Rozbite Szkło
Dźwięk tłuczonego lustra rozległ się po całym pomieszczeniu, może nawet po całym mieszkaniu. Ale on o to nie dbał. Nie dbał też o to, że teraz mógłby się pokaleczyć tymi odpryskami. Drżąc i płacząc opadł na kolana, twarz chowając w dłoniach.
Osunął się do pozycji leżącej, od odprysków lustra jego ciało dzieliły centymetry. Jego ciało wypełnione było goryczą, rozpaczą i toksynami. Drżał w chorobliwych spazmach, coraz wolniej i słabiej. Kulił się, walczył z przemożną chęcią sięgnięcia po odłamki, zaciśnięcia dłoni na jednym, patrzenia, jak płynie krew...
Ale był za słaby. Tracił siły. Jego wychudzone, blade ciało drżało. Jego umysł dryfował między rzeczywistością a niebytem. Tracił świadomość, myśl, czuł też, że z każdą chwilą traci życie. A gdyby tak umrzeć, tu i teraz? Nie, bo co jest po śmierci? Najlepiej by było zniknąć, przestać istnieć, nie być w żadnym ze światów, nigdy i nigdzie.
Czuł chłód, owiewający go. Czy miał na sobie ubranie, czy był nagi? Sam nie był tego świadomy. Czuł tylko dojmujący chłód, ogarniający go całego, nie tylko z zewnątrz, ale i wewnątrz. bo czy gdyby teraz umarł, czy ktokolwiek by o nim pamiętał? O nim jako człowieku? Może pamiętaliby to, co stworzył. Ale ile? Kiedy by zapomnieli? Był tylko dryfującym na wietrze liściem, jednym z tych, którzy pojawiają się i znikają w odmętach historii. Ile takich nazwisk czeka, by je odkryto na nowo? Tak... Wieki po śmierci twórcy...
Jakby poczucie setek drobnych nóżek drepczących po jego ciele, coraz gęściej i gęściej. Chciał krzyczeć, zrzucić to z siebie, ale nie mógł nawet drgnąć. Leżał, rozpaczliwie jęcząc w głębi gardła, bo tylko na tyle miał dość sił. Chciał, żeby to wszystko się skończyło. Wszystko, dosłownie.
Nagle do chłodu i drepczących kroków na skórze doszło nowe odczucie. I było zaskakująco przyjemne. Czyjaś dłoń, ciepła, uspokajająca i tak stabilna, leżąca na jego ramieniu. Nie miał dość sił, by się odwrócić w stronę osoby, której dłoń to była. I czy to było ważne? Ważne, żeby ta dłoń nie była złudzeniem, żeby naprawdę tam ktoś był i naprawdę komuś na nim zależało.
Resztki sił zebrał w sobie, by chwycić kurczowo tę dłoń, by być całkiem pewnym, że tam naprawdę ktoś jest. Jęczenie leżącego na podłodze mężczyzny powoli cichło, zamieniało się w chrypliwy dźwięk rannego zwierzęcia.
– Już dobrze, już dobrze. Jestem tu. – mówił przyjazny głos. I człowiek na podłodze rozpoznał go. Jak miałby nie poznać głosu kogoś, kto chyba był jego przyjacielem, może ostatnim?
Chciał coś odpowiedzieć, ale z jego gardła wydobywał się tylko chrypliwy jęk.
– Nigdy więcej tak nie rób, proszę. – mówił jego przyjaciel – Nie poradziłbym sobie bez ciebie. Nie możesz tak więcej robić. Rozumiesz? Musisz przestać to brać.
– Ni... m... gy... – wychrypiał tamten z wielkim trudem.
– Musisz, rozumiesz? Musisz. Nie pozwolę ci robić z siebie wraka. Nie ma mowy. Choćbym miał cię siłą do tego zmusić.
Odpowiedzią na to był tylko bliżej niezrozumiały jęk. Bo... On chciał się od tego uwolnić, naprawdę, ale z drugiej strony nie był w stanie. Nie sam. I bał się, że nawet z pomocą przyjaciela nie da rady. Przez jego ciało przeszedł dreszcz.
I wtedy poczuł, że ktoś go podnosi, powoli, ostrożnie sadza, po czym obejmuje delikatnie, by niczego mu nie złamać, ale z drugiej strony na tyle mocno, by załamany mężczyzna nie upadł.
– Nie pozwolę ci się wykończyć. Nie ma mowy. Znajdę sposób, byś znowu był sobą.
Odpowiedzią był tylko rozpaczliwy, histeryczny płacz człowieka, który z całą mocą poczuł, jak bardzo sam siebie niszczył ostatnimi czasy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top