Maski
Shot z dedykacją dla StoneHeartCole i Futercia. Dziękuję, że jesteście.
~Lance
Znów ten fałszywy uśmiech. Udawana radość i optymizm. Wymuszone żarty i sarkazm. Zgrywanie pana śmieszka. Czy naprawdę nikomu nie wydaje się to podejrzane? Jak widać nie. I dobrze. Lepiej zachować pozory. Nikt nie może odkryć prawdy o mnie.
Zdejmuję maskę i kładę ją do szafy, zaraz obok kilkudziesięciu innych. Po niej zrzucam swoją skorupę zewnętrzną. Ją również tam chowam. Nie chcę, by ktokolwiek zobaczył te cenne dla mnie przedmioty. Moją przepustkę do pozornie lepszego życia. Jednak życia w kłamstwie.
Jest noc, stoję sam w pokoju. Wreszcie mogę być sobą. Tym słabym, tęskniącym za Ziemią i deszczem Lance'm. Samotnym i niekochanym chłopakiem. Najgorszym ogniwem. Tu nie muszę nic udawać. Nie muszę wmawiać innym, że jest dobrze, choć moje serce jest przecięte na pół. Nie muszę wykrzywiać twarzy w uśmiech.
Z moich oczu leci pierwsza łza. Spływa po policzku wypalając na nim mokrą, gorącą ścieżkę. Po niej następuje kolejna. I jeszcze jedna. I następna. Osuwam się bezsilnie na podłogę. Moje ciało odmawia już kontroli. Jedynie oczy produkują coraz więcej słonej cieczy. Jednak nawet nad nimi nie mam już władzy. Leżę tak całą noc. Zasypiam dopiero gdzieś tak koło godziny drugiej. Ale po przebudzeniu nie czuję zmęczenia. Nie czuję właściwie nic oprócz pustki. Choć i tak ona towarzyszy mi od zawsze.
Wstaję lekko się zataczając. Całe moje ciało jawnie protestuje. Umysł też tego nie chce, ale wie, że musi. Zmuszam się do tych kilku kroków w stronę szafy. Biorę wdech, otwieram ją i wyjmuję uśmiechniętą maskę. Przybliżam powoli przedmiot do twarzy. Zakładam go ostrożnie jak najcenniejszy skarb.
I natychmiast na powrót staję się tym samym sarkastycznym Lance'm co zawsze. Pójdą w ruch moje proste, białe ząbki i niewyparzony język. Znów będę nabijać się z Keith'a i wszystkich innych (choć z niego najbardziej) i uprzykrzać życie całej drużynie. Ponownie poudaję, jakim to ja jestem panem świata, zajebistym kolesiem oraz z iloma to ja już spałem.
Ale takiego mnie widzą.
Ale takiego mnie znają.
Ale takiego mnie wolą.
~Keith
Znów to fałszywe zapewnianie, że wszystko jest okey. Tak naprawdę nic nie jest okey. Udawane opanowanie, porywczość, chłodne myślenie. Zgrywanie gbura. Prawie nigdy się nie uśmiecham, trudno mnie rozbawić. Czy naprawdę nikomu nie wydaje się to podejrzane? Jak widać nie. I dobrze. Lepiej zachować pozory. Nikt nie może odkryć prawdy o mnie.
Zdejmuję maskę i kładę ją do szafy, zaraz obok kilkudziesięciu innych. Po niej zrzucam swoją skorupę zewnętrzną. Ją również tam chowam. Nie chcę, by ktokolwiek zobaczył te cenne dla mnie przedmioty. Moją przepustkę do pozornie lepszego życia. Jednak życia w kłamstwie.
Jest noc, stoję sam w pokoju. Wreszcie mogę być sobą. Tym słabym, raniącym samego siebie i innych Keith'em. Sadystą i masochistą, który nie czuje żadnego zawahania przed zranieniem obcych, bliskich i swojej osoby. Najniebezpieczniejszym ogniwem. Tu nie muszę nic udawać. Nie muszę wmawiać innym, że jest dobrze, choć moja psychika ma zamiar wybuchnąć. Nie muszę okłamywać własnej głowy.
Z moich oczu leci pierwsza łza. Spływa po policzku wypalając na nim mokrą, gorącą ścieżkę. Po niej następuje kolejna. I jeszcze jedna. I następna. Osuwam się bezsilnie na podłogę. Moje ciało odmawia już kontroli. Jedynie oczy produkują coraz więcej słonej cieczy. Jednak nawet nad nimi nie mam już władzy. Leżę tak całą noc. Zasypiam dopiero gdzieś tak koło godziny drugiej. Ale po przebudzeniu nie czuję zmęczenia. Nie czuję właściwie nic oprócz pustki. Choć i tak ona towarzyszy mi od zawsze.
Wstaję lekko się zataczając. Całe moje ciało jawnie protestuje. Umysł też tego nie chce, ale wie, że musi. Zmuszam się do tych kilku kroków w stronę szafy. Biorę wdech, otwieram ją i wyjmuję uśmiechniętą maskę. Przybliżam powoli przedmiot do twarzy. Zakładam go ostrożnie jak najcenniejszy skarb.
I natychmiast na powrót staję się tym samym nic nie czującym Keith'em co zawsze. Pójdzie w ruch moje chłodne opanowanie. Znów będę udawać, że kpiny Lance'a latają mi koło ucha, choć tak naprawdę ranią i to mocno. Ponownie poudaję, jakim to ja jestem zimnym, porywczym i niedostępnym gościem z ciekawym charakterem.
Ale takiego mnie widzą.
Ale takiego mnie znają.
Ale takiego mnie wolą.
~Lance
Wychodzę ze swojego pokoju uśmiechnięty od ucha do ucha. Mam idealny humor, którego nawet ewentualny atak Zarkona nie popsuje. Pogwizdując sobie jakąś głupawą melodyjkę, kieruję się do łazienki. Zajęta. Ale to nic, mam czas. Nie spieszy mi się.
Siadam sobie w powietrzu pod ścianą, kładąc jedną nogę na drugą. Zapewne wygląda to komicznie, jednak bardzo lubię tak siedzieć i uważam, że nikt nie ma prawa mi tego zabronić. Wyciągam przed siebie ręce z przewieszonym ręcznikiem i szlafrokiem. Są idealnie gładkie. Ani jednej szpecącej blizny czy zadrapania. Wyglądam jak jakiś paniczyk. Lubię dbać o siebie. To przyciąga panienki.
Wreszcie drzwi łazienki się otwierają. Wychodzi z nich nie kto inny, tylko Keith Kogane, którego ja wolę jednak nazywać ''Głupi Mullet'' lub po prostu ''Mullet''. Ale dziś ignoruję tę wiecznie zasępioną osobę. Wymieniamy się tylko spojrzeniami, po czym on odchodzi w swoim kierunku, a ja wchodzę do pomieszczenia.
Staję przed lustrem. Wpatruję się w tę zakłamaną taflę, która odbija mój obecny stan. Dokładnie przyglądam się mojej masce, sprawdzam, czy nie ma na niej pęknięć. Na szczęście jest cała. Czasem jednak zdarza się, że w okolicy ust lub oczu pojawiają się małe rysy, zwłaszcza, gdy zaczynam wspominać o domu i Ziemi. Z początku są one niegroźne, jednak mogą doprowadzić do samounicestwienia swojej powłoki i tym samym - do ukazania prawdziwego mnie. A tego bardzo chcę uniknąć.
Szybko zrzucam z siebie luźną koszulkę i za duże bokserki w których sypiam. Z uwielbieniem spoglądam na proste, długie nogi. Matka natura oszczędziła mi dużego owłosienia, toteż sprawiały one jeszcze lepsze wrażenie. Nawet nie musiałem ich golić, choć gdyby zaszła taka potrzeba, zrobiłbym to. Wszystko dla urody.
Wchodzę pod prysznic. Ustawiam wodę najpierw na nieco chłodną. Uwielbiam zimne prysznice. Są orzeźwiające. Dla mnie nie straszny chłód i zimno tej cieczy. Moim żywiołem jest właśnie woda, więc czasem podświadomie ona sama ustawia odpowiednią temperaturę, pasującą do mojego obecnego stanu. Gdy jestem radosny, jest ciepła, gdy wkurzony, gorąca. Gdy smutny - lodowata.
Gdy nie mam na sobie żadnej maski - ostra niczym sopelki lodu.
Dlatego też nie dziwię się, gdy strumień, który na mnie leci, samoczynnie zmienia się na cieplejszy. Taka kolej rzeczy. Jestem wesoły, to i woda jest wesoła. Biorę mój ulubiony lawendowy szampon do włosów, który udało mi się zakupić w międzygalaktycznym centrum handlowym na przecenie, po czym zaczynam myć swoje cudowne włosy. Z czułością masuję skórę głowy. Na palcach zakręcam sobie prowizoryczne loki. Kocham moje kędziory.
Wreszcie spłukuję. Jeszcze raz przemywam swoje ciało i wreszcie wychodzę. Po całym pomieszczeniu roznosi się teraz zapach lawendy. Ale nie jest on mdlący w przeciwieństwie do innych wyrobów z tej rośliny. Ewentualnie po prostu tak lubię ten zapach, że za duża ilość mi nie przeszkadza.
Szybko wycieram się puchatym ręcznikiem, by po chwili na suchą już skórę założyć szlafrok. Wychodzę z pomieszczenia, żeby nie blokować go innym. Dobrze zrobiłem, bo przed drzwiami stoi już Hunk. Zajada niespokojnie jakiegoś batonika. Według mnie, zdecydowanie za dużo je. Ale to jego problem, nie mój. Wolę się nie mieszać.
- Wolne, kumplu - rzucam szybko w jego stronę i nie zatrzymując się, idę dalej.
Ostatnie co słyszę to skrzypienie drzwi łazienki. Zaszywam się w swoim pokoju, moim królestwie. Choć całe ciało kusi mnie, bym zdjął maskę, doskonale wiem, że nie mogę tego zrobić. Muszę udawać twardziela nawet przed samym sobą, choćby było to bardzo bolesne.
Jeszcze chwilę stoję na środku pomieszczenia, po czym wzdycham ciężko. Podchodzę do szafy i wyjmuję mój ulubiony komplet ubrań. Szybko go na siebie zakładam. Na idealnym ciele wszystko leży idealnie. Przeczesuję palcami lekko wilgotne włosy, po czym uśmiecham się promieniście. Co ma dziś być to będzie. Nie mam wpływu na los. Mogę jedynie grać dobrą minę do złej gry.
Nagle słyszę pukanie do drzwi. Pospiesznie do nich podchodzę i otwieram. To Keith. Dziwię się nieco jego obecnością tutaj. Musi być bardzo zdesperowany, żeby przychodzić do pokoju osoby, która kpi z niego na okrągło.
- Co chcesz, Mullet? - pytam zadziornie opierając się o framugę drzwi.
- Mam do ciebie sprawę - odpowiada chłopak drapiąc się po karku.
- A mianowicie jaką?
- Pożyczyłbyś mi pasek do spodni?
Następuje chwila krępującego milczenia. Mój wzrok kieruje się to na jego twarz, to na podbrzusze. Faktycznie nie ma na sobie paska. Jego czarne spodnie ledwie się trzymają na miejscu, są znacznie za duże w pasie. Bez słowa podchodzę do szuflady i wyciągam nieużywany, skórzany przedmiot. Keith już wyciąga rękę, by go przyjąć, jednak ja w ostatniej chwili chowam dłoń za siebie.
- Po co ci ten pasek? - pytam.
- Mój się przetarł i jest niezdatny do chodzenia... - Czarnowłosy spuszcza zmieszany głowę.
- Dlaczego przyszedłeś z tym akurat do mnie?
- Bo... Bo... Właściwie sam nie wiem. Pożyczysz mi? Do czasu, aż nie polecimy do centrum i nie kupię sobie nowego.
- Zgoda - odpowiadam, ale po chwili zawahania dodaję: - Ale pod warunkiem, że pozwolisz mi go założyć.
Nie czekając na przyzwolenie czy protest, szybko doskakuję do niższego chłopaka i obejmuje go w talii. Czuję jak wstrzymuje oddech. Jest całkiem spięty. Nie zważając na jego reakcję, zaczynam przewlekać pasek przez jego spodnie. Robię to powoli, specjalnie ocieram moje ręce o szarą koszulkę czarnowłosego i ''przypadkiem'' ją podwijam. Jednak jedna rzecz mnie niepokoi. Keith cały czas jęczy. Zupełnie jakby go to podniecało. Albo jakby to były dla niego tortury.
W końcu jednak udaje mi się dokończyć dzieła. Zapinam metalową końcówkę na ostatnią dziurkę, po czym puszczam chłopaka. Ten obraca się w moją stronę. Jest cały przerażony a w oczach ma łzy. To przeze mnie? Co zrobiłem nie tak?
- Keith? - zaczynam niepewnie wyciągając rękę w jego stronę.
- Cholerny zboczeniec! - wrzeszczy patrząc mi prosto w oczy, po czym ucieka. Zatrzaskuje drzwi z głośnym hukiem. Jeszcze chwilę za nim patrzę.
Jestem zdezorientowany. Siadam pod łóżkiem i chowam twarz w dłoniach. Czuję się winny. Mogłem sobie darować tę akcję z macaniem. To o to chyba poszło. Jednak dalej nie rozumiem, dlaczego miał łzy w oczach. Mógł przecież na mnie nakrzyczeć. Uderzyć. Ale płakać?
- Nigdy nie widziałem łez w jego oczach... - mruczę cicho na głos. - To bardzo dziwne.
Wzdycham cicho i podnoszę się do pionu. Nagle jednak czuję coś dziwnego na mojej twarzy. Zaczyna mnie boleć. Momentalnie przykładam rękę do policzka i aż odskakuję do tyłu. To pęknięcie! Moja maska zaczyna samoistnie pękać! Ale dlaczego? Nie rozumiem tego, przecież nie pozwoliłem sobie na wspomnienia o Ziemi, które zazwyczaj doprowadzają do tego stanu. Czy to przez Keith'a?
Ponownie przykładam dłoń. Pęknięcia powiększają się, są coraz wyraźniejsze i większe. Jestem przerażony. Dlaczego to się dzieje? Chcę zerwać maskę z twarzy, ale nie mogę jej nawet chwycić. Za późno. Muszę czekać aż sama się ukruszy i odpadnie. To strasznie boli. Jednak nie mogę nic poradzić. Zataczam się na łózko niczym pijak. W środku aż krzyczę, na zewnątrz nie jestem w stanie uczynić nic.
Pierwsza łza.
Słona ciecz zaczyna wypalać kolejne dziury w masce powodując cierpienie. Nie chcę płakać, ale to robię. W moim umyśle przewija się milion myśli naraz. O Ziemi, o domu, o rodzinie, o deszczu, o wodzie, o życiu, o Prawdzie i Kłamstwie. O Keith'ie... Kim on dla mnie jest? Dlaczego teraz przez niego płaczę?
Maski mają wiele wad. Zwłaszcza tę jedną, najokropniejszą. Tłumią prawdziwe uczucia. Dlatego sam nie wiem, co czuję odnośnie tego chłopaka. Jednak wiem jedno. Nie jest to żadne negatywne uczucie, choć tak podpowiada mi mój fałszywy obraz. Serce twierdzi co innego. A przecież zawsze trzeba słuchać głosu serca. Przynajmniej taka panuje opinia.
W końcu ból ustaje. Na mojej twarzy nie pozostaje nic. Przecieram dłonią tę delikatną skórę z tęsknotą i wręcz uwielbieniem. Przejeżdżam palcami po każdym wgłębieniu, szramie i bliźnie. Dotykam niemych, zasznurowanych mocną nicią milczenia ust. Muskam niepewnie powieki pustych oczu toczących dzielnie kolejne łzy. Dziś chyba zostanę tu sam. Nie dam rady założyć kolejnej maski. Musze pobyć sam ze sobą, prawdziwym sobą. Nie mam już siły grać optymisty, choć dzień ledwo się zaczął. Wybaczcie mi. Wiem, że jestem słaby i żałosny. Ale jutro na powrót będę was wkurzał i rozśmieszał. Wynagrodzę wam ten stracony czas.
Ale dziś pozwólcie mi tu zostać.
~Keith
Biegnę korytarzem nie zatrzymując się ani na sekundę. Moje oczy aż szczypią i pieką mnie od łez. Widok jest rozmyty. Prawie wpadam w ścianę, ale w ostatniej chwili udaje mi się uratować. Momentalnie skręcam do swojego pokoju i zaszywam się w nim jak w jakiejś pieczarze. Moja twarz... Dotykam mokrej skóry.
A raczej nie tyle skóry, co pozostałości popękanej maski.
