35. Laugh I could recognize anywhere

Większość nocy leżę, gapiąc się na błękitny sufit nad łóżkiem Kamala, który odrzucił wszystkie moje propozycje, że będę spała na kanapie, albo się podzielimy materacem, za co jestem mu teraz wdzięczna, gdy znów zaczynam płakać.

Jest mi niedobrze, mam wrażenie, jakbym nie mogła złapać głębokiego oddechu, odkąd wyszłam z tego hotelowego pokoju. Stres mnie pożera, zapadam się w niego i jedyne co robię, to płaczę.

Mimo że leżę w pachnącej proszkiem do prania pościeli, czuję zapach Toma, jakby właśnie zniknął z łóżka, jakby wyszedł rano pobiegać, albo robił śniadanie. Mam to okropne palące pragnienie, by obudzić się i zobaczyć biel sufitu jego sypialni i usłyszeć grające na dole radio, gdy smaży jajecznice.

Rzeczywistość niestety jest szara jak pościel z Ikei w której śpię. W rzeczywistości Tom nie jest już mój. Nigdy nie będzie, a ja powinnam trzymać się właśnie tego, znaleźć coś tu i teraz, a nie wypłakiwać się na samo wspomnienie jego ust.

Idę pod szybki prysznic, gdy Kamal jeszcze śpi, z ulgą przyjmując to, że posiada suszarkę do włosów i kradnę mu szampon. Ściągam wyprane wczoraj wieczorem ciuchy z grzejnika i idę do kuchni zaparzyć nam kawę. Krzątam się, zerkając co chwilę na mojego przyjaciela, który śpi jak zabity, otwieram lodówkę i ze zdobytych rzeczy robię naleśniki z dżemem.

Wcale nie myślę o biodrach Toma przypierających mnie do blatu, zawsze, gdy gotowałam, ani przez chwilę nie przebiega mi przez głowę wspomnienie pocałunków, jakimi obsypywał moją szyję, stojąc za moimi plecami.

Nie. Wcale mnie to nie niszczy.

– Wstawaj śpiochu – mówię do mojego przyjaciela, całując lekko jego czoło, a on się śmieje.

– Boże, zrobiłaś śniadanie. Jesteś najlepszą istotą na świecie.

– Takie fajne dziewczyny biorą się z Polski – mówię, uśmiechając się na wspomnienie Taiki i sięgam po kawę. Nie jestem głodna, mój żołądek jest ściśnięty i ledwo co toleruje płyny, a co dopiero coś stałego. Grzebię w telefonie, obserwując jak Kamal je powoli.

Taika >Nowa Zelandia jest najdalej od wszystkiego i to jest w niej wspaniałe. Jak się czujesz?

>Chujowo, ale stabilnie. Moja zajebistość przechodzi właśnie próbę ogniową.

– Masz kupione prezenty świąteczne? – pyta Kam, powoli wynosząc talerze do zmywarki.

– Kilka, resztę muszę jeszcze dokupić, a co?

– Ja nie mam nic, planuje dziś je zrobić. Pójdziemy razem? – pyta, a ja przytakuję, siląc się na lekki uśmiech.

Czekam, aż skończy brać prysznic i się ubierze, a później zawijamy się w nasze płaszcze w ciasnym korytarzu i schodzimy w dół na parking. Zaczął padać śnieg, prawie nie ma wiatru i opada on magicznie wokół nas, a ja podnoszę twarz do nieba. Jest pięknie. Rzeczywiście cholerny Londyn znów mi to robi, kolejny raz mnie w sobie rozkochuje, gdy jeden z jego najpiękniejszych mieszkańców właśnie wyrwał mi serce.

Look around, look around at how lucky we are to be alive right now! –  śpiewa Kamal, obracając mnie tuż przy swoim aucie.

– Dziękuję – mówię, gdy ruszamy już w stronę centrum.

– Po to tu jesteśmy Joanne. Ja, Twoje siostry, Twoi przyjaciele. Żeby Ci udowodnić, że życie jest naprawdę spoko i nie warto przeżyć go w komórce pod schodami, pisząc łzawe romanse.

Łzawe romanse. Mój umysł nagle sobie o czymś przypomina i zaglądam do torebki, upewniając się, że mam w niej pendrive i obracam go w dłoniach.

– Możemy podjechać w jedno miejscem? – proszę niepewnie, a Kam od razu przytakuje. – Podam Ci adres.

Podaje mi nawigację, a ja sprawnie wpisuje w nią punkt, do którego chciałam się udać. Drukarnie znalazłam jeszcze na Hawajach, to miał być mój prezent świąteczny dla niego, przetłumaczyłam swoją książkę i chciałam, by mógł postawić ją na półce. Zadbałam nawet o przerobienie okładki na wersję anglojęzyczną.

