④④
Camila w ekspresowym tempie przebrała się w całkowicie inne ubrania. Lauren z odrobiną rozbawienia przypatrywała się roztargnieniu kobiety, kiedy przesuwała kolejne wieszaki w poszukiwaniu odpowiedniego stroju. Zrobiło się jeszcze ciekawiej, gdy Alfa niezgrabnie — w jej przekonaniu, nie Lauren — zapinała ostatnie guziki brzoskwiniowej koszuli po wyjściu z łazienki. Siedząca na łóżku brunetka przyglądała się zaskakująco hipnotyzującej sylwetce, która zebrała się do wyjścia w ciągu 20 minut, włączając w to prysznic oraz lekki makijaż.
Była pod wrażeniem, ale nie miałaby problemu z poczekaniem odrobinę dłużej. Zwłaszcza, kiedy Camila kręciłaby się po sypialni, a nie w łazience.
W drodze do restauracji, Cabello była jak zwykle mało rozmowna i tym razem nie potrafiła ukryć poddenerwowania z tego powodu, ponieważ nie prowadziła samochodu. Ciężko było znaleźć odpowiednie zajęcie dla dłoni, których palce nerwowo przeplatała, dopóki nie dojechały. Lauren nie skomentowała jej zachowania z nadzieją, że może kobieta skupi się na piosenkach lecących z radia niżeli celu podróży.
Do momentu, kiedy zajęły miejsca w całkiem przytulnej restauracji, Alfa miała wrażenie, jakby wstrzymywała powietrze w płucach. Dopiero po tym, jak Lauren znajdowała się po drugiej stronie stołu z łagodnym uśmiechem, odetchnęła z prawdziwą ulgą. Miała głęboką nadzieję, że nie popsuła niczego swoim nieopanowanym zachowaniem, które na dobrą sprawę mogłoby odrzucić. Liczyła się z tą opcją aż za bardzo, jednak nie mogła nic poradzić na to, iż w dobrych chwilach myśli o tym, co mogłoby pójść źle.
— Mogę zaproponować paniom czerwone, półsłodkie wino.
Camila spojrzała szybko na Lauren, która jedynie uniosła jedną z brwi.
— Na razie wystarczy do zamówienia woda, dziękujemy.
Miała na uwadze to, że brunetka przed nią nie miała styczności z alkoholem, o czym opowiadała i nie chciała w żaden sposób przymuszać do spróbowania. Wolała zachować tę spontaniczną randkę w dobrej atmosferze, a nie była pewna, w jaki sposób zareagowałaby na procenty. Nie chciałaby, aby w którymś momencie przemieniła się w swoją wilczą formę, tak po prostu, bo ją poniosło. Wolała oszczędzić nie tylko im, ale pozostałym gościom widowiska.
— Pamiętam, że nie pijesz — powiedziała po zerknięciu na twarz brunetki. — Nie zastanawiałaś się nad tym, aby okazyjnie spróbować?
— Teraz i tak nie miałabym czasu. Poza tym, nie wiem, czy jest sens wlewać w siebie coś, co przyprawia o dziury w pamięci. Może mam inne spojrzenie niż większość — zacisnęła lekko wargi. — Miałam też bardzo surowych rodziców. Przynajmniej względem mnie.
— Mogę spytać, dlaczego akurat względem ciebie?
— Na samym początku w domu był mój bliźniak i ja. Dopiero później rodzice zdecydowali się na pierwszą adopcję — przyjrzała się reakcji Jauregui na wspomnienie o mężczyźnie, ale nie ujrzała nic niepokojącego. — Mateo jest moim przeciwieństwem. Można powiedzieć, że żył, hm, o ile się nie mylę... Z dnia na dzień? Chyba to było to łagodniejsze określenie na taki typ.
— Rozumiem — kiwnęła głową. — Masz czwórkę adoptowanego rodzeństwa, tak? Czy kogoś jeszcze nie spotkałam?
— Tak, tylko czwórkę — uśmiechnęła się półgębkiem na wspomnienie o nich. — Rodzice późno zdecydowali się wziąć do domu DJ. To, że stała się moją Betą zadecydowało.
— Zauważyłam, że Dinah jest...specyficznie opiekuńcza.