Dlaczego, dlaczego on to zrobił? Wiem, że Lance jest paskudnym zboczeńcem, ale myślałem, że ogranicza się tylko do dziewczyn. Nie rozumiem, czemu mnie obmacał? To było straszne... Boję się cudzego dotyku, zwłaszcza gdy nie posiadam kontaktu z oczami drugiej osoby. Zawsze mam wrażenie, że skończy się to wbiciem noża prosto w plecy.
Siadam pod łóżkiem i zwijam się w kulkę. Całe moje ciało krzyczy. Boli. Piecze. Jest mi niesamowicie gorąco. Zdejmuję kurtkę i buty ze skarpetkami. Gdy dotykam paska, maska pęka całkowicie. Łapię łapczywie powietrze w płuca. Straszny ból. Tylko to czuję.
- Zabijcie mnie... Zabijcie mnie... - zaczynam majaczyć. Chcę śmierci. Ukojenia od tego bólu.
W szale biję pięściami o twardą podłogę. W głowie pojawiają się straszne obrazy. Wizje moich rodziców, zakrwawionych ludzi i mnie... Trzymającego w prawej dłoni ostrze, a w lewej głowę człowieka. Jestem potworem. Bezwzględnym zabójcą. Dlaczego mnie nie zabiliście, dlaczego pozwoliliście uciec?! Moja śmierć byłaby najlepszym rozwiązaniem!
Łzy lecą coraz szybciej wypalając kolejne mokre ścieżki. Dotykam dłońmi twarzy. Przejeżdżam nimi po każdej bliźnie i świeżej ranie. Muskam delikatnie toczące świeżą krew usta. Wokół mnie zaczynają pojawiać się karmazynowe plamy. Są coraz większe i większe. Całe moje ciało zaczyna krwawić. Oczy już nie łzawią słoną wodą, lecz ciepłą krwią. Osuwam się w ciemność. Boję się.
Znów to samo. Pozwoliłem masce pęknąć, więc teraz mój szał wrócił. Leżę bezwładnie na środku pokoju w kałuży własnej krwi. Nie mam siły się nawet podnieść. Ogarnia mnie straszna niemoc. Przepraszam, Shiro. Dziś Czerwony Paladyn jest niedysponowany. Pokonało go własne, prawdziwe ja. Nie dam rady przyjść dziś na ćwiczenia ani nawet po prostu pogadać. Nie mam siły. Zbyt łatwo mnie zagiąć, złamać. Zbyt łatwo wpadam w szał. Wybaczcie mi. Wiem, że jestem słaby i żałosny. Ale jutro na powrót będę z wami normalnie rozmawiał i sprawiał wrażenie opanowanego gbura. Wynagrodzę wam ten stracony czas.
Ale dziś pozwólcie mi tu zostać.
~Lance
Nowy dzień to nowa nadzieja. Dlatego też, tak jak wczoraj postanowiłem, dziś muszę się dobrze pilnować. Już od samego rana tryskam optymizmem. Nie chcę powtórki z wczoraj. Na pytanie drużyny, dlaczego mnie wczoraj w ogóle nie było, odpowiedziałem, że po prostu gorzej się poczułem. Taka była zresztą prawda. O dziwno jednak Keith'a również wczoraj nie było, jak się dowiedziałem. Też usilnie twierdził, że źle się czuł i chciał zostać w pokoju. Było to lekko podejrzane, ale wolałem nie wnikać w szczegóły.
- To jak Shiro, jakieś plany na dziś? - pytam zaraz po śniadaniu naszego lidera.
- Myślałem nad ćwiczeniami w terenie - odpowiada mężczyzna. - Ale Allura stwierdziła, że lepiej będzie podszkolić naszą sprawność i działanie w drużynie.
- Co masz przez to na myśli?
- A to, że jesteście strasznie niezorganizowani jako drużyna - do naszej rozmowy wcina się przechodząca obok Allura.
- Przepraszam, co proszę? - obok nas staje także nie kto inny tylko Keith. - My niezorganizowani?
- Tak, wy. Wasza ostatnia ostatnia misja skończyła się niepowodzeniem - odpowiada księżniczka.
- A, przepraszam, kto nam podał błędne dane?
- Każdy ma prawo się mylić.
- W twoim mniemaniu każdy czyli wszyscy, ale nie paladyni Voltrona, prawda? - głos czarnowłosego staje się coraz ostrzejszy.
- Dokładnie - jednak ton Allury także się zmienia. Napięcie między nimi jest prawie namacalne.
- Wasza Wysokość, może lepiej z nim nie dyskutować... - Shiro stara się odciągnąć księżniczkę.
- Keith, brachu, chodźmy stąd lepiej... Nie ma co jej wkurzać... - A ja uspokajam Mulleta.
Udaje mi się go wywlec z kuchni. Zatrzymujemy się dopiero przy sali treningowej. Czerwony Paladyn wygląda na porządnie wkurzonego. Chyba lepiej sprawić, żeby wyładował agresję na przedmiocie niż człowieku, w tym wypadku najbliżej stojącej osobie, czyli mnie. Natychmiast proponuję mu mały turniej z robotami do ćwiczeń. Kto zabije ich więcej w ciągu piętnastu minut, wygrywa porcję deseru drugiego. Na pierwszy ogień idzie właśnie Keith.
Zawsze wiedziałem, że ma on smykałkę do walk i tych innych, ale po raz pierwszy jestem naocznym świadkiem jego walki jeden na wiele. Kogane jest niesamowity. Z łatwością i precyzją przecina roboty dokładnie tam, gdzie mają najważniejsze kabelki. Każdy jego ruch jest opanowany, planowany, a jednocześnie instynktowny. On nie działa według schematu, a jednocześnie wygląda, jakby tak robił. To bardzo intrygujące...
W końcu jego czas dobiega końca i nastaje moja kolej. Niepewnie występuję na środek, wyjmuję swój blaster. Może i moja broń jest znacznie lepsza od marnego mieczyka oraz pięści Keith'a, ale doskonale wiem, że nie mam szans go pokonać. On wyglądał tak, jakby zabijanie miał we krwi. Szybko jednak wyrzucam tę myśl z głowy i skupiam się na swoim zadaniu. Z wielką precyzją oddaję każdy strzał, toteż już po chwili zaczęło mnie otaczać stadko martwych, metalowych cielsk z wypalonymi dziurami.
- Nieźle ci poszło, Lance - mówi Keith wstając. - Ale ja i tak załatwiłem o dwanaście więcej.
- Wiem, wiem - przyznaję. - Jesteś lepszy w walce.
- Cóż, musisz się pożegnać z dzisiejszym deserem.
- A wiesz chociaż co miało być?
- Twoje ulubione owoce morza - odpowiada z zadziornym uśmiechem i wychodzi.
- Co?! Nie! Ej! Keith! Wracaj! To niesprawiedliwe! - biegnę za nim, ale wiem, że i tak nie mam szans tego z nim przehandlować. Obietnica to obietnica.
~Keith
Siedzę przy wspólnym stole i konsumuję dodatkową porcję deseru. Na mojej twarzy cały czas widnieje szyderczy uśmieszek. Lance dosłownie wzdycha w moją stronę, a raczej w stronę tego co jem. A proszę, patrz ile wlezie. To za ten pasek, zboczuchu. Cierp, patrząc na te pyszności, które są poza twoim zasięgiem. Cierp, cierp, cierp.
Jestem okropny. Uwielbiam sprawiać ludziom ból zarówno fizyczny i psychiczny. Kocham patrzeć jak konają w męczarniach lub ich psychika właśnie siada, przez co wariują. Dlaczego? Dlatego, że ja sam jestem psychiczny. Sprawia mi to niewyobrażalną radość. Potwór, to moje prawdziwe imię. Ale na szczęście nikt go nie zna.
- I co, Keith, smakuje? - pyta nagle niezbyt miłym tonem Lance. Ponownie wykrzywiam usta w kpiącym uśmiechu.
- A jakże, i to jak. A tobie? Och, racja, zapomniałem. Ty musisz obejść się ze smakiem.
To wredne z mojej strony. Ale ja chcę być teraz wredny. Bardzo upierdliwy. Chcę się zemścić za to, że wczoraj przez niego tak bardzo cierpiałem. On nie wie jak to jest musieć udawać, że jest okey. On jest po prostu jebanym optymistą. Nie musi codziennie zakładać maski tłumiącej jego wewnętrzną rządzę krwi. Maski, która kryje pod sobą prawdziwego siebie. Maski kłamstwa.