Teraz miał być to jakiś chory element pożegnania.

Z nim i wszystkim, co mogliśmy dać sobie wzajemnie.

Gdy umówię się na odbiór książki za dwa dni, jedziemy prosto na Leadenhall Market, ponieważ nie ma chyba bardziej magicznego miejsca w całym Londynie w tym szalonym przedświątecznym okresie.

Krążymy, szukając ostatnich prezentów dla jego przyjaciół i dla kilku pozostałych członków mojej rodziny. Podziwiam upór, z jakim mój przyjaciel próbuje mnie rozbawić i sprawić, bym choć na chwilę miała lepszy humor.

Mój humor jednak pozostaje w mocno chujowym stadium, utrzymany dzięki lekom na stabilnym poziomie. Niżej niż norma. Wyżej niż rozdrapanie sobie rąk.

Jest nieźle.

To były tylko niecałe cztery miesiące.

Nie lata jak z Karolem.

Więc czemu wcale nie boli mniej?

Czemu nigdy nie boli mniej, jeśli podobno możemy przywyknąć do pewnego poziomu cierpienia.

– Jedz – mówi Kamal, wciskając mi kandyzowane jabłko na patyku, zazwyczaj ich nie znoszę, ale dziś brak śniadania daje mi się we znaki i wbijam w nie zęby.

– Gdzie spędzasz święta? – pytam, gdy cukier oblepia mi usta.

– U mojego najlepszego przyjaciela i jego żony. U mojej rodziny jestem prawie wydziedziczony.

– A Twoja rodzina w ogóle obchodzi święta?

– Robią kolację, ale z naszym jedzeniem. Nie ubierają choinki, czy cokolwiek normalnego jeszcze się robi u was – odpowiada, oblizując palce. – Jadę ich odwiedzić przed sylwestrem.

Przytakuję mu, uśmiechając się, gdy opowiada o planach, jakie mają ze znajomymi i wtedy w tłumie ludzi wokół mnie, w hałasie, wśród przekrzykiwania się, przy dźwiękach tej jednej piosenki Georga Michaela i kolęd słyszę śmiech.

Śmiech, który mogłabym rozpoznać wszędzie.

Obracam się i zauważam go idącego z Emmą, ma na sobie krótki płaszcz a pod nim bluzę z kapturem, kilkudniowy zarost i okulary, ale ja nie mogłabym go przeoczyć. Obejmuje swoją siostrę ramieniem i dalej śmieje się z czegoś, co ta przed chwilą powiedziała.

Moje serce pęka kolejny raz.

Ja jestem zbyt zniszczona, by jeść, a on śmieje się kawałek ode mnie. Może śmieją się ze mnie, z mojej pieprzonej naiwności, że to mogło się udać. I chyba mnie zauważają, bo widzę, jak Emma mówi do niego moje imię, a on zaczyna się rozglądać. Błyskawicznie się obracam, łapię rękaw płaszcza Kamala i uciekam w tłum ludzi, czując łzy płynące po moich policzkach.

W końcu Kam powstrzymuje mój dalszy szaleńczy pęd, obraca do siebie i wzdycha na widok mojego stanu. Przeciera dłońmi moją twarz i obejmuje mnie, jakby był moim przyjacielem całe życie, a nie kilka tygodni.

– Chodźmy stąd, zjemy coś normalnego – zarządza, łapiąc mnie za rękę i jedziemy do KFC, gdzie składa zamówienie i jemy, siedząc na parkingu w aucie. – Nie wrócisz do Londynu, prawda?

– Nie wiem.

– Nie porzucaj najlepszego miasta na świecie przez jednego człowieka – mówi, patrząc na mnie.

– Wiesz, jakie są szanse, że znów spotkasz go na ulicy?

– Właśnie widziałam, jakie są na to szanse.

– Wiem, że nie masz za wiele w Londynie, ja też nie miałem, jak się tu przeprowadziłem, ale będzie dobrze – pociesza mnie, a ja wzdycham, co powoduje wybuch jego śmiechu. – Wiem, nie znosisz motywacyjnego pierdolenia, ale i tak zawiozę Cię zaraz na terapię.

– Dziękuję – mówię i nachylam się, by pocałować go w policzek.

Wieczorem siedząc z pociągu do Oxfordu, skubałam nerwowo skórki przy paznokciach. Zdecydowanie ta terapeutka była zupełnie inna niż Kamal, ale jednak, mimo wszystko wciąż daleka od mojej matki.

Chciała mi pomóc.

Chciała mi pokazać miejsca, w których popełniłam błędy, na których i tak pewnie nie nauczę się nic na przyszłość.