— Ubrałaś to w ładne słowa — pokręciła głową z drobnym rozbawieniem. — Czuje się o wiele bardziej komfortowo wśród nowych osób, w przeciwieństwie do mnie. I lubi żartować. Ze mnie, głównie, aby przełamać, em, pierwsze lody, jeśli dobrze pamiętam.
— Dobrze dobierasz określenia — Lauren oparła policzek o własną dłoń, zanim palcami drugiej zaczęła stukać o stolik. — Ciekawiło mnie, choć nie wiem, czy powinnam pytać... Ale skąd pomysł, żeby sięgnąć po adopcję?
— Rodzice zawsze chcieli mieć dużą rodzinę. Poprzednie pokolenia takie były i nie chcieli tego przerywać — przysunęła przy pomocy stóp bliżej krzesło do stołu. — Gdyby nie to, że przytrafiły im się bliźniaki za pierwszym razem to może zdecydowaliby się na własne dzieci. Niestety z racji tego, że moja matka miała w brzuchu dwójkę, to jeszcze mieszankę człowieka z...z wilkołakiem, więc — oblizała wargi — więc ledwie przeżyła poród. Nie chcieli ponownie ryzykować, dlatego adopcja okazała się idealnym rozwiązaniem. Przede wszystkim bezpiecznym.
— Och — Camila posłała kobiecie półuśmiech. — Mówisz, że jesteście mieszanką, czyli...
— Mama jest człowiekiem. Znaczy, ma pewne dodatkowe właściwości, które przekazał jej ojciec po sparowaniu, ale nadal jest człowiekiem.
— W takim razie twoi rodzice nie byli źli albo rozczarowani, albo cokolwiek innego, że przytrafił ci się człowiek?
— Nie określiłabym tego w ten sposób — zmarszczyła odrobinę brwi. — I właściwie nie wiedzą o niczym.
— Myślałam, że im mówiłaś.
— Mogłabym to zrobić, ale są dość specyficzni. To nie ma nic wspólnego z tobą, naprawdę, po prostu...potrafią być bardzo nachalni i mogliby być jeszcze gorszym towarzystwem niż Dinah ze swoim niepohamowanym zachowaniem.
— Myślisz, że by mnie odstraszyli?
— Tak — odpowiedziała bez dłuższego namysłu. — Zaczęliby...szkoda chyba nawet o tym mówić, bo aż wstyd.
— Cóż, nie odstraszysz mnie powiedzeniem.
Camila rozchyliła odrobinę wargi, zastanawiając się, w jakie słowa — subtelne słowa — mogłaby zebrać to, co miała w głowie. Ciężko było znaleźć rozwiązanie, ponieważ jej rodzice, a właściwie większość rodziny okazywała się niebywale bezpośrednia w kwestiach, które jej osobistym zdaniem, powinny zostać przedstawione w dyskretniejszy sposób.
— Gdybym im powiedziała to pierwszorzędnie zapytaliby, kiedy się sparujemy — chrząknęła cicho, unikając zielonych tęczówek. — To da się, um, wyczuć — dodała ciszej. — Później najprawdopodobniej zapytaliby, kiedy ślub i dzieci.
— Krótko i na temat. Coś mi to przypomina.
— Wolałabym oszczędzić ci takich rozmów.
— Twoi rodzice naprawdę chcą, żebyś miała jak najszybciej dzieci?
— To nie tak, że zmusiliby mnie do czegoś, ale preferują dużą rodzinę — potarła skroń palcami. — Ostatecznie to jest i tak mój wybór, więc...
— A ty co o tym sądzisz? O zakładaniu rodziny, to mam na myśli — zapytała w tym samym momencie, kiedy kelner postawił na stole kieliszki z wodą.
— Chciałabym mieć własną, oczywiście, ale kwestię czasu założenia jej i tego, jak duża będzie wolałabym przedyskutować z osobą, z którą chciałabym ją mieć, a nie przez nacisk rodziców, którzy nie potrafią zatrzymać dla siebie pytań. To jest, wydaje mi się, niezręczne. Takie kwestie wolę zachowywać dla siebie niżeli planować cokolwiek na głos.
— Rozumiem — brunetka zauważyła, że celowo mówi bezosobowo, a przynajmniej bez imion, co do wybranej osoby, jednak niczego nie powiedziała na głos. — Mam podobnie, jeśli...
— Lauren!
