29. Niespodziewany gość
Rozglądam się w poszukiwaniu mężczyzny bądź też kobiety, ale nikogo nie widzę. Jedynym osobnikiem, jaki znajduje się w pobliżu, jest sparaliżowany Lucyfer, który ściska moją dłoń tak, że mam wrażenie, jakby chciał ją zgnieść.
– Trochę to boli – mówię, próbując wyrwać rękę, ale ani drgnie. Jego uścisk jest zbyt mocny i zbyt silny. – Cholera, puszczaj! – wołam, tym razem mocno szarpiąc dłoń, dzięki czemu ją puszcza.
– Ja... eee... przepraszam – szepcze i niemal pędem zawraca na tyły domu. Zdziwiona, a zarazem zaintrygowana biegnę za nim, by dowiedzieć się, kto przyszedł, ale on wcale nie idzie do salonu poprzez taras. On z powrotem wraca do Piekła.
– Lucyfer! Stój! – krzyczę za nim, na co się obraca i posyła mi przygnębione spojrzenie. Zamyka za sobą drzwi i ostatnie, co widzę to blask światła. Nie rozumiem nic. Kim jest ten cały gość, że mężczyzna o takim charakterze postanowił ukryć się w swoim własnym świecie, gdzie rządzi wraz z Raulem? Zdenerwowana wracam do domu, gdzie widzę Gabriela witającego się z jakimś starszym panem. Oho. Nasz gość. Niepewnie stoję przy drzwiach na taras i obserwuję wszystko jak detektyw Monk. Przełykam ślinę, kiedy mężczyźni obracają się w moją stronę, a Gabriel posyła mi wesoły uśmiech.
– Auroro, poznaj naszego gościa. Proszę, podejdź do nas – zwołuje mnie, więc wychodzę zza firany i niespokojnym krokiem ruszam w ich stronę.
– Dzień dobry... – odzywa się mężczyzna, przez co przechodzą mnie zimne dreszcze. Jego głos jest tak bardzo podobny do dziadka. Nawet z wyglądu są podobni... Te siwe włosy, siwa broda... Dziadek nigdy nie golił swej siwizny. Wręcz przeciwnie, dumnie się z nią obnosił. Jednak w tym człowieku jest coś innego, on sam jest inny, bardziej przerażający. Może to przez ten biały, elegancki strój albo barwę głosu. Ten facet budzi respekt od samego patrzenia na niego.
– Dzień dobry – odpowiadam wreszcie.
– Mów mi, proszę, Teodon. Będę prowadził uroczysty bal na urodzinach Candidy, dlatego też musiałem zjawić się nieco wcześniej – oznajmia starszy pan, a ja kiwam głową.
– Oczywiście. Nie musi się pan tłumaczyć, naprawdę...
– Ależ muszę. Zamieszkujesz ten dom, jesteś jego częścią. Gabriel opowiadał, że wychowujesz Candidę, więc potraktuję cię jak jej matkę, Auroro. I nadal proszę, byś zwracała się do mnie po imieniu. Tak będzie wygodniej i przyjemniej. – Uśmiecha się siwobrody, więc odwdzięczam się tym samym, starając się jakoś wyluzować, co niezbyt mi wychodzi. Przepraszam na chwilę Teodona, zwołując za sobą Gabriela, który idzie za mną do kuchni.
– Boże, kim on jest? Wydaje się straszny... – mówię przerażona. Jeszcze nie wspomniałam, kto nam uciekł, ale zaraz do tego dojdę.
– Nie przesadzaj. Jest bardzo sympatyczny i chciał poznać wszystkich domowników, a także Candidę, dlatego zjawił się już dziś.
– Znałeś go wcześniej?
– Tak. Jest naprawdę dobry i nie musisz się obawiać. Po prostu darz go szacunkiem. Zgoda? – pyta, dotykając mojego ramienia, więc potakuję niepewnie. – A gdzie podziałaś męża?
– Och, Gabrielu! Skończ. Żaden tam mąż. Lucyfer... jakby to powiedzieć? Zaginął w akcji – mamroczę, wymuszając uśmiech. Mężczyzna kręci głową i odchodzi w stronę wyjścia, po drodze mrucząc niezrozumiałe dla mnie słowa. Jedyne, co zdążam wyłapać, to "wiedziałem, że tak będzie". Tak, czyli jak? Lucyfer uciekający z powrotem do Piekła, bo przychodzi nowy gość, który pragnie poznać nas wszystkich? To przecież naturalne przed takim wydarzeniem, a skoro mowa o Candidzie, to czas ją wreszcie odwiedzić. Mam nadzieję, że po tych środkach nasennych czuje się lepiej i postara się zapomnieć o perfidnej parze, która nas nawiedziła.