Dalej usilnie wymiguję się od rozmowy z Marią, nie wiem, czy będę w stanie znieść jej współczujące spojrzenie kolejny raz. Wiem, że tam dla mnie jest i to wystarcza, nawet jak teraz ładnie kłamie jej o braku czasu i wspólnych nocach z Tomem przez moim wyjazdem na święta.

Przecież tak by to właśnie wyglądało. Siedzieliśmy razem, ciesząc się swoim towarzystwem, aż odwiózłby mnie na lotnisko.

I to wcale nie boli, że zamiast tego leżę na kanapie Kaśki, próbując napisać zakończenie książki.

Staram się też powoli spakować walizkę na wyjazd do rodziców, próbuję się trzymać i nie płakać. To, że w środku miałam krajobraz po bitwie, wcale nie oznaczało, że nie będę walczyć z tym, jak inni na mnie patrzą. Widzę, jak Rogalska chodzi wokół mnie na palcach, słyszę ten niepokój i przesadną troskę w jej głosie. Tego nienawidzę chyba najbardziej, tego jak ludzie mi współczują. Mimo że doskonale wiem, czemu to robią i że nie mają złych intencji.

Dzień przed wylotem pożyczam auto Krystiana, jadę do drukarni i odbieram swoją książkę, muszę jej zrobić zdjęcie, bo jest piękna, jednak mimo to robię sobie urlop od social mediów. Teoretycznie po to, by napisać zakończenie nowego romansu, praktycznie, bo boję się znaleźć jego zdjęcie.

Wszystkie rzeczy związane z Tomem mam spakowane w karton leżący na tylnym siedzeniu. Wcale nie dostałam ataku histerii, gdy odkryłam, że jedna z jego koszul wciąż ma cień jego perfum. Teraz wszystko było złożone w idealną kosteczkę, a ja siedziałam w samochodzie, zaparkowanym kawałek od jego domu.

Obserwuję, czy w nim jest, czy może gdzieś pojechał i stukam długopisem w ostatnią stronę mojej książki, nie chciałam, pisać dedykacji na początku. Oboje wiemy, jak to wszystko się zaczęło, a on tak bardzo chciał wiedzieć, jak się kończy, biorę wdech i nachylam się do pisania.

Dla Thomasa.

Niektóre historie, jak ta którą trzymasz teraz w rękach wciąż mają happy endy.

Mam nadzieję, że następnym razem nie będziesz od początku chciał czytać ostatniej strony.

Dziękuję za pokazanie mi cienia wspaniałego „na zawsze", nawet jeśli było tylko na chwilę.

Kocham Cię i zawsze będę.

Joanna.

Zagryzam usta i wkładam jak zakładkę kinowe bilety z naszej pierwszej randki, a później rzucam książkę na stos rzeczy w kartonie, tak by była na samym wierzchu.

Jego Jaguar wyjeżdża z garażu i jedzie w dokładnie przeciwną stronę, jeszcze chwilę zbieram się w sobie, obracając klucze w dłoni i w końcu łapie paczkę i idę do środka.

Nic się nie zmieniło...

A co się miało zmienić Radlak? Nie minął nawet tydzień!

Zostawiam pudło w korytarzu, klucze odkładam na nie i wcale nie myślę o tych wszystkich zachłannych pocałunkach, jakie tu wymienialiśmy.

Cholera jasna! Oczywiście, że o nich myślę.

Dlatego nie idę nawet krok dalej w głąb domu, uzbrajam ponownie alarm, zatrzaskuje drzwi i biegnę z powrotem do samochodu.

Gdy wracam do Oxfordu, mam zamiar zaszyć się w łóżku i przepłakać całą noc, zanim jutro pojadę na lotnisko, ale Kaśka ma dla mnie zupełnie inny plan. Prawie siłą pakują mnie ponownie do samochodu i zaciągają do pubu, kilka ulic dalej gdzie zamawiamy litry piwa i kilogramy ryby z frytkami. Na jeden wieczór chciałabym nie myśleć o Tomie, chciałabym cieszyć się tu i teraz, ale jeszcze nie potrafię.

Obsesyjnie sprawdzam telefon, jakby wciąż mając nadzieję, że znajdzie paczkę i zadzwoni.

Wracamy późno, a ja cały czas zaczynam rozumieć, jak cholernie bardzo będę tęsknić za Londynem, za West Endem, za parkami, za metrem, za londyńczykami, za rybą z frytkami, cydrem z mango, za widokiem jak z pocztówki, za moim małym mieszkaniem, za Odeonem, za Rogalską i Krystianem, za turystami, za kawiarnią z Sherlocka, za Piccadilly...

Za nim.

Jak cholernie dopiero będę za nim tęsknić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top