Głowa Jauregui bardzo powoli przekręciła się na lewo, napotykając doskonale znaną twarz. Przeklęła w myślach na złe okoliczności, choć próbowała wyglądać na względnie obojętną. Wolała zachować dla siebie spotykanie się z Camilą, ponieważ kto jak kto, ale Lucy drążyłaby temat w czasie swoich humorków, wskutek czego Lauren miała ochotę skakać przez okno ze swojego piętra. Nienawidziła, kiedy wtrącała się w nie swoje sprawy — a tym bardziej jej życie miłosne, które całkowicie powinno przestać obchodzić Vives. W końcu nie było między nimi już nic, wszystko zostało zakończone, a to, że na miarę możliwości są cywilizowane względem siebie, bo razem pracują, nie oznacza, że będą wymieniały się nowinkami z życia prywatnego.
Co to, to nie.
— I Camila — dodała, niezbyt chętnie przyjmując dłoń, którą brunetka — bo przecież oczywiste było to, że podniosła się z miejsca, aby z pełną kulturą się przywitać — wysunęła. — Jakiż ten świat mały...
— Lucy, gdzieś ty się podziała?
Lauren przetarła twarz dłonią, po czym zacisnęła szczękę na irytująco piskliwy, znany głos. To nie tak, że miała z nią jakieś spięcie. Po prostu Lucy zagrała nieczysto, bardzo nieczysto, a ta Rebecca nie posiadała krzty wstydu.
— Och, Lauren — blondynka nie do końca dyskretnie klepnęła Vives w bok. — Cóż za spotkanie.
— Tia — mruknęła.
— Miałaś iść do toalety — usłyszała cichy głos Lucy.
— A ty miałaś poczekać.
— Nie, żeby coś, ale jesteśmy...
— Jestem Camila — wtrąciła Cabello, przerywając komentarz Lauren, który byłby daleki od miłych.
Gdyby tylko Alfa wiedziała, kto ściska jej rękę na przywitanie, to z pewnością szybko by ją zabrała. Jauregui nie mogła nadziwić się sposobności na to spotkanie oraz wyjątkowemu pechowi, który nagle się uczepił niczym smród do dupy.
W inny sposób nie da się tego określić.
— Może my już pójdziemy — stwierdziła Vives. — Chciałam tylko się przywitać.
Lauren, która jak dotąd milczała, kiwnęła w zgodzie głową, nie spoglądając na żadną z nich. Swoją uwagę skupiła na kieliszku wody, mając nadzieję, że jakimś sposobem uda jej się zmienić je w wino. Nie była fanką Jezusa, ale ten patent uratowałby ją przed powiedzeniem czegoś, czego nie powinna na głos i jednocześnie czegoś, co skomplikowałoby tę niechcianą sytuację, która zaistniała.
Z drugiej strony, Camila siedziała z powrotem na swoim miejscu, będąc odrobinę zdezorientowana spięciem, które biło od kobiety znajdującej się naprzeciwko. Na koniec języka rzucało się pytanie, co takiego się zmieniło, ale wolała poczekać aż sama coś powie i nie będą otoczone dodatkowym towarzystwem.
Kiedy dwójka kobiet zniknęła — a właściwie zajęła stolik, który był w zasięgu wzroku Jauregui i z którego Lucy miała na nich idealny widok — głośne westchnięcie padło spomiędzy warg starszej. Ostrożnie oparła się plecami o krzesło, patrząc po raz pierwszy na Alfę. Wiedziała po wyrazie twarzy, że chciałaby wiedzieć, co właściwie tutaj zaszło, a przynajmniej, co spowodowało zagęszczenie się atmosfery.
— Rozumiem, że jesteś...
Przerwała, aby kelner, który podszedł z jedzeniem, odstawił je i poszedł w cholerę. Nie potrzebowała dodatkowego towarzystwa. Wolała powiedzieć Camili, będąc całkowicie sam na sam przy stoliku.
— Jesteś trochę zdezorientowana — zaczesała w tył włosy, gdy brunetka piła w tym momencie wodę. — To była Lucy i Rebecca.
— Przedstawiła się — potaknęła, zanim wzięła kolejny łyk.
— Cóż, Lucy zdradziła mnie z Rebeccą, także...
Alfa natychmiastowo zaczęła się krztusić z powodu połączenia tego wyznania i wody. Tego to z pewnością by się nie domyśliła. Chociaż właściwie teraz zachowanie Lauren miało sens. Nie czuła się dobrze w pobliżu tej dwójki, a Lucy, zamiast obrać uniknięcie styczności między nimi, specjalnie podeszła.
