Rozdział X


Leo wciąż szarpał się z wilkiem. Łęczysko jego łuku zdawało się zaraz złamać.
  - No nie! - krzyknął. - Wiesz ile on kosztował?
  Leo podkulił kolana i przerzucił wilka za siebie. Zwierze uderzyło grzbietem o ziemię. Mimo to Luna szybko podniosła się na równe łapy. Niestety mężczyzna był szybszy. Błyskawicznie wstał i zdzielił wilka swoim łukiem, prosto w pysk. Uderzenie było na tyle mocne żeby ponownie zwalić zwierzę z nóg.
  Luna i impetem grzmotnęła o najbliższe drzewo. Łucznik spojrzał na swój, złamany od zderzenia z wilczym pyskiem, łuk.
  - Niech cię szlag - warknął.
  Wyjął zza pasa nóż i podszedł do rannego wilka. Nim zdążył zagłębić ostrze noża w gardle Luny, strzała przebiła mu brzuch.
  Leo padł na kolana. Nóż wyjechał mu z ręki. Spojrzał w stronę z której nadleciała strzała i wypluł krew.
  Linsday zwinnie jak kot zeszła z drzewa. Uklękła na jedno kolano, by załadować kuszę. Gdy już się z tym uporała podeszła do Leona i wymierzyła mu kopniaka w twarz.
  Mężczyzna padł na ziemię. Był za słaby żeby się bronić. Nie mógł nawet wstać. Usta miał przepełnione krwią.
  Spojrzał bałaganie na swoją oprawczynię. Z kącików jego ust zaczęła sączyć się krew.
  - I co dupku, już nie jesteś taki twardy? - zaszydziła Lindsay. Ponownie kopnęła łucznika, tym razem pod żebra. - No dalej wstawaj i walcz.
  Leo resztkami sił uniósł rękę i wystawił dziewczynie środkowy palec. Następnie zakaszlał, plując dookoła krwią.
  - Ty gnido... - Linsday wycelowała w Leona z kuszy. - Giń!
  Nim jednak zdążyła nacisnąć spust, jej pierś przeszyła strzała.
  Zakapturzona postać dobiegła do Leona. Przyłożyła mu palce do skroni. Wyczuła puls. Czyli dalej żył!
  Tajemniczy łucznik wziął rannego mężczyznę na ręce i biegiem ruszył przez las.

  LaRose znudziło się czekanie. Opuściła swoją kryjówkę i ruszyła na poszukiwanie Leona.
  Po kilku minutach wędrówki zauważyła jakąś postać. On niósł na rękach Leo. Co dziwniejsze, mężczyzna nawet nie próbował się bronić.
  Dopiero po chwili dostrzegła że z tułowia jej towarzysza wystaje strzała.
  LaRose poczuła niepohamowany gniew i to nie na obcego. Była wściekła na Leona. W końcu ten kretyn kazał jej się schować, zapewniając że panuje nad sytuacją, a potem zginął sobie jakby nigdy nic. Tak po prostu ją zostawił.
  Ale z drugiej strony, ten który go niesie, to pewnie kusznik, przed którym Leo próbował ją ochronić. Wypada dać mu nauczkę, której nie zapomni do końca życia, czyli przez całe dziesięć sekund.
  Szybkim krokiem ruszyła w kierunku obcego. Tajemnicza postać najwyraźniej nie była zbyt silna, bo ciało Leona co chwila wyjeżdżało jej z rąk. Obcy w ostatniej chwili objął jego pierś, ratując go przed upadkiem na ziemię. Resztkami sił przytargała go pod najbliższe drzewo. Posadziła go, tak żeby opierał się plecami o pień.
  Lucy zastanawiała się po co ten ktoś targa ciało jej nowego przyjaciela. Nagle tajemnicza postać wsadziła dwa palce do ust i zagwizdała donośnie. Po lesie rozległo się echo gwizdu. Po chwili zza drzew wyłonił się masywny koń, o jabłkowej maści.
  - Dobry konik - obcy pochwalił swojego rumaka.
  Gdy Lucy usłyszała głos tajemniczej postaci, zrozumiała że ma do czynienia z kobietą. To raczej zła informacja. Tutaj kobiety bywają bardziej zabójcze od mężczyzn.
  Dziewczyna próbowała podnieść ciało Leona, ale brakowało jej siły. W tym momencie Lucy postanowiła zaatakować. Wyjęła swoje sztylety i ruszyła do ataku.
  Dziewczyna puściła Leona, który osunął się bezwładnie na ziemię i błyskawicznie sięgnęła do ekwipunku i wyjęła z niego łuk. Nie zdążyła wyjąć również kołczanu, więc w ostatniej chwili osłoniła się łukiem.
  Ostrza sztyletów LaRose odbiły się od łęczyska z głośnym zgrzytem metalu. Lucy odskoczyła do tyłu, unikając przy tym trafienia łukiem  w twarz. Obie dziewczyny znieruchomiały, wpatrując się w siebie.
  - Jak to możliwe? - Lucy wskazała na łuk nieznajomej, na którym nie pojawiła się nawet rysa.
  Dziewczyna uśmiechnęła się, przynajmniej tak wydawało się Lucy. Nie mogła tego stwierdzić, bo kaptur nieznajomej zasłaniał jej całą twarz.
  - Stalowa powłoka.
  - To niemożliwe, łęczysko otoczone metalem, straciło by swoją elastyczność - zauważyła LaRose.
  - Jeszcze trzy tygodnie temu myślałam że bycie uwięzionym w grze też jest niemożliwe - odparowała obca. - A jednak. Teraz jestem zdana na głupie wymysły twórcy i w dodatku mój przyjaciel właśnie się wykrwawia.
  - Trzeba było go nie atakować - warknęła LaRose, zaciskając dłonie na rączkach sztyletów.
  - To nie byłam ja - zaprotestowała dziewczyna. - Jakaś psychopatka się nad nim znęcała. A teraz pomóż mi go posadzić na koniu, bo nie dam rady donieść go do domu.
  - To on żyje?! - wykrzyknęła LaRose.
  - Tak, jeszcze żyje- mruknęła dziewczyna.- Ale jeśli szybko nie dam mu mikstury leczniczej, to zaraz wykrwawi się na śmierć.

  Tymczasem, gdzieś indziej:
 
  Dzik przemierzał las w poszukiwaniu LaRose. Nagle jego uszy dobiegł głośny gwizd. Nathan wykrzywił usta w uśmiechu psychopaty.
  - Mam cię.
   Pognał konia i kilka minut później ujrzał ciało Linsday. Dziewczyna leżała bez życia w kałuży krwi. Tuż obok niej siedziała Luna. Skomlała przeraźliwie wtulając pysk w martwą pierś swojej towarzyszki. Wilczyca spojrzała błagalnie na mężczyznę.
  Nathan z zażenowaniem spojrzał na skomlące zwierzę. Zsiadł z konia i podszedł do Luny. Jednym, szybkim ruchem ręki odciął jej łeb. Wilcza głowa potoczyła się po ziemi, brudząc wszytko dookoła krwią.
  - Żałosne - mruknął.
  Nathan był przekonany że LaRose jest gdzieś blisko. Nagle dostrzegł dróżkę krwi, ciągnącą się przez pół lasu.
  - Bingo - powiedział do siebie.
 
  Kilka minut później Nathan dotarł do drewnianej chatki, stojącej na skraju lasu. Zsiadł z konia i już miał podejść do domu, gdy naglę zobaczył jakąś postać w oknie. Był pewny że to kobieta, ale na pewno nie ta na która polował. Co więcej obca mierzyła do niego z łuku.
  Nathan sięgnął po miecz i błyskawicznie zasłonił się nim przed nadlatującą strzałą. Jej grot odbił się od ostrza i wbił się w ziemię.
  - Cholera. - Nathan odwrócił się do tyłu i oddalił na bezpieczną odległość.
 
  Alloy Grace wlała do ust Leona leczniczą miksturę. Ten nagle zaczął kaszleć. Jego rany goiły się w niezwykłym tempie.
  Leo podniósł się z łóżka. Rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na klęczącą nad nim dziewczynę.
  - Alloy? - zdziwił się. - Co ty tu robisz? Co ja tu robię?! I gdzie jest Lucy?!
  - Zainteresuj się lepiej swoim stanem. Przed chwilą omal nie umarłeś - poinformowała go dziewczyna. - W dodatku...
  - A Lucy?! - przerwał jej Leo. - Jest cała?
  - Ta ruda? - Alloy westchnęła. - Pomogła mi cię tu przynieść.
  Leo odetchnął z ulgą.
  - Kamień z serca. Gdzie ona jest?
  Zanim Alloy zdołała odpowiedzieć, do pokoju wparowała LaRose.
  - Zbliża się zagrożenie - oznajmiła. - Na zewnątrz jest niejaki Nathan Santos. Raczej nie ma pokojowych zamiarów.
  Alloy sięgnęła po swój łuk.
  - Przytrzymam go na dystans.
  - Pomogę ci! - Leo spróbował wstać, ale nie odzyskał jeszcze pełni sił i nie był w stanie utrzymać się na nogach.
  Alloy podtrzymała go za rękę, zapobiegając tym jego upadkowi. Pomogła mu z powrotem usiąść na łóżku i wyjęła strzałę z kołczanu.
  - Spokojnie, ja się nim zajmę - oznajmiła nakładając strzałę na cięciwę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top