- Głupi Mullet - słyszę jeszcze ukochaną pogróżkę z ust szatyna. Ale tym razem naprawdę wisi mi ona koło ucha.
W końcu wszyscy kończymy posiłek i rozchodzimy się do pokojów. Shiro i Allura zrezygnowali jednak z treningu. Widocznie nie mogli dojść do porozumienia. Siadam na łóżku. Mam teraz czas dla siebie. Postanawiam poczytać jakiś kryminał, jednak już po dwudziestu stronach wiem, kto jest mordercą i jakie były jego motywy. Zaglądam na ostatnią stronę. Nie myliłem się. W tych sprawach, chcąc nie chcąc, jestem mistrzem.
W końcu jednak zaczyna mi się nudzić samemu. Wczoraj byłem pewny, że dziś nadrobię stracony czas z drużyną, tymczasem daleko mi do tego. Po chwili decyduję się, żeby odwiedzić Lance'a i go przeprosić. Moje zachowanie było głupie, zrozumiałem to dopiero po chwili. Mam nadzieję, że nie będzie zły. Bo to skutkowałoby pewnie jeszcze gorszymi wyzwiskami.
Jak postanawiam, tak robię i już po chwili znajduję się przed drzwiami do pokoju szatyna. Pukam w nie niepewnie. Odpowiada mi ciche ''Proszę''. Wchodzę.
- Czego tu chcesz, Mullet? - pyta na wstępie Błękitny Paladyn. - Zazwyczaj to ja nabijam się z ciebie, ale jeśli tym razem ty chcesz ze mnie, to bardzo proszę, droga wolna.
- Nie przyszedłem cię upokarzać ani nic z tych rzeczy - mówię zgodnie z prawdą. Podchodzę nieco bliżej.
- A więc?
- Chciałbym cię przeprosić.
- Niby za co?
- Za moje zachowanie. Nie powinienem z ciebie kpić. Źle mi z tym, przepraszam.
Twarz Lance'a wyraża szczere zdziwienie. Chyba się nie spodziewał tego, że przyjdę go przepraszać z powodu takiej błahej rzeczy. On żartuje ze mnie codziennie i nigdy nie przeprasza. Ja z niego tylko raz i od razu lecę prosić o wybaczenie. On chyba myśli o tym samym.
- Keith... Ja... - jego głos momentalnie się łamie.
- Coś nie tak?
- Jestem wredny, wybacz.
- To ty powinieneś wybaczyć mi. Też byłem dziś wredny.
- Keith, nie rozumiesz! Ja...
Nagle chłopak zamiera wpół ruchu. Jego oczy chcą aż wyleźć z orbit, a usta wydają się majaczyć bezdźwięczne słowa. Co się z nim dzieje? Wygląda jakby jakby wariował...
- Wyjdź... - słyszę.
- Co takiego?
- Keith. Wyjdź. Błagam.
- Ale Lance, co się dzieje?
- WYJDŹ KURWA! NATYCHMIAST!
Momentalne aż podskakuję i wykonuję polecenie. Opuszczam pokój chłopaka z przerażeniem na twarzy. Co się z nim stało? Nie rozumiem jego reakcji. Powiedziałem coś nie tak?
Pierwsze pęknięcie.
Moja maska! Dlaczego znów pęka?!
Drugie pęknięcie.
Dlaczego to się dzieje?! Przecież nie pozwoliłem sobie na chwilę słabości! Czemu ponownie moja fałszywa powłoka mnie zawodzi!?
Trzecie pęknięcie.
I ból. Okropny ból. Krew. Szok. Ciemność. Śmierć. Kłamstwo. Prawda. Lance.
Dlaczego on? Kim on właściwie dla mnie jest?! Dlaczego już po raz drugi, gdy go spotykam, moje prawdziwe ja chce wyjść na wierzch?! Dawniej tak nie było. Jeszcze kilka miesięcy temu normalnie się mijaliśmy i nie czułem w stosunku do niego nic oprócz obrzydzenia i zazdrości. A obecnie? Kim on dla mnie jest? Dlaczego teraz przez niego tak cierpię?
Maski mają wiele wad. Zwłaszcza tę jedną, najokropniejszą. Tłumią prawdziwe uczucia. Dlatego sam nie wiem, co czuję odnośnie tego chłopaka. Jednak wiem jedno. Nie jest to żadne negatywne uczucie, choć tak podpowiada mi mój fałszywy obraz. Serce twierdzi co innego. A przecież zawsze trzeba słuchać głosu serca. Przynajmniej taka panuje opinia.
W końcu jednak ból ustaje. Maska ponownie odpada. Nie pozostaje po niej zupełni nic, nawet proch. To dobrze. Nie ma dowodów, nie ma pewności. Kładę się na łóżko. Boję się jutra. Czy każdy kolejny dzień będzie sprawiał, że moja fałszywa powłoka w końcu się całkiem podda? Nie chcę tego. Nikt nie może poznać tego mordercy, którym jestem.
Ponownie zalewa mnie morze mojej własnej krwi. Jest wszędzie. We mnie, na mnie, wokół mnie. Wylewa się z ust, oczu i otwartych ran. Spływa po pościeli na podłogę plamiąc wszystko dookoła. Dotykam swojej twarzy. Tak bardzo chciałbym nie musieć zakładać już tych masek... Ale nie mogę. Sam wybrałem sobie tę drogę, to teraz muszę cierpieć. Taka jest kolej rzeczy.
W końcu zasypiam. Ale nawet sen nie daje mi ukojenia. Koszmary z dzieciństwa, wszystkie traumy i okropne przeżycia. Ten widok zawsze mi towarzyszy, gdy leżę w morzu krwi. Tylko śmierć może mnie od tego zbawić. Jednak nie mogę umrzeć. Mogę jedynie nanosić na swoje ciało kolejne rany.
Ktoś kiedyś napisał, że tylko anioły się okaleczają. Bo nie lubią życia na Ziemi. Ten świat ich niszczy, więc próbują wrócić do nieba. Ale ja się z tym nie zgadzam. Okaleczają się demony. Demony, które mają dość siebie i świata. Chcą doznać na chwilę wytchnienia, więc psują swoją straszną powłokę. Żeby choć na chwilę poczuć złudne uczucie ukojenia. Nawet tego powiązanego z cierpieniem.
Tak, jestem demonem. Paskudną i straszną poczwarą. Ukrytą za maską czarnowłosego gbura.
~Lance
Minęło dobrych parę tygodni od czasu tej dziwnej afery z Keith'em. Tego dnia co przyszedł mnie przeprosić, moja maska ponownie pękła ukazując prawdziwego, słabego mnie. Na szczęście nikt tego nie widział. W ostatniej chwili wygoniłem Kogane z pokoju. W następnych dniach nasze relacje ograniczały się tylko do tolerowania swojej obecności. Nie chcieliśmy się prowokować nawzajem. Obaj chyba baliśmy się powtórki.
Ale dziś to co innego. Dziś musimy ramię w ramię walczyć jak brat z bratem. Ponownie zostaliśmy wysłani na misję. Mamy unicestwić galrańską kolonię na jakiejś planecie. Boję się. Cholernie się boję, że tym razem nie sprostamy, ale tuszuję to kolejnymi suchymi żartami. Stwarzam pozory, że jest dobrze. Zero stresu, damy radę.
Choć moja głowa twierdzi co innego.
W końcu ruszamy. Cała drużyna jest już gotowa. Wykonujemy stok w czasie i przestrzeni. Następnie wsiadamy do swoich Lwów i lecimy na planetę. Standard. Bardziej przeraża mnie to, co nastąpi za chwilę. Lądowanie oraz prawdopodobnie, a raczej na pewno, walka.
- Nikogo tu nie ma - stwierdza Hunk.
- Pewnie Allura znowu pomyliła jakieś dane - mówi oschle Keith.
- Zamknijcie się obaj, to może być pułapka - ucisza ich Shiro.
Wszyscy posłusznie milkniemy i nasłuchujemy. To był dobry pomysł, bo już po chwili odkryliśmy dziwne szmery. Lider postanawia się ''poświęcić'' i wychodzi ze swojego Lwa, by odkryć źródło dźwięku. Wszyscy czekamy w napięciu. Po chwili sygnalizuje nam przez komunikator, że to tylko tubylcy i żebyśmy wyszli. Tak też czynimy.