— Nie zrozum mnie źle. Naprawdę nie obchodzi mnie ta dwójka, niech sobie robią, co chcą. To zamknięty rozdział, a przynajmniej dla mnie. Po prostu nie chciałam powiedzieć czegoś pod wpływem złości. Zawsze denerwuję się, kiedy Lucy na siłę szuka uwagi.
— Och, w porządku — odparła szczerze. — Ale nie wydaje mi się, aby szukała uwagi. Przynajmniej w ogólnym ujęciu. Zauważyłam to już przy wspólnym lunchu, kiedy robiłam z Zaynem u was zamówienie.
— Co masz na myśli?
— Chce konkretnie twojej uwagi — przygryzła wargę. — Ale rozumiem, że to jest za tobą.
— Byłabym głupia, gdybym próbowała do niej wrócić albo pozwoliła na to, żebyśmy znowu były razem — wzruszyła ramionami. — Nie potrzebuję jej uwagi.
— Ach... Cóż, w takim razie... Rozumiem, że nie lubisz o tym mówić...
— Ale? — Zmarszczyła brwi.
— Nie chcę jeszcze bardziej rozgrzebywać niewygodnego dla ciebie tematu.
— Póki masz okazję, możesz zapytać o co chcesz. Później przejdziemy do jakiegoś przyjemniejszego.
Camila przez chwilę rozważała to rozwiązanie, kiedy Lauren smakowała swoją pastę. Nie miała pewności, czy wypada dopytywać, bo nie chciała wpędzać kobiety w poczucie obowiązku tłumaczenia się. Co prawda, były teraz na randce, ale nie chciała wychodzić przez swoją dociekliwość na jakiegoś zazdrośnika, ponieważ na koniec dnia... Nadal nie była z Lauren, prawda? Nie miała prawa wyrażać się tak, jakby między nimi doszło do jakichś naturalnych zobowiązań, dlatego próbowała trzymać na uboczu temat Lucy, który od samego początku przyciągał uwagę.
— Zauważyłam, a przynajmniej wydaje mi się, że ten konflikt, który jest czy był należy do mocno zakorzenionych — zwróciła uwagę. — Nie chcę, żebyś się tłumaczyła z czegokolwiek, Lauren.
Kobieta powoli kiwnęła głową.
— Ten konflikt zawsze będzie, dlatego nie traktuję Lucy bezpośrednio jako przyjaciółkę, choć na co dzień staramy się być zgrane ze względu na pracę — sięgnęła po wodę, aby upić łyk. — Bardzo dobra pasta, swoją drogą — ułożyła łokcie na blacie, a tuż po tym złączyła ze sobą własne palce. — Rzecz nie jest nawet w tym... — przesunęła językiem po swoim policzku w zastanowieniu. — Nie w tym, że mnie zdradziła, chociaż to główny powód, oczywiście. Brzydzę się takim zachowaniem i to nie podlega ani dyskusji, ani zmianie w przyszłości — przełknęła ślinę. — Niedługo przed tym, co się stało, Lucy miała klucze do mojego domu. Nie mieszkałyśmy technicznie razem, oczywiście, ale po prostu je miała. Jednego razu musiałam wyrobić nadgodziny w weekend, a z Lucy umówiłam się później i pierwotnie miałam jechać po pracy do jej mieszkania. Akurat zdarzyło się tak, że skończyłam szybciej, ale byłam tak zmęczona, że wolałam ogarnąć się w domu. Wiadomo, prysznic, przebrać się — wsparła brodę na dłoniach. — Może nie byłoby to takie zakorzenione, gdybym dowiedziała się w inny sposób. Sprawa wygląda inaczej, bo nakryłam je w moim łóżku.
— Och.
— Tuż po tym wywaliłam obie, spakowałam wszelkie rzeczy, które Lucy u mnie miała — zmarszczyła brwi. — Właściwie nie spakowałam. Wywaliłam jej przez okno. Jeszcze tego samego dnia wymieniłam to łóżko, a wszystko, co na nim było, czyli poduszki, kołdra, pościel i tak dalej, zwyczajnie wywaliłam.
— Przepraszam — spuściła wzrok. — Nie chciałam przywoływać złych wspomnień.
— W porządku — uśmiechnęła się delikatnie. — O coś jeszcze chciałabyś spytać w tej kwestii?