Omijam Teodona oraz Gabriela siedzących w salonie i szybkim krokiem wchodzę po schodach, a następnie do pokoju dziewczyny. Pukam kilka razy, po czym otwieram drzwi. Candida siedzi na parapecie przy oknie i spogląda na widoki, które, jak zawsze, zapierają dech w piersi. Podchodzę do niej, również dołączając do podziwiania okolic. Kiedy mnie widzi, przerywa wcześniejszą czynność, a jej twarz od razu promienieje radością. Staje się taka żywa i szczęśliwa. To dla mnie jak balsam na rany.
– Aurora! Wreszcie. Już myślałam, że tatuś uśpił cię na dobre – mówi rozradowana, ściskając moją dłoń, gdzie pozostał ślad po uścisku Lucyfera. Wbił we mnie swe paznokcie, przez co zostały niewielki zarysy. – O cholera, co ci się stało?
– Twój tatuś się przestraszył i byłam jego workiem treningowym.
– A co on niby ćwiczył? Mięśnie palców? Też mu tak zrób, ale na tyłku – burczy, ale kątem oka widzę, jak się uśmiecha, dzięki czemu robię dokładnie to samo, nie potrafiąc się pohamować od tego szczęścia, jakim obie się otaczamy.
– Nie przesadzajmy. Takie kroki to nie ze mną.
– Ależ oczywiście, że z tobą! Przecież jesteście razem i przestań od tego uciekać. Nawet nie wiesz, ile to radości wnosi w moją ponurą stronę życia. To tak, jakbym dostała nowe życie, mimo że umieram.
– Nie umierasz i nie waż się tak mówić – ostrzegam ją, ale ona kręci głową, uciszając mnie.
– Nie odsuniemy od siebie prawdy. Zbliżamy się do mojego wyboru, a to... będzie uśmiercenie mojego ludzkiego żywota. Jednak ty i tata nie umieracie. Macie szansę żyć i być ze sobą. Powiedz mu wreszcie, co czujesz, nim będzie za późno.
– To nie takie proste, Candido. Uczucia to nie środek płatniczy, dzięki któremu coś zdobędziemy, a raczej cienka linia, którą można naruszyć i zniszczyć...
– Pieprzysz głupoty. Stara jesteś i żyjesz jakimiś głupimi zasadami. Skończ pleść te farmazony i bierz się za ojca. Nadszedł ten czas! Powiedz chociaż, czy doszło do jakiegoś... zbliżenia? – pyta zaciekawiona, przy okazji kaszląc jak nigdy. Uspokajam ją i ganię wzrokiem. Ta dziewucha jest naprawdę niemożliwa, ale przez jej pytanie zaczynają drżeć mi dłonie.
– Nie musisz nic mówić. Twoja mina wyraża wszystko... – mamrocze uśmiechnięta.
– Ktoś ci mówił, że jesteś niemożliwa?
– Ty, tata, Carda, Gabriel, no i kilka innych ludzi. – Wzrusza ramionami, szczerząc się jak idiotka, a ja wpadam na doskonały pomysł. Ona myśli, że to jej ostatnie chwile na tym świecie, więc postaram się, by mogła zapamiętać mnie jako kogoś, na kogo zawsze mogła liczyć, kto łamał zasady i starał się być jej najlepszą przyjaciółką oraz matką w jednej postaci. Zastanawiam się chwilę, czy to na pewno dobry pomysł, ale przypominam sobie słowa Candidy skierowane gdzieś na początku naszej znajomości.
,,Życie jest zbyt krótkie, by tracić go na zastanawianie się, co jest dobre, a co złe. Bierz, co chcesz, i nigdy się nie zastanawiaj."
Teraz to ma sens, a ja mogę choć raz być tą "niegrzeczną" dziewczyną. Uśmiecham się przebiegle, jak to zwykle robi Lucyfer, a Can marszczy brwi zdziwiona moim zachowaniem.
– Mam pomysł, ale... nikomu nie możemy powiedzieć – mówię, ściszając tonację głosu.
– O! Tajemnicza Aurora? To coś, co lubię najbardziej. Dawaj, dziel się tą tajemnicą życia. Zapewne chcesz się przyznać, że ukradłaś Gabrielowi te ciasteczka z lukrem, no nie? – pyta, a ja otwieram szeroko czy.
– Jezu! Skąd to wiesz?
– Widziałam, jak je zabierasz i chowasz do kieszeni szlafroka. Wielkie mi halo.
– Poczułam się jak złodziejka, która powinna odpokutować swój grzech... – stwierdzam, czując się jak idiotka.
– Dlatego następną noc spędziłaś na pieczeniu? – pyta, pocierając swój podbródek.
– Can! To nie twój interes. Szykuj się. Zabiorę cię na wózku.
– Wózku? Jakim? Widłowym czy tym dla niemowlaków? – Uśmiecha się głupio, a ja przewracam oczami.
– Ubierz się i zaraz wychodzimy, ale nikomu ani słowa – mówię, ostrzegając ją palcem wskazującym, po czym opuszczam jej pokój i przez chwilę zastanawiam się, gdzie mam swoje rzeczy. U siebie czy u Lucyfera? A jeśli pójdę do jego pokoju i go zastanę? Och, dość myślenia, więcej robienia. Zostawiłam w swoim pokoju jedną z ładniejszych sukienek od Candidy, więc mogę spokojnie przejść się do siebie.
***
Zwarta i gotowa ruszam po dziewczynę, ostatni raz przeglądając się w lustrze. Ta miętowa, koktajlowa sukienka podbiła moje serce, a te śliczne białe sandałki... zdobyły mnie całą! W życiu nie miałam tak pięknych ubrań na sobie, więc to zaszczyt móc je założyć i paradować w nich po mieście czy choćby tam, gdzie się wybieramy, a raczej tam, gdzie porywam Candidę. Uśmiecham się do siebie i poprawiam długiego kucyka z tyłu mej głowy.
Pukam do Can i kiedy słyszę głośne "proszę", wchodzę i szczerze się do niej jak głupia. Ubrała ten śliczny, krótki, liliowy kombinezon, w którym była na swojej pierwszej randce z chłopakiem... przebywającym gdzieś w otchłani Lucyfera. Próbuję odgonić niesforne myśli i zająć się przyjaciółką.
– Ale się odstawiłaś! – woła, cmokając ustami.
Biorę ją pod ramię i ostrożnie sprowadzam przed dom, gdzie czeka podstawiony kabriolet jej ojca. Czerwony mercedes kolejny raz podbija moje serducho, więc sadowię dziewczynę z przodu i czekam na kierowcę. Miał tu być od dziesięciu minut, ale kiedy mija kolejne pięć, wchodzę do domu i rozglądam się za mężczyzną, który zwykle nas wszystkich woził. Gabriel zerka ukradkiem z salonu na hol, gdzie stoję i próbuję przetrawić fakty.
– Auroro, coś się stało? – pyta troskliwie, podchodząc wraz ze swoim gościem, a mnie zalewa fala stresu. Przełykam głośno ślinę i uśmiecham się nieszczerze.
– Ee... nie. Wszystko gra. Nie widziałeś kierowcy? Tego... Bena?
– Ben? Odstawił samochód pod dom i wsiadł w taksówkę. Od dziś zaczyna mu się urlop, więc wróci za tydzień lub dwa – mówi spokojnie Gabriel, a ja stoję jak wryta, udając obojętność. Kiwam mu głową i wychodzę z powrotem na zewnątrz, gdzie Candida zerka na mnie niecierpliwym wzrokiem.
– Co jest? Gdzie Ben?
– Tak jakby... wyjechał.
– Bomba! To ty prowadzisz! Włączaj muzykę i do dzieła – mruczy pod nosem, natomiast ja nadal stoję jak słup soli, zastanawiając się, jak jej odpowiedzieć, by nie była zbytnio zdziwiona. Kiedy tak zerka na mnie i marszczy brwi, chyba dociera do niej pewien nieznany dotąd fakt. – Bo ty umiesz prowadzić, prawda?
– Nie mam prawa jazdy, Candido.
– No co ty?! Cholerka. A prowadziłaś kiedyś samochód?
– Pod patronatem brata, kiedy jego żona kupiła wóz, ale nie był takiego pokroju jak ten. Poza tym, kurde, Can, byłam młoda i wszystko zapomniałam...
– Dobry Boże. Siadaj za kierownicą, ale już!
– Przecież ci powiedziałam, że nie umiem jeździć. – Kiedy jednak widzę zabójczy wzrok dziewczyny, momentalnie siadam na miejscu, wpatrując się w całą elektronikę przede mną. Wiem, gdzie gaz, hamulec i sprzęgło. Wiem, jak zmieniać biegi i zapalić wóz. Dużo wiem, ale nie znam się na innych pierdołach, które są nieodłączną częścią posiadania prawa jazdy.
– Tu masz kluczyki, tu jest stacyjka. Znasz podstawowe sprawy? – pyta, na co kiwam głową. – To odpalaj i jedziemy.
– Nie, Can! Tak nie można.
– Podobno łamiemy wszelkie zasady, więc do dzieła, Aurorito – pogania mnie, ale gdzieś w głębi swego serca pragnę wreszcie złamać jakąkolwiek zasadę, nawet jeśli miałabym dostać mandat. W końcu życie mam jedno, dlatego czas zdobyć się na bad girl i zrobić, co chcę.
– Ale zapnij pas – odzywam się, a Candida przewraca oczami. Gdzieś tam nadal zachowały się moje zasady, więc nikt nie musi tego komentować. Wolę dbać o bezpieczeństwo, skoro nie dbam o swój portfel i zaraz pewnie wydam niezłą sumkę za mandat. Po pierwsze: nie mam papierów, a po drugie: to nie mój wóz, a w środku nie widzę żadnych dokumentów Lucyfera, więc byłabym w czarnej dupce.
– Ruszaj wreszcie! – krzyczy dziewczyna, więc wkładam kluczyk do stacyjki, a samochód daje nam dźwięk, że jest w gotowości. Naciskam delikatnie gaz i wyjeżdżam z podjazdu, po drodze mijając zdziwionego Gabriela wraz z Sanem i Ezekielem.
– Patrz, zaprzyjaźnili się wrogowie. – Śmieje się, a ja dołączam do jej głośnego chichotu. Spoglądam ukradkiem na radio i zaciekawiona włączam je. Ciekawe, czego słucha szanowny Lucyfer Marsheles.
– Możesz coś wybrać? – pytam Candidę, podczas gdy ja muszę skupić się na drodze i tym, by nikt nas nie złapał. Wystarczy jechać wolno i nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Jak na moją trzecią jazdę nie jest źle i najwyraźniej mam talent do prowadzenia. Uśmiecham się do siebie szeroko, zaskoczona swym wielkim ego.
To urok Lucyfera, kobieto. O, tak. Jestem pewna, że to przez niego taka się staję.
– Kocham tę piosenkę! – woła nagle dziewczyna, a ja wsłuchuję się w dźwięki.
I Put a Spell on You
Cause you're mine..*
– Jest piękna... Kto ją śpiewa? – pytam zainteresowana.
– Nina Simone. Cudowna piosenkarka. Może kojarzysz I Feeling Good?
– Och! To ta Simone. Wspaniała. Po prostu gdzieś słyszałam inną wersję tej piosenki i została troszkę unowocześniona.
– Ta... w pewnym filmie, ale lepiej go nie wspominać, bo to złe, że w ogóle oglądałam.
– Coś dla dorosłych?
– Nie! Gdzie tam. Było napisane "od piętnastki", ale książki... świadczą same o sobie. Dobra, dobra. Prowadź, a nie mnie tu przesłuchujesz – pogania, wzruszając ramionami. Mogę się tylko domyślać, co ona takiego czytała. Uśmiecham się pogodnie i wracam myślami na drogę, gdzie panuje niewielki ruch, a to pozwala mi być bardziej spokojną i swobodną. Kieruję nas na obrzeża Lloret, gdzie zakochałam się w najpiękniejszym miejscu w tym wspaniałym mieście. Znalazłam to przypadkiem, spacerując po lasku daleko za plażą. Nawet nie wiem, jak udało mi się wrócić normalnie do domu, ale jakoś dałam radę.
– A powiesz chociaż, doką mnie porywasz?
– W takie jedno znaczące miejsce. Jestem ciekawa, czy byłaś tam kiedyś... – Wzdycham i parkuję nieopodal wejścia do pięknego ogrodu botanicznego Santa Clotilde**, najwspanialszego ogrodu, w jakim byłam.
Pomagam Candidzie wydostać się z niskiego samochodu i razem idziemy pod niewielką górkę do kas, gdzie kupuję dwa bilety i wchodzimy do raju dla oka.
– O rany... Ale mega miejscówka. Tylko szkoda, że trzeba płacić, co? – pyta Candida, zerkając na mnie.
– Niestety. Postanowili zbijać fortunę na takich urokliwych miejscach... Chodźmy dalej.
Prowadzę ją po kilkudziesięciu schodach, aż wreszcie docieramy do tego konkretnego miejsca, w którym chciałam się dziś znaleźć. W centralnym miejscu ogrodu znajdują się starodawne ławki, a także dobry widok na piękne, błękitne morze i klify. Do tego wszystkiego otaczają nas dzieła natury. Czyste niebo, zielone, gęste drzewa i ten niesamowity widok z góry.
Obracam się, by móc spojrzeć na Candidę, ale ona cały czas milczy, wpatrując się w obraz przed nami. Widzę i czuję jej emocje, które odczuwa, będąc w tym miejscu, a jest ono niesamowicie piękne. Uśmiecham się, bo wiem, że udało mi się uszczęśliwić ją choć na chwilę i postarałam się nieźle, żeby tego dokonać. Ukradłam samochód, a potem pojechałam nim bez prawa jazdy. Jak nigdy nie miałam do czynienia z autami, tak teraz mam i to z tymi drogimi, których bałabym się zarysować, a do co dopiero szybko prowadzić po nieznanych uliczkach. Wzdycham i również siadam na ławce, obrócona w stronę rozciągającego się morza, które pogłębia wszelkie moje refleksje. Już nie czuć tego domostwa w rezydencji. Wszystko zmienia się pod ten cholerny Wielki Dzień, a ja nic nie mogę przedłużyć, przeciągnąć, czy choćby odwołać. Nic nie mogę zrobić i to mnie przytłacza. Przez tę ważną osobowość nastrój zmienia się w poważny. Nie ma żadnej swobody czy luzu, a to sprowadza się do tego, że coraz mniej czasu na wszystko, co chciałabym zrealizować.
– Hej, Aurorito, co tak zamilkłaś? – pyta nagle Candida, przykuwając moją uwagę, ale już za późno. Czuję pod powiekami ciepłe łzy, które wydostają się na powierzchnie i zasmucają Can. Patrzy na mnie ze współczuciem i mocno przytula, co jest jedynym ratunkiem na każdą cholerną myśl. – Nie smuć się, bo potem ja chodzę jak przymuł, a ciebie pociesza tata.
– Gdyby nie twój ojciec, popadłabym w ruinę... – mówię cicho, starając się zapanować nad emocjami, które się we mnie kłębią.
– Wiem, wiem. Gdyby nie ty, mój tata nigdy by się nie zmienił i nie zobaczył, że miłość jest taka piękna. Sprawiłaś, że zyskał wiarę i teraz nie boi się tego, iż ktoś może go pokochać.
– Ty też tego dokonałaś. Zrobiłyśmy to razem.
– Ale ty to pociągniesz dalej. Będziesz go uszczęśliwiać każdego dnia. Jesteś jego wschodem i jego zachodem. Będziesz z nim zawsze i oboje zyskacie to, na co zasługujecie. Obiecaj mi, że nie opuścisz go... Proszę... – mruczy, a w jej oczach dostrzegam pojedyncze łzy, które sprawiają, że ponownie się rozklejam.
– Nie mogę ci obiecać, że zawsze przy nim będę, ale na pewno nie opuszczę go swoim duchem i sercem. To ci obiecuję.
– Dziękuję, że mnie tu zabrałaś. Jako jedyna traktujesz mnie normalnie, a nie jak jakiegoś kalekę, który nie może nawet wstać z łóżka.
– To ja ci dziękuję, że przyjęliście mnie pod swój dach. Byłam zniszczona, byłam wrakiem człowieka, a wy mnie odbudowaliście. Pokazałaś mi jak żyć, Candido.
– Po to tu jestem. Jestem twoją przyjaciółką, a przyjaciele są od tego jak dupa od srania – mówi, a ja zaczynam się śmiać.
– Adekwatne porównanie.
– No bo proszę cię, taki nastrój to tylko na pogrzebie, lecz nie moim. Wiesz, jakbym była człowiekiem i zmarła, to nie chciałabym takiego zwykłego pogrzebu...
– A jaki byś chciała? – pytam, uśmiechając się szczerze.
– Moje prochy zrzucilibyście z Mount Everest albo jakiejś innej góry, po czym urządzilibyście imprezę na pustym nagrobku. Jakieś tancerki hula, striptizerzy i może...
– Dość! Jeśli zginęłabyś, obiecałabym ci, że miałabyś tak wspaniały pogrzeb, jaki wypisałabyś sobie w testamencie! – wołam, śmiejąc się jak wariatka.
– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
– Może spisz testament? Albo jakieś listy, które kiedyś mieliby otworzyć twoi bliscy?
– Och, to... doskonały pomysł, a teraz wracajmy. Chcę poczuć wiatr we włosach, kiedy będziesz łamać przepisy na drodze, jadąc niczym Dominic Toretto***.
– Chyba jak stary gliniarz na emeryturze, który ledwo widzi na oczy – mamroczę i jeszcze chwilę spacerujemy po ogrodzie, po czym wracamy tą samą drogą na parking, gdzie czeka czerwony mercedes. Sama nie wierzę, że znowu zasiądę za kółkiem bez papierów, ale cóż, łamanie zasad to łamanie.
– Pojedź okrężną drogą, gdzie można docisnąć trochę więcej gazu – mówi Candida, kiedy stajemy na skrzyżowaniu. Niechętnie wykonuję jej polecenie i wjeżdżam na drogę szybkiego ruchu. – A teraz gaz do dechy. Chcę ostatni raz poczuć tę radość, gdy będę krzyczała głupie teksty do innych kierowców.
– Czy ja ci kiedyś wspominałam, że jesteś...
– Niemożliwa? Tak, kilka razy. – Śmieje się i ponownie prosi o dodaniu gazu, więc robię wedle jej życzenia, a wtedy wciska nas w fotel, podczas gdy auto frunie po asfalcie. Candida zaczyna drzeć się i pokazywać środkowy palec innym kierowcom, a ja się śmieję, choć powinnam ją pogonić. Taka właśnie jest przyjaźń. To, co cieszy ciebie, cieszy również mnie. Tymczasem ja nadal szukam piosenki, która sprawdzi się jako odpowiednik naszego dobrego humoru, i znajduję coś od niejakiego Justina Timberlake'a.
– O cholera! Słyszałam tę piosenkę, jak byłam na striptizie! – woła nagle Candida, powodując mój szok. Ona sama zatyka sobie buzię i uśmiecha się słodko. – Nie wspomnisz o tym tacie, co?
– Za Chiny Ludowe bym mu tego nie powiedziała. Chciałabyś zobaczyć Diabła o siwych włosach? – pytam.
– Ano nie. Weź śpiewaj ze mną. Masz super głos nawet przy popowych nutach. Znasz to, prawda?
– Znam – mówię nieśmiało. Akurat piosenkę znam, ale nie znałam wykonawcy.
Turn me on, my baby don't you, cut me out...
Turn me on, my baby don't you, cut me out...****
Próbujemy coś śpiewać, ale wychodzi nam jedynie refren. Candida zaczyna klaskać, kiedy utwór dobiega do końca, a jego miejsce zajmuje Arctic Monkey i coś, co bardziej znam. Ten zespół pokazał mi Teodor, znajomy z dawnych lat. Piliśmy wtedy moje pierwsze piwo, a w tle leciała piosenka, która wpadła mi w ucho i polubiłam ją.
– Podjazd. Hamuj trochę – mówi nagle Candida, wskazując dłonią ścieżkę prowadzącą do rezydencji. To tu się wszystko zaczęło i to tu się wszystko skończy. Uśmiecham się do niej, powoli wjeżdżając przez bramę. Przed domem stoi zszokowana Carda w obecności Usarusa i Amarona. Och, wrócili, a już myślałam, że przepadli na wieki.
– Auroro, Candido, gdzie byłyście i dlaczego nie dałyście żadnego znaku, że jedziecie? – pyta Carda, oburzona naszym zachowaniem, ale, jak widzę, moja przyjaciółka ma ją głęboko gdzieś.
– Nie twój interes. Teraz możecie już jechać, kiedy widzicie, że żyję i mam się całkiem nieźle – mówi oschle dziewczyna, a ja pomagam jej wejść do domu, a potem do jej pokoju, gdzie panuje ten sam chaos, jak ten, zanim pojechałyśmy na małą wycieczkę. Candida szybko przebiera się w swoje domowe ubrania i od razu kładzie się do łóżka. Wzdycha i uśmiecha się blado.
– Chcesz, żebym zostawiła cię samą?
– Napiszę te listy. Przyjdź wieczorem, zgoda? – pyta, na co kiwam głową i już mam wychodzić, gdy zwołuje mnie z oddali. – Dziś będziemy tylko ty, ja, tata i Gabriel ze swoim gościem. Reszta musi wrócić na chwilę do swoich światów.
– Czemu?
– Powiedzmy, że gość Gabriela jest dość wymagający...
– Wiesz, kto to jest? – pytam zaciekawiona.
– Nie, ale jest strasznie dziwny i zaczynam się go obawiać.
– Poznałaś go?
– Nie. Mam to zrobić dopiero jutro na kolacji... To robi się bardziej pokręcone, niż by się wydawało na początku.
– Miłego pisania, Candido – mówię i szybko opuszczam pokój, nim zacznę zadawać jakieś głupie pytania. Opieram się o drzwi dziewczyny i kucam.
Dlaczego uciekłeś Lucyferze? Dlaczego to zrobiłeś, kiedy cię potrzebuję? No właśnie, dlaczego? Próbuję zahamować swoje łzy, które chcą opuścić moje oczy, i powoli wstaję, zastanawiając się, czy nie pójść po niego albo... jakoś zwołać? Nie wiem, co robić, więc po prostu daję się ponieść swoim myślom i zgłaszam się do tego, którego potrzebuję i który od jakiegoś czasu stał się moim powiernikiem, moją opoką, moją wiarą.
Widzisz, Boże, popełniłam dziś tyle grzechów, ale to z miłości. Miłość jest naprawdę piękna i potrafi wzmocnić więzi, nawet jeśli nie są z krwi. Lucyfer i Candida to całe moje szczęście i tak bardzo nie chcę ich opuszczać, ale kieruje mną szczęście kogoś innego. Oni będą mogli być nadal radośni, a ja jestem zwykłym, pustym człowiekiem, który nie ma dobrej przyszłości. Oddam ją tym, którym bardziej się przyda. Obiecaj, że będziesz chronił swoje dzieci, nawet jeśli są złe i krnąbrne. One wszystko robią z miłości, bo... miłość bardzo zmienia. Sam o tym wiesz. Wygoniłeś syna z miłości do ludzi, prawda? Tak ja odganiam się od nich z miłości.
– Auroro? Co się stało? – głos Gabriela wyrywa mnie z mej własnej modlitwy, a ja rozglądam się po holu w poszukiwaniu Lucyfera. Tak... jakby on miał mnie usłyszeć.
– Powiedzmy, że przechodzę kryzys...
– Wieku średniego?
– Gabrielu, kryzys wieku średniego jest trochę później. Ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat – mówię, uśmiechając się głupio. Jednak ten dziadek potrafi poprawić humor nawet w tej najgorszej chwili życia. – Potrzebowałam po prostu chwili wytchnienia.
– Napijemy się herbatki?
– Sami? – dopytuję na wszelki wypadek. Wolę nie spotkać się z Teodonem, który wzbudza we mnie mieszane uczucia. Gabriel potakuje i bierze mnie pod rękę, prowadząc do kuchni, gdzie panują pustki, a jedynym dźwiękiem jest ten, który wydobywa się ze starego radia na górnej półce.
– Jak się czuje Candida? – pyta mężczyzna, wsypując do filiżanek trochę sypanej, czarnej herbaty. Wzdycham, bo tak ciężko mi mówić o tym, co oczywiste.
– Pisze listy dla najbliższych jako pożegnanie, którego wcale nie chce. To chyba oczywiste, jak się czuje...
– Dobrze, że ma ciebie. Gdyby nie twoja obecność mogłoby być gorzej z nią i z Lucyferem... Właśnie. Gdzie on się zaszył?
– Zgaduj zgadula, Gabrielu. Gdzie mógł się schować Diabeł? – pytam, unosząc jedną brew.
– No tak... ale on nie może tam siedzieć wieki. Musi wyjść. Dla córki, dla ciebie...
– Dla mnie?
– Auroro, czyś ty ślepa? Nasz Lucyfer zakochał się w tobie do szaleństwa. Zmieniłaś wreszcie Diabła w człowieka i tego pragnęliśmy dla ludzkości. Mniej tych szkaradnych planów podboju świata – mamrocze siwobrody i siada na jednym ze stołków przy blacie.