Całą czwórką wysiadamy z kosmicznych maszyn i kierujemy się w stronę, w którą udał się Takashi. Dziwi nas to, że dość długo nie możemy go dojrzeć ani się z nim ponownie skontaktować. Zaczyna to być trochę niepokojące...
- Może powinniśmy wrócić, tak na wszelki wypadek? - podsuwam niepewnie propozycję. Zaczynam się bać.
- Chyba lepiej tak zróbmy - odpowiada Pidge.
Wszyscy przytakują. Już mamy się wracać, gdy nagle spada na nas coś ciemnego i ciężkiego. Ostatnie co słyszę to stłumione krzyki całej drużyny. Po chwili spowija nas okropna ciemność. Shiro miał rację. To pułapka. Okropna pułapka. A my daliśmy się w nią złapać jak małe dzieci.
~Keith
Budzę się w jakimś ciemnym, zimnym pomieszczeniu. Obok mnie leży czyjeś zemdlone ciało. Dotykam go, bo zmysł wzroku niewiele mi teraz pomoże. To Lance, jestem tego pewny. Jest lodowaty. Ja też czuję chłód. Jednak moim żywiołem jest ogień i umiem samoistnie kontrolować temperaturę swojego ciała. Rozgrzewam je nieco i przysuwam się nieco do bezwładnej masy mięśni obok mnie. Czuję delikatny ruch chłopaka.
Biorę wdech i przytulam się do McClain'a. Choć rani to moją godność, wiem, że żeby przeżył, muszę trochę go ogrzać. Niepewnie wsuwam kolano, a potem całą kończynę między jego nogi. Słyszę cichutki jęk z jego strony. Chyba się budzi. Robię wdech, po czym zdejmuję swoją maskę i odrzucam ją w kąt. W ciemności i tak nie zauważy, a mi będzie tak znacznie łatwiej. W końcu prawdopodobieństwo, że przeżyjemy jest bardzo nikłe.
Wsuwam rękę w jego puszyste włosy. Muszę użyczyć też trochę ciepła głowie. Przysuwam go do siebie nieco bliżej. Coraz wyraźniej czuję słodki zapach lawendy pomieszany z cuchnącą wonią krwi. Znów krwawię. Obaj leżymy w tej karmazynowej kałuży mojej cieczy. Zaczynam płakać. Wreszcie rozumiem. Rozumiem czemu on tak na mnie działa.
Kocham go.
Tak trudno było mi to sobie uświadomić. Maski doskonale tłumiły to uczucie przeradzając je w zazdrość, nienawiść i bliżej niezrozumiany smutek. Tymczasem ja po prostu od dawna byłem w nim zakochany. Dlatego każdy bliższy kontakt sprawiał, że moje fałszywe ja się kruszyło. Serce chciało mi to uświadomić, ale ja, zaślepiony zupełnie czym innym, nie rozumiałem tego przekazu. Skupiłem się na bolesnej przeszłości, a nie teraźniejszości. To był okropny błąd.
- Keith? Czy to ty? - Z zamyślenia wyrywa mnie cienki i zmęczony głosik szatyna.
- Jestem tu, nie bój się - szepczę mu prosto do ucha.
- Gdzie my jesteśmy?
- Prawdopodobnie w jakimś galrańskim lochu. Nie bój się.
- Czemu... Czemu mnie przytulasz?
- Oddaję ci swoje ciepło. Nie chcę, żebyś zamarzł.
- Boję się...
- Wiem, czuję to. Ze mną nic ci nie grozi. Ochronię cię. Prześpij się.
- Dobrze... Znaczy jeszcze jedno.
- Tak?
- Skąd tu się wzięła ta krew?
- Krew?!
Instynktownie łapię go jeszcze mocniej. Jakim cudem on wyczuł, że leżymy w kałuży krwi? Przecież normalny człowiek jej nie dostrzega, chyba że...
- Lance, zdejmij swoją maskę.
- Co proszę?!
- To co słyszysz. Zdejmij ją.
- Keith, o czym ty mówisz, jaką maskę?
Jego zdziwienie nie jest szczere. Każdy ruch ciała przywodzi na myśl panikę. Panikę, że ja wiem. Tak, Lance, wiem. Tylko osoby, które na co dzień chodzą w maskach, widzą i czują moją prawdziwą krew. Tak jak i te palące łzy.
- Lance, zdejmij ją po dobroci, albo sprawię, że sama się ukruszy! - grożę mu podnosząc kolano wyżej, prosto pod jego miejsce intymne. Słyszę jęk i niesamowicie cichy trzask.
Szatyn się poddaje. Czuję, jak zdejmuje z siebie tę fałszywą powłokę. Nie widzę jego twarzy, ale wiem, że naprawdę się jej pozbył. Przykładam dłoń do policzka Błękitnego Paladyna. Jest na nim szew. Przesuwam palce na usta. Są zasznurowane.
- Lance? Czy ty?...
Odpowiada mi jedynie jego cichy płacz. Gorące, palące łzy tworzące okropną ścieżkę na skórze. Łapię niechcący jedną z nich. Wypala mi niewielką dziurę na kciuku. Ja również zaczynam płakać. W przeciwieństwie do niego - krwią. Płaczemy tak razem trzymając się usilnie w swoich objęciach, zupełnie jakby rozłączenie nas wiązało się z nieuniknioną śmiercią. Być może to nawet prawda, kto wie.
W końcu zasypiamy. To najtrudniejsza noc w całym moim życiu. Pełna nie tylko koszmarów z dzieciństwa, ale i demonów teraźniejszości. Jednak obecność ciała żywej osoby dodaje mi otuchy. Jutro czeka nas poważna rozmowa. Szczera rozmowa. Chyba czas wreszcie powiedzieć sobie Prawdę. Nie ma co dłużej zwlekać. W końcu nie wiadomo co z nami zrobią. Być może zginiemy. A ja chcę być szczery choć z nim.
~Lance
Budzą mnie niepewne promienie słońca wpadające przez kratę widniejącą na suficie. Jest bardzo wysoko, nie damy rady do niej sięgnąć. Spoglądam na niewielkie ciało Keith'a leżące obok mnie. Chłopak jest cały w krwi, która, o dziwo, wcale nie poplamiła mnie, choć również byłem nią zalany. Ostrożnie wyplątuję się z uścisku i wstaję. Siadam w przeciwległym kącie naszej małej, ciasnej celi. Muszę sobie to wszystko przemyśleć.
Na wstępie jednak zdejmuję z siebie niewygodny skafander. Wiem, że czeka mnie poważna rozmowa. Chcę zacząć ją odpowiednio. Od pokazania całej Prawdy o mnie. A większość z niej jest ukryta właśnie pod ubraniem. Toteż pozbywam się go ukazując nagie, bezbronne i pokaleczone ciało. Pełne ran i blizn układających się w słowa. Obelgi.
Słabeusz.
Beksa.
Nieudacznik.
Nikt cię nie kocha.
Po co żyjesz?
Nikt cię tu nie potrzebuje.
Zakała społeczeństwa.
Śmieć.
Wyciągam poparzone ręce. Na jednej widnieje blizna kształtem przypominająca uśmiechniętą maskę artysty rodem z horroru. Na drugiej podobna, jednak ze smutnym wyrazem. Pierwsza jest już podgojona, za to druga wygląda, jakby była całkiem świeża. Prycham cichutko.
Na plecach również posiadam rany. Całkiem świeże. Rany po ostrzach, które wbili mi moi ''przyjaciele''. Może i byłem zbyt łatwowierny, za bardzo dałem się im uwieść, jednak wina i tak leży po ich stronie. Nikt nie chce być zdradzony. A ja doświadczyłem tego uczucia aż czterokrotnie, co symbolizują cztery głębokie szramy. Co noc strasznie bolą. To okropne.
Nogi mam całkiem obdarte. Nie tylko stopy, całe moje kończyny są okropnie pozdzierane. Zwłaszcza kolana. To przez to płaszczenie się przed innymi. Pomiatanie mną. Wielokrotnie byłem traktowany jak zwykła szmata do podłogi.
- Lance... A więc tak wyglądasz... - z rozmyślań wyrywa mnie głos Keith'a.
Odwracam głowę w jego stronę. Przez chwilę mierzymy się wzrokiem. Jego twarz jest zupełnie inna od mojej. Ja mam trzy szwy na prawym policzku, blizny wyryte przez palące łzy, wiele malutkich ranek ciętych i kłutych w okolicach nosa i uszu oraz oczywiście - zasznurowane grubą nicią usta.
On natomiast jest cały we krwi. Ma ogromną bliznę przechodzącą od lewej skroni do prawego policzka, jego oczy toczą ową karmazynową ciecz. Z każdym słowem z ust i nosa wydobywają się kolejne mililitry tej posoki. Keith sprawia wrażenie, jakby dosłownie to on sam był krwią.
- Czerwony - mówię cichutko zmuszając szur do rozluźnienia się. Wygląda to zapewnie przerażająco. - Albo raczej karmazynowy.
- Nie sposób się nie zgodzić. Ale ty też.
- Ty bardziej. Rozbierz się. Chcę zobaczyć twoje ciało.
- Nie czuję takiej potrzeby.
- Ale ja czuję. Nie protestuj, albo siłą pozbawię cię skafandra.
Zauważam na jego twarzy smutny uśmiech. Czarnowłosy posłusznie zdejmuje odzienie ukazując mi prawdziwego siebie. Ale to co widzę przerasta nawet morderców w horrorach. Oprócz niezliczonej ilości ran i blizn, w jego ciele wbite są niewielkie ostrza, takie jak mini shurikeny, odłamki szkła oraz malutkie nożyki. Ręce w okolicach przedramienia ma zupełnie pozbawione skóry, tak mocno są poparzone. Dłonie są całkiem pocięte, jednak w odróżnieniu od innych ran - bardzo chaotycznie. Zupełnie jakby to on sam je sobie sprawił. Nogi również są całe w ranach, bliznach i skąpane w krwi. A stopy obdarte, podobnie jak moje.
- To ja - mówi.
- To ty - przyznaję.
- Kto z nas ma jako pierwszy opowiedzieć swoją Prawdę? - pyta, choć zna odpowiedź.
- Ty. Chcę zrozumieć twoją krew. Moje łzy mogą zaczekać.
- Niech więc będzie. Tylko się nie przestrasz.
- Po to miałeś maskę.
- Po to miałem maskę...
~Keith
Wszystko zaczęło się w chwili, gdy się urodziłem. Moja biologiczna matka, kobieta Galra, oddała mnie jakiejś rodzinie zastępczej na Ziemię. Wszystko dlatego, że choć wyglądem przypominałem fioletowego, puszystego kotka, ona doskonale wiedziała, że więcej we mnie z człowieka niż kosmity. Zajęli się mną bardzo mili ludzie. Z pozoru. Wszystko były w porządku, dopóki ojczym nie zaczął pić i znęcać się nade mną i swoją żoną. Na początku były to niewinne klapsy i przymuszanie do męczącej pracy. Potem jednak poszedł o krok dalej.
Co noc do domu sprowadzał jakieś panienki. Zabawiał się z nimi bardzo głośno. Matka nie pozostawała dłużna, ona także chodziła po klubach i czasem wracała pijana z grupką jakiś mężczyzn. Wszystko to słyszałem i widziałem wówczas sześcioletni ja. Bardzo mi się to nie podobało, ale cóż znaczy słowo dziecka, na dodatek siłą wepchniętego i niechcianego, jak się później dowiedziałem, przeciw słowom dorosłym.
Gdy miałem osiem lat, mój ojczym postanowił wciągnąć i mnie w te swoje chore gierki. Tak. Zgwałcił mnie. I to nie raz. Kazał się płaszczyć przed sobą, dla niego byłem nikim. Znaczy nie do końca. Byłem kosmicznym podrzutkiem, o którego się wcale nie prosił. Często mnie bił, rżnął, a potem zamykał w ciemnej komórce. Po jakimś czasie psychika siada.
Do szkoły jakimś cudem chodziłem. Ale tam byłem znacznie opóźniony w nauce, wszystko, nawet alfabet, przychodziło mi z trudem. Dzieciaki się ze mnie śmiały, że wyglądam jak żul. Skąd one znały takie słownictwo, to ja nie wiem. Było mi bardzo ciężko. Wielokrotnie pani psycholog chciała mi pomóc, porozmawiać ze mną, ale tylko kuliłem się i odburkiwałem coś na zadane przez nią pytania.
Jednak w moje jedenaste urodziny nastąpił przełom. Tego dnia znów zostałem perfidnie zgwałcony i zamknięty w komórce. Jednak tym razem ojczym nie zamknął dokładnie drzwi. Zdołałem się wydostać i przemknąć do gabinetu mężczyzny. Nie mam pojęcia, co mną kierowało, ale wziąłem ze skrytki najostrzejszy nóż i zakradłem się do pokoju mojego opiekuna. Po raz pierwszy nie czułem strachu patrząc mu w oczy. Widziałem w nich przerażenie.
A potem nastąpiło pierwsze cięcie, prosto w serce.
Drugie, tym razem w tętnicę szyjną.
Trzecie, doskonale długie, otwierające całą jego klatkę piersiową.
Czwarte, którym odciąłem mu jego przyrodzenie.
I piąte. Prosto w czaszkę.
Zabiłem swojego ojczyma. Osobę, której szczerze nienawidziłem. Po prostu go zabiłem, ja jedenastoletnie dziecko. A potem pochyliłem się nad nim i zacząłem pić łapczywie jego krew. Smakowała mi. Smakowała jak cholera. Była słodka. Zaraz też zabrałem się do jedzenia jego przyrodzenia. Ludzkie mięso jest pyszne.
I dokładnie w tym momencie do pokoju weszła moja matka zastępcza. Była w samej bieliźnie. Na widok dziecka konsumującego jej męża, po prostu stanęła jak wryta i zaczęła piszczeć. Natychmiast do niej doskoczyłem i udusiłem tymi rękami. Później poprawiłem dzieła nożem. Jej krew również była przepyszna, choć nie tak słodka. Taką dobrą krew mają tylko pedofile i zwyrodnialce. Wiem to z doświadczenia.
Po tym zdarzeniu żyłem w domu sam perfekcyjnie udając, że rodziców akurat nie ma, gdy ktoś przychodził w odwiedziny lub po zapłatę rachunków. Od tego czasu znacznie poprawiłem się w szkole. Szybko stałem się najlepszym uczniem i ulubieńcem wszystkich. Dalej jednak byłem samotnikiem. W wieku czternastu lat zacząłem się ciąć. Od wtedy też zacząłem nosić dla niepoznaki rękawiczki. Nikt nie miał pojęcia o tym, że zabiłem swoją rodzinę zastępczą. Doskonale umiałem to zatuszować.
A potem porzuciłem stare mieszkanie, gdyż dostałem się do garnizonu. Zdołałem zabrać wszystkie rzeczy, które mogłyby sugerować, że mieszkał tam ktoś inny oprócz moich ''rodziców''. Nóż oczywiście również zabrałem. To to ostrze, które wiecznie mam ze sobą. Wiem, że to jest mieczyk, ale i tak nie umiem się powstrzymać, przed nazywaniem go nożykiem.
Co się stało ze zwłokami, spytasz? Zjadłem je. Codziennie odkrawałem kawałeczek i jadłem na surowo bądź jakoś przyrządzałem. Dom zostawiłem idealnie pusty. A wraz z nim porzuciłem życie mordercy, jak sądziłem. Jednak nie na długo. Mój instynkt ciągle nie dawał mi spać. Wiesz dlaczego mnie wydalili? Pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiałeś. Otóż... Zabiłem trzech kadetów z mojego rocznika i spożyłem zarówno ich krew jak i część ciała. Choć akurat o tym specjalne służby się nie dowiedziały.
Zostałem przekazany policji, a wam po prostu wmówiono, że zostałem wyrzucony. Zostałem poddany surowej, w ich mniemaniu, karze prac społecznych. Szybko się z tym uporałem i za dobre zachowanie zostałem wypuszczony na wolność po dwóch latach odsiadki. Do dziś nie rozumiem, jaki głupol kieruje systemem sprawiedliwości. Mogli mnie zabić, gdy była taka okazja. A oni, po kilkunastu wizytach z psychologiem stwierdzili, że jestem już wyleczony.
I wyszedłem. Na wolność wydostał się psychopata i to wcale nie przez ucieczkę, a zupełnie legalnie. Jednak już wtedy zrozumiałem, że nie mogę tak żyć. Wróciłem do starego domku na odludziu. Nic się tu nie zmieniło. Nawet nie wiem, co się z nim działo przez te paręnaście lat, ale dalej był zdatny do mieszkania. Postanowiłem sobie całkiem zmienić swoje postępowanie.
Więc stworzyłem maskę.
Maskę chłodnego i opanowanego chłopaka. Gbura, którego trudno rozbawić. Osoby wiecznie przygnębionej, kierującej się instynktem. Maskę Keith'a Kogane, którego na co dzień widywałeś.
Ale to nie jestem prawdziwy ja.
Prawdziwy ja to kanibal i morderca.
To jest prawdziwy Keith Kogane.
~Lance
Dzieci i ryby głosu nie mają. Tego mnie zawsze uczono. Gdy za bardzo zwracałem na siebie uwagę, rodzice natychmiast mi to zaznaczali i stosowali odpowiednie, w ich mniemaniu kary. Moje opinie i propozycje zawsze były zagłuszane. Nikt z rodziny nie brał mnie na poważnie. Bezpodstawnie dostałem łatkę mazgaja, choć nigdy się nie skarżyłem. Istniałem fizycznie, ale bardziej przypominałem roślinę niż człowieka. Zamknięty w sobie, zagubiony Lance.
Jako nastolatek zacząłem być wykorzystywany. Pomimo posiadania licznego rodzeństwa, i tak cały gniew był skupiany na mojej osobie. Było mi z tym strasznie trudno. Długo tego nie rozumiałem. Teraz też nie rozumiem. Zupełnie jakbym z jakiś niewiadomych przyczyn był zupełnie niekochany.
W szkole nikt nie traktował mnie lepiej. Przezywanie i wyśmiewanie było zupełną normą u rówieśników. Były nawet zawody, kto lepiej danego dnia poniży biednego Lance'a. Myślisz, że rodzeństwo starało mi się pomóc? Bzdura. Też brali udział w tych chorych gierkach. Samotny, smutny McClain. To o mnie mówili.
Ale potem wszystko się zmieniło. A przynajmniej tak to wyglądało. Cały mój świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy poszedłem do szkoły średniej. Poznałem fajnych ludzi, wreszcie otworzyłem się na świat oraz stałem się towarzyski. Wszyscy mnie wprost uwielbiali. Uwielbiali wykorzystywać. Jeśli trzeba było spisać zadanie - idź do Lance'a, on zawsze ma. Nie miałeś kanapki - idź do Lance'a, on ci da. Chciałeś pożyczyć kasę - idź do Lance'a, on chętnie pożyczy. Nawet jeśli tak naprawdę wcale nie chciałem tego robić.
Wielokrotnie to ja byłem oskarżany o spisywanie zadań, choć nigdy tego nie robiłem. Nieraz głodowałem i słabłem na WF-ie przez to, że moje kanapki znajdowały się w cudzym brzuchu. Większości pożyczonych pieniędzy nie odzyskałem do dziś i nic nie zapowiada się na to, by kiedykolwiek mi je zwrócono. Ale starałem się to dzielnie wytrzymać, wszystko po to, żeby mieć przyjaciół.
Po raz pierwszy zdradził mnie mój kumpel z internatu, w którym mieszkałem. Doskonale wiedział, że podoba mi się pewna dziewczyna z równoległej klasy. On już miał swoją drugą połówkę. A i tak postanowił poderwać moją wymarzoną piękność i wyruchać ją dosłownie na moich oczach. To był cios prosto w serce i okropne chamstwo z jego strony. Ale nie mogłem nic na to poradzić. Jedyne co zrobiłem, to płakałem nad beznadziejnością życia. A on śmiał się tylko ze mnie i mówił, że w życiu trzeba być szybszym, bo zostaną same najgorsze sztuki.
Druga zdrada nastąpiła jakoś miesiąc później. Od tamtego feralnego momentu zacząłem spotykać się z grupą fajnych starszych uczniów. Szybko oczarowałem ich moim lekko wymuszonym humorem i elokwencją, toteż przyjęli mnie jak swojego. Razem mogliśmy podbijać szkołę! A przynajmniej tak myślałem. Pod koniec roku szkolnego przypadkiem usłyszałem rozmowę między dwoma chłopakami z paczki. Była o mnie. Doskonale pamiętam te słowa, jak zmawiali się, żeby w przyszłym roku mnie ignorować, bo do nich nie pasuję. Jeden powiedział, że trzymali mnie tylko dla korzyści. Uciekłem z płaczem. Po tym wszystkim przepisałem się do innego liceum.
Trzeci raz zdarzył się gdzieś tak w połowie roku szkolnego. Znów zmieniłem się w samotnika. Przylepiła się do mnie grupa chłopaków. Bynajmniej nie jakiś świetnych znajomych, ale nie byli najgorsi. Spotykaliśmy się z umiarem. Ciągle miałem świeżo wyryte w pamięci dwa poprzednie razy. Jednak tym razem wydawało się, że wreszcie są to jacyś szczerzy znajomi. Jakże się myliłem. Wracaliśmy razem do domu ciemną nocą, gdy napadło na nas kilku chuliganów. Powiedzieli, że jeśli po dobroci oddamy im jednego z paczki do zabawy, resztę zostawią w spokoju. A wtedy oni, bardzo zgodnie, wypchali mnie na środek i sami uciekli. Zostałem zgwałcony w jakimś zaułku pod latarnią i znów płakałem. Tylko to byłem w stanie uczynić.
Czwarty, ostatni raz nastąpił już w garnizonie. Zapisanie się do niego miało być odskocznią od moich problemów. Wtedy też, choć nie całkiem świadomie, zacząłem tworzyć bazę swojej maski optymisty. Nie tak od razu zapoznałem się z Hunkiem i Pidge. Wcześniej moim najlepszym kumplem był niejaki Harold, czy jak mu tam było. Trzymaliśmy się razem i znów głupi ja byłem przekonany, że tym razem znalazłem prawdziwego przyjaciela, który mnie nie wystawi. A jednak, myliłem się. Zaczął mnie podrywać. Okazało się, że jest nie tyle gejem, co po prostu pedałem. Cały ten czas myślał tylko o moim tyłku. Do którego oczywiście się dobrał. Wyruchał mnie jeszcze gorzej od tamtych chuliganów i zostawił na wpół żywego w moim własnym pokoju. Po raz kolejny strasznie płakałem. Wtedy on uderzył mnie i powiedział te pamiętne słowa: ''Płaczą tylko słabi. Los kocha znęcać się nad słabymi, podobnie jak ludzie. Ludzie są wredni. Lepiej udawać jebanego optymistę niż pokazywać swoje łzy innym. Śmieszków i optymistów z reguły się nie wykorzystuje, bo nie ma w tym nic przyjemnego. Co innego słabeuszy. Takich jak ty''.
Wziąłem sobie te słowa do serca. Postanowiłem się zmienić. Miałem już dość bycia wykorzystywanym. Lepszy fałszywy uśmiech niż piekące od łez oczy.
Więc stworzyłem maskę.
Maskę wiecznie radosnego i tryskającego humorem chłopaka. Optymisty, którego trudno zasmucić. Osoby wiecznie roześmianej, kierującej się pozytywnym myśleniem. Maskę Lance'a McClain'a, którego na co dzień widywałeś.
Ale to nie jestem prawdziwy ja.
Prawdziwy ja to płaczliwy słabeusz i ludzka zabawka.
To jest prawdziwy Lance McClain.
~Keith
- Wykorzystany przez ludzi - mówię.
- Morderca bez serca - mówi.
- Racja - przyznaję.
- Racja - przyznaje.
Stoimy tak nadzy obok siebie. Przybliżam niepewnie swoje ciało bliżej niego. Razem ze mną podąża krew. Ale jemu to nie przeszkadza. Również czyni kroki, by odległość między nami była mniejsza. Po chwili łapiemy się w objęcia. Dwa nagie ciała łączą się w jedno. Krew miesza się z wodą. Czerwony z błękitnym. Ogień z wodą. Ja z nim. On ze mą. Nasze usta zatapiają się we wspólnym pocałunku.
Nagle słyszę jakiś dziwny dźwięk. Zupełnie jakby coś człapało korytarzem. Momentalne się od siebie odsuwamy i w pośpiechu zakładamy byle jak nasze skafandry. Do masek jednak nie udaje nam się doskoczyć. Drzwi lochu otwierają się. Naszym oczom ukazuje się jeden z wojowników galry. Wygląda na bardzo zdziwionego.
- Jakim cudem wy jeszcze żyjecie?! - wrzeszczy na nas stając w rozkroku.