— Nie, ale jakbym wiedziała wcześniej to nie podałabym żadnej ręki — skrzyżowała ramiona, a gdy zerknęła ponownie na Lauren, ta uniosła sugestywnie brwi. — No dobrze, podałabym, ale z czystej grzeczności niżeli z chęcią.
— Jesteś zbyt uprzejma.
— Tak mnie wychowano. Chociaż... — zmarszczyła nos w uroczy sposób. — Dinah niekoniecznie jest uprzejma. Ariana kiedyś powiedziała, że — poprawiła swoje krzesło — taki mój urok.
— Z pewnością taki twój urok — przyznała otwarcie, nie wiedząc, w którym momencie musnęła palcami prawej dłoni policzek, który natychmiastowo zrobił się czerwony. — Ale nie tylko pod tym względem.
Camila nie odpowiedziała.
— Masz jeszcze jakieś pytania? — Dopytała ostatni raz.
— Nie, nie.
— To dobrze. W takim razie w końcu mogę skupić uwagę na tobie i jedzeniu.
— Cóż, wydaje mi się w odwrotnej kolejności przy tym, jak dobrze pachnie to jedzenie — wysunęła dolną wargę. — Co chwilę na to zerkam i myślę sobie, że jestem tak bardzo głodna.
— Wilczy apetyt.
Kiedy Cabello uniosła wzrok, brunetka mogła zobaczyć charakterystyczne złote błyśnięcie.
— Teraz zdałam sobie sprawę z tego, jak to zabrzmiało. Chodziło mi o apetyt, a nie...
— Rozumiem, rozumiem — sięgnęła po widelec, aby przymierzyć się do spróbowania własnej pasty. — Wiesz skąd to określenie?
— Nigdy nie sprawdzałam. Znaczy, wiem, że mówi się tak, gdy ktoś ma duży apetyt.
— Częściowo tak jest. Tak określa się chorobę, a właściwie zaburzenie związane z jedzeniem. Możemy zauważyć bulimię, anoreksje i tym podobne. W kwestii wilczego apetytu — oblizała wargi — chodzi o to, że człowiek nie może się nasycić. Przeważnie wilczy apetyt jest diagnozowany, a przynajmniej spotykany u żołnierzy po wojnie, którzy w pewnym sensie próbują zapełnić się na zapas, jeśli tak można to określić. Problem z wilczym apetytem jest taki, że w przypadku tych żołnierzy, organizm przestaje nadążać. Nie może przetrawić nowego pokarmu, wskutek czego dochodzi do śmierci. Wydaje mi się, że żołądek, wątroba, jelita przestają funkcjonować w pierwszej kolejności, ale nie mam stuprocentowej pewności. Czasami się dławią, bo jedzenie blokuje przepływ tlenu — zerknęła na swój talerz. — Teraz jak o tym myślę to nie jest to najlepszy temat przy jedzeniu, czyż nie?
— Jeżeli nie masz wilczego apetytu, tak dosadnie tym razem, to nie mam z tym problemu.
— Nie mam, aczkolwiek posiadam duże zapotrzebowanie — zacisnęła wargi. — Mam szybką przemianę materii.
— Nie mogę powiedzieć o sobie tego samego — prychnęła lekko śmiechem.
— Mamy zbyt dużo okazji do konsumpcji dobrego jedzenia, aby go sobie żałować — stwierdziła zabawnie poważnym tonem.
Lauren kiwnęła jedynie głową, powstrzymując w sobie komentarz o tym, jak urzekająco urocza potrafi być ta kobieta. Wprawdzie nie zrobiła ani nie powiedziała nic szczególnego, a i tak potrafiła rozczulić ją, zmieniając tym samym całkowicie atmosferę, która wcześniej była niekoniecznie przyjemna z powodu Vives.
— Jak idzie z projektem? Nie jestem pewna, czego on dotyczy, bo dużo o tym nie pisałaś, ale wydaje się czasochłonny.
— Och, cóż, jednego razu rozmawiałyśmy o moim prawdziwym zawodzie i o tym, że chciałabym coś wybudować. Mam na myśli, jakiś przytułek albo coś podobnego — oblizała wargi. — Dużo o tym myślałam i zdecydowałam się z pomocą kilku osób zaprojektować i wybudować sierociniec. Na razie tylko jeden, ale mam w planach trzy, z czego w jednym byłyby same osoby mojego pokroju, w drugim zwykli ludzie, a w ostatnim każde z nich. Nie jestem pewna, jak wyjdzie z pierwszym planem, więc... Cóż, zobaczymy, co z tego wyjdzie.
