Po matce odziedziczyła instynkt przywódczy. Zebrała parę osób, ale zanim ruszyli poprosiła Christine o jedną rzecz. 

— Pilnuj ich, póki nie wrócimy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top