– Chcieliście odnaleźć jego człowieczą stronę?
– Oczywiście. Każdy chciał dla niego jak najlepiej, a jak inaczej pokazać mu, że to, co stworzył Bóg, jest piękne i można to pokochać? Użyć szczypty miłości i prawdziwego tworu jego Ojca.
– Czuję się wykorzystana – burczę, kiedy zalewam nam herbaty i dodaję trochę cukru.
– Och, nie tak to miało zabrzmieć. Ta cała zmiana to taki dodatek do pakietu. Ty jesteś darem, a ten proces to twój mały prezent dla nas.
– Mówisz dziwnym językiem. Gabrielu. Powiesz mi teraz, kim jest Teodon? Mówiłeś, że to ważna osobowość. Jak ważna?
– Najważniejsza, a teraz napijmy się w spokoju herbatki – mówi wymijająco, a ja odkładam filiżankę na bok, lekko podirytowana.
– Mieszkam z nim pod jednym dachem, a nie mogę wiedzieć z kim? Dziś wszyscy prawie opuszczają dom, a może to jakiś zbir, co? – pytam oburzona, na co Gabriel wystrzela do mnie oczy i gani wzrokiem.
– Prosiłem cię, byś szanowała jego osobowość.
– Nie wiem, kim on jest, czego chce, i nie będę go szanowała! – wołam, a potem wybiegam z kuchni, trzaskając drzwiami. Zdenerwowana pędzę na hol, który zawsze mnie uspokaja, choć tak bardzo się różni od pozostałych. W jednej chwili przyciąga mnie rozmowa, którą słyszę zza otwartych drzwi gabinetu jednego z białych królewiczów. Niechętnie podchodzę bliżej i spoglądam do pokoju, starając się być niezauważalna. Z głośników w holu leci stara piosenka z filmu Moulin Rouge, El Tango De Roxanne, a ich debata jest wręcz wpasowująca w nastrój melodii. W pokoju znajduje się Carda, Amaron i Usarus. Zero śladu Gabriela ani Teodona, więc zbliżam się jeszcze bardziej i nadstawiam ucho.
– Myślisz, że będzie zły? Candida nie chce go zobaczyć, Lucyfer zwiał, a Aurora... zachowuje się niestosownie. Co on sobie pomyśli?
– Co sobie pomyśli? Że stoczyliśmy się na dno! Candida potrzebuje chwili odpoczynku, więc dajmy jej ten wieczór, a jutro go pozna. Lucyfer... nie wiem, czy wróci, ale w końcu ma córkę i będzie musiał stanąć oko w oko z wrogiem, a Aurorę trzeba upomnieć – mówi Usarus, marszcząc brew i poprawiając swoje czarne włosy, które wpasowują się w jego ciemną karnację, przez co ledwo je widać.
– Toż to była zniewaga dla Boga! Pogonię całą tę ich rodzinkę! Niech udają sobie, ale nie tutaj. Tu ma być ład i porządek.
– Cardo, nie przesadzaj.
– Ale to Bóg, a nie jakiś wieśniak z ulicy! – krzyczy kobieta, a ja oddalam się o kilka metrów do tyłu i przełykam głośno ślinę. Nie, nie, nie. Cholera jasna, nie! Ten pierścień Lucyfera, jego ucieczka, oko w oko z wrogiem.
,,A ten kamień... kiedy się świeci, oznacza obecność Boga."
Ten kamień na jego pierścieniu świecił się, gdy schodził do Piekła. Uciekł przed Ojcem, a ja potraktowałam Boga jak zbira. Jasny gwint.
*Nina Simone - I Put Spell On You
**Santa Clotilde - Ogrody św. Klotyldy w Lloret de Mar (w mediach macie zdjęcie z tego miejsca wykonane przeze mnie, więc jeśli coś jest z jakością... to krzyczcie na mój stary telefon xD)
***Justin Timberlake - Carry Out
****Dominic Toretto - fikcyjna postać, główny bohater serii "Szybcy i Wściekli". W Dominica wciela się Vin Diesel.
A: To teraz już wiemy, z kim mamy styczność w Marsheland. Teodon to oczywiście imię, które wymyśliłam, aby jakoś móc nazywać Boga. Myślę, że żadna religijna osoba nie będzie miała mi tego za złe. :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top