— Dlaczego akurat sierociniec?
— Część mojego rodzeństwa została stamtąd zabrana. Nie każde z nich miało takie szczęście, aby mieć żyjących rodziców, dlatego postanowiłam zrobić coś takiego mając na uwadze ciągły brak akceptacji do takich, jak ja. Nie zawsze łatwo przyjmuje się wiadomość, że dziecko, które mogło być nawet z przypadku okazuje się odmieńcem, czy jakkolwiek inaczej nas nazwać. Często porzuca się nawet noworodki i dlatego... Dlatego mam nadzieję, że wszystko pójdzie po mojej myśli i do tego 21 roku życia uda mi się zapewnić im dom, edukację i przyszłość. Lepszą przyszłość od tej, którą mogliby sobie dać na własną rękę.
— Zamierzasz przeprowadzać rekrutację do pracy?
— Mhm, myślę, że będę miała w kim wybierać. Kilka zaufanych osób mogłoby podjąć się tego zadania.
— Uda ci się — posłała kobiecie słodki uśmiech. — Jeśli prawdziwie posiada się chęci do zrobienia czegoś, jedynym ograniczeniem może być kwestia finansowa.
— To nie będzie problem.
— W takim razie byleby udało ci się zrobisz wszystko, jak należy na tyle szybko, abyś mogła dać sobie przerwę.
— Z pewnością mi się przyda — przyznała. — Na razie żyję samymi planami, na których dzisiaj przysnęłam.
— Nie budziłabym cię, gdybym wiedziała, że masz coś tak ważnego na głowie.
— Dobrze, że to zrobiłaś — uniosła spojrzenie, przerywając nakładanie makaronu na widelec. — Potrzebowałam odejścia od tego wszystkiego, więc dziękuję.
— Nie ma potrzeby, aby dziękować — zgryzła wnętrze policzka. — To sama przyjemność.
—
Lauren doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak zmęczona Camila była, kiedy podjechała pod jej dom. Choć chciała spędzić z kobietą więcej czasu, nie zamierzała przeciągać struny i dlatego zaproponowała odprowadzenie jej pod drzwi, zamiast ciągnięcie na siłę kolejnego tematu. Wolałaby, żeby Camila zasnęła w swoim wygodnym łóżku niżeli w siedzeniu samochodu po wspólnej kolacji, mimo wszystko.
— Było świetnie, naprawdę — Alfa posłała brunetce uśmiech, pomimo tego, że twarz wyrażała ogromną senność. — Dziękuję.
— Nie masz za co dziękować. Również dobrze spędziłam ten czas — niepewnie wyciągnęła ramiona do kobiety, która zadziwiająco szybko przyciągnęła ją do siebie, obejmując w talii pełniej niż zazwyczaj. — Mogłybyśmy zostać dłużej, ale powinnaś się wyspać. I to porządnie.
— Ze mną w porządku — wymamrotała w ramię Jauregui.
— Oczywiście — zaśmiała się cicho, zanim przycisnęła wargi do lewej skroni Camili. — Zasypiasz na stojąco.
— Nieprawda — pokręciła nosem przy ramieniu kobiety jako znak odmowy. — Opieram się o ciebie. Lekko.
— Nie przeszkadza mi to — odchyliła delikatnie głowę, aby mieć widok na twarz Alfy. — Ale poważnie, daj sobie czas na odpoczynek.
— Dam, dam — zmrużyła powieki. — Obiecuję.
— Dobrze.
Lauren nie była pewna, w której chwili jedną z dłoni zaczęła przeplatać między palcami włosy kobiety, a drugą przesuwać opuszkami wzdłuż opalonej szyi. Wcześniej nie była fanką takich drobnych — a dla niektórych romantyczno–podobnych — gestów. A przynajmniej nie na tak początkowej fazie spotykania się z kimś. Wolała utrzymywać dystans, dopóki nie miała pewności, że daną osobę mogłaby do siebie dopuścić. Przeważnie prędzej czy później okazywało się, że wszelkie domysły były dalekie od trafnych, ponieważ kończyła zraniona.
Jednak to była Camila.
Nie potrafiła porównać jej z kimkolwiek. Nie dlatego, że było to niemożliwe, ale po prostu postawiłaby swoje poprzednie wybory w żenującym świetle. Kobieta, która stała przed nią z tym charakterystycznym, ujmującym półuśmiechem, przymrużonymi powiekami oraz subtelnym, choć stabilnym dotyku na talii mogła wpisywać się w kategorię ideału, o którym Lauren dotychczas nawet nie śmiała myśleć. Nie lubiła takiego wybielania drugiej osoby, co zdarzało się nie tak rzadko wśród par — co więcej, patrzyła na takie zachowanie dość karcąco, a teraz znajdowała się na miejscu osób z takim tokiem myślenia i wcale nie było jej wstyd tak, jak powinno.
Pomimo tej cudownej otoczki, Lauren wolała nie zagłębiać się za bardzo. Zbyt wiele razy potrafiła się zauroczyć, przez co nazywano ją "kochliwą", chociaż do jakichkolwiek wyznań miłosnych nigdy nie było blisko. Potrafiła ugiąć się przez czyiś naturalny urok, ale przeważnie spotykała się z charyzmą, która niekiedy była pokazywana w jakimś celu.
Camila nie robiła nic na pokaz. Taka po prostu była — naturalnie. Za każdym razem, cokolwiek by nie zrobiła, czy nie powiedziała, robiła to z gracją, szacunkiem, niesamowicie wysoką kulturą osobistą i była swego rodzaju gentlewoman. Normalnie Lauren nie dałaby się nabrać na tak perfekcyjny wizerunek, ale zdążyła poznać kobietę na tyle, aby wiedzieć, że nigdy nie udawała. I to było niepokojące, ponieważ stopniowo przekonywała się do niej i nie wiedziała, czy zaczyna chodzić o coś więcej niż przyjaźń.
Oczywiście były na randce. Nawet dwóch. Mimo to, Jauregui nigdy nie deklarowała się przez ilość spotkań. Zdawała się na uczucia, które ciężko było w niej wzbudzić przez konsekwencje po tylu życiowych porażkach.
Normalnie byłaby to dla niej idealna sytuacja, aby wybrać pomiędzy zostaniem w bezpiecznym dystansie a przełamaniem bariery, która nadal znajdowała się między nimi czysto fizycznie.
— Trzymam za słowo, że dasz sobie trochę wolnego czasu.
— Obiecuję.
Lauren uśmiechnęła się z czystym rozczuleniem na czarująco przyciągający wyraz widniejący na twarzy brunetki. Wyglądała tak, jakby usilnie próbowała utrzymać oczy otwarte, żeby patrzeć na starszą, która — owszem — doceniała gest, ale nie zamierzała przedłużać tego spotkania, bo wolała być otoczona pełną energii i komfortu Camilą niżeli ledwie stojącą na nogach z powodu przemęczenia.
— Śpij dobrze.
Przesunęła dłonie do policzków kobiety, ujmując częściowo mocno zarysowaną szczękę.
— I daj znać, kiedy będziesz miała jakieś okienko w grafiku.
Przyłożyła ciepłe wargi do czoła Alfy.
Bardzo powoli wciągnęła powietrze, zanim obniżyła głowę i ucałowała trzon nosa.
Zacisnęła usta, kiedy łagodnie odchyliła się w tył.
Nie przekroczyła granicy. Nie wykorzystałaby tej sposobności. To byłoby nie fair.
— Ty też, dobranoc — szepnęła z gorącem na policzkach. — Jedź bezpiecznie, dobrze? Proszę, napisz, kiedy będziesz już w domu.
— Nie jestem pewna, czy nie będziesz już spała, Camz.
— Poczekam tyle, ile będzie trzeba — zwilżyła wargi. — Najpierw bezpieczeństwo, później sen. Jedź powoli, w porządku?
Nie mogła się nie zaśmiać. Choć kobiecie brakowało sił w nogach, temat potrafiła ciągnąć w nieskończoność.
— Dobrze, już dobrze. Będę uważać. I powoli jechać.
— Cudnie.
— Leć do domu, hm? — Ostatni raz, już całkowicie bez przemyślenia, pocałowała ją w czoło, tuż przy linii włosów. — Dobranoc, kochanie.
Nie to miała powiedzieć.
Zdecydowanie nie to chciała powiedzieć.
— Dobranoc, Lolo.
———
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top