Nic nie odpowiadamy. Bo niby co mamy mu powiedzieć? Że to dzięki mojemu życiodajnemu ciepłu jeszcze nie zamarzliśmy?
- Wszyscy wasi koledzy już dawno wąchają kwiatki od spodku, a wy tu jakieś spiski planujecie.
- Co proszę? Inni zginęli? - Lance nie wytrzymuje i zadaje pierwsze pytanie.
- A jakże. Ten wasz przywódca zginął od tortur, a grubasa i malucha zatruliśmy, he he. Tylko wy jacyś oporni jesteście. Co, mamy szykować dla was specjalne udogodnienia?
- Nie wierzę, że Shiro zginął - mówię nagle. - Jego nie da się od tak po prostu zabić!
- Chcesz się przekonać, dzieciaku? To sam zobaczysz.
Kosmita podchodzi do nas i z wielką łatwością przewiesza sobie mnie i szatyna na ramieniu jak jakiś worek ziemniaków. Nie wyrywam się. Wiem, że to nic nie da. Również Lance jest nad wyraz spokojny. Nie wierzę w to, że ci Galranie załatwili Shirogane. To na pewno kolejna pułapka, żeby nas zmylić.
Wychodzimy z naszej celi na nieco bardziej oświetlony korytarz. Nie jest tu może nie wiadomo jak jasno, jednak kontury są znacznie wyraźniejsze. Idziemy tak dłuższy czas. W końcu jednak zatrzymujemy się. Wojownik kładzie nas na podłodze, ale trzyma w żelaznym uścisku, żeby czasem nie przyszło nam do głowy uciec. I tak nie mielibyśmy szans.
- Patrzcie - mówi i pokazuje przestrzeń przed nami.
Oboje wytężamy wzrok. To, co zauważamy, totalnie gasi w nas wszelkie nadzieje. To prawda. Shiro nie żyje... Jego oczy są zamknięte, a twarz zastygła w niemym krzyku. Mechaniczna ręka leży niedbale rzucona w kącie. Nogi są dziwacznie powyginane. Wszędzie krew. Słodka, pachnąca krew... Czuję, jak budzi się we mnie moja mroczna strona. Chcę tam wejść. Chcę zlizać szkarłatną ciecz z piersi dawnego lidera. Chcę poczuć jego pyszną skórę w swoich ustach. Chcę...
- Keith, nie możesz. Zapanuj nad tym. To twój przyjaciel. On się nad tobą nie znęcał. Zignoruj to straszne uczucie, nie pozwól, by żądza cudzej krwi znów cię oślepiła.
Słowa Lance'a szeptane wprost do mojego ucha od razu sprowadzają mnie na Ziemię. Nie mam pojęcia jak on to wyczuł, ale jestem mu wdzięczny. Uratował mnie od ponownej zmiany w tę gorszą wersję. Odwracam więc głowę by popatrzeć w te nieme, błękitne oczy szatyna. Szukam jego ręki. Chwytam ją. Zostaliśmy sami.
- A tutaj - nagle Galran zaczyna ciągnąć nas trochę dalej - są truchła reszty.
Tym razem patrzę beznamiętnie na zwłoki Hunka i Pidge. Nie czuję głodu ludzkiego mięsa. Bo trzymam w dłoni dłoń osoby, która jest dla mnie całym światem. Nieznacznie się do niego przybliżam. Potrzebuję go.
- W sumie to już koniec naszej wycieczki. Jako, że jestem łaskawy, macie jakieś życzenia przed śmiercią? - odzywa się znów kosmita.
- Ja mam jedno - zaczynam hardo i odwracam się w jego stronę.
- A więc mówże, człowieczku.
- Chcę mieć prawo do jednej nocy przespanej razem z tym tutaj - wskazuję na zdezorientowanego Lance'a.
Galran tylko się ze mnie śmieje, ale zgadza. Wracamy do naszej celi również pod postacią worków ziemniaków. Zostajemy dosłownie wepchnięci do środka. Ale to nic. Mamy teraz niecałe dwadzieścia cztery godziny dla siebie.
- Kocham cię, Lance - mówię.
- Też cię kocham, Keith.
- Boisz się tego co chcę zrobić?
- Nie, bo sam tego pragnę.
- Czy pozwolisz mi być na górze?
- Naturalnie. Pod warunkiem, że potem ty będziesz na dole.
- Nie będzie ci przeszkadzać moja wszędobylska krew? - śmieję się cicho.
- Nie, o ile tobie nie będą przeszkadzały łzy, które na pewno uronię - Lance również się śmieje.
- Nigdy. Kocham cię całego. Prawdziwego jak i tego, co krył się pod maską.
I oboje się rozbieramy. Robimy to powoli, choć powinniśmy się spieszyć. Ale dla nas już nie istnieje coś takiego jak czas. Jest tylko para dwóch kochanków, którzy wielbią siebie nawzajem. Nie liczy się miejsce. Liczy się tylko druga osoba.
Nigdy nie kochałem się z chłopakiem. Ani nawet z dziewczyną. Szatyn również. Gwałt to zupełnie co innego. Oboje go doznaliśmy i nie wspominamy przyjemnie. Jednak teraz jest inaczej. Teraz jest delikatnie. Staram się, by moje ruchy nie były bolesne, ale przyjemne. I chyba mi się udaje.
- Kocham cię. Kocham cię, Lance. Do samego końca.
~Lance
- Do samego końca... - powtarzam jak jakąś modlitwę czy słowa zaklęcia.
I oddaję się całkiem w bezpieczne ręce Keith'a. On mnie nie skrzywdzi. Nie zdradzi. Wiem to. Jest mordercą, ale dla mnie nie ma to znaczenia. Przeszłość już się nie liczy. Teraz jest teraźniejszość. Ona jest ważna. Przyszłość jest już nam z góry pisana. Ale nie boję się. Nie, gdy on jest obok.
Kochaliśmy się cały dzień i noc. Teraz leżymy trzymając nasze maski w dłoniach gotowi na ponowne przyjście galrańskiego żołnierza, a co za tym idzie - również i śmierci.
- Wiesz co? Maski jednak nie są takie złe - mówię nagle.
- Dlaczego tak uważasz? - pyta zdziwiony chłopak i przybliża się do mnie bardziej.
- Mają wiele wad, ale popatrz. Zbliżyły nas do siebie.
- Co racja to racja. Szkoda, że dzień przed rozstaniem.
- Lepiej późno niż wcale.
Nagle słyszymy szczęk otwieranych drzwi do naszej celi. Do środka wchodzi ten sam kosmita co wcześniej. W ręku ma ogromny miecz a na twarzy psychiczny uśmiech. Ściskam mocniej dłoń mojego ukochanego.
- Gotowi? Jużeście się poruchali dobrze? - pyta rechocząc Galran.
- A i owszem - odpowiada hardo Keith. Oboje wstajemy.
- I tak oto dziś jest dzień, w którym umiera ostatnia dwójka paladynów Voltrona. Dzień, w którym Imperium Zarkona wygrywa. Dzień, w którym świat się kończy. Vrepit Sa!
I rzuca się na nas z gołym mieczem. Instynktownie obaj tulimy się siebie jeszcze mocniej zlewając w jedno ciało, a ręce trzymające maski wyciągamy naprzód. Najpierw cios otrzymują właśnie one. Po chwili czujemy, jak miecz przebija nas.
Przepraszamy, Allura. Nie byliśmy w stanie nic zrobić. Przepraszamy, wszyscy dobrzy kosmici. Nie mogliśmy powstrzymać Galry. Przepraszamy. Jesteśmy tylko ludźmi. Ale jesteśmy pewni, że ktoś lepszy zajmie nasze miejsce.
Galran wyjmuje miecz. Słyszymy jeszcze jego skrzekliwy śmiech. Wychodzi. Nasz maski dosłownie kruszą się w dłoniach. A my kruszymy się w swoich objęciach.
- Do zobaczenia na tamtym świecie, Keith.
- Do zobaczenia na tamtym świecie, Lance.
Umieramy...
8062 słowa.
DWA DNI.
Tak, możecie wzywać egzorcystę.
Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się tyle napisać w tak krótkim czasie. Po prostu sama siebie (i Was) zadziwiam. Shot inspirowany rozmową z pewną osobą oraz jedną z moich ulubionych książek. Mam nadzieję, że Wam się podobał. Byłoby mi bardzo miło, gdybyście pozostawili po sobie ślad w postaci gwiazdki i komentarza. Lub telefonu do egzorcysty, też się przyda.
Wonsz ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top