28. Miłość jest ciężką papką
Wybudzam się ze swojego krótkiego snu i lustruję pokój, w którym przebywam. Nie rozpoznaję w pomieszczeniu ani mojej sypialni, ani tej od Lucyfera. Wszystko tu jest w barwach błękitu i bieli, a ja leżę na niewielkim łóżku z kroplówką. O kurka wodna. Kroplówka to nic dobrego. Rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś osobnika, który mógłby mi cokolwiek wytłumaczyć, i napotykam wzrokiem Gabriela, majstrującego przy sprzętach medycznych. Obraca się ze szklanką wody i zerka na mnie, czule się uśmiechając.
- Coś cię boli? - pyta troskliwie, lecz oświadczam, że nie. - Mów prawdę, Auroro. Potrafię poznać, kiedy ktoś kłamie.
- Nawala mnie łeb - burczę, wiedząc, że moje słownictwo nie spodoba się mężczyźnie, ale ten tylko zaczyna się śmiać.
- Ładnie ujęte. No cóż, uderzyłaś porządnie o podłogę. Weź te tabletki i zaraz powinno ci przejść. Powiedz mi chociaż, czy pamiętasz, dlaczego zemdlałaś.
- Nie wiem, czy jestem pewna swoich zeznań, Gabrielu - mówię, posyłając mu ironiczny uśmiech.
- Przekonamy się. Wyczuję twoje kłamstwa.
- To one śmierdzą?
- Na Boga, Auroro! Oczywiście, że nie. To po prostu siedzi mi w głowie. Taki jakby alarm - mówi ze śmiechem i podaje mi szklankę wody i tabletkę, którą szybko łykam i zapijam wodą. Kiwam głową, nie chcąc pogrążyć się w swojej głupocie, ale próbuję myślami wrócić do zdarzenia, które wywołało u mnie takie emocje, że zemdlałam. Pamiętam, że wtedy też byłam z Gabrielem. Spacerowaliśmy i nagle ktoś krzyknął.
- Gabriel! Cholera! To ta babka! - wołam przerażona. Kobieta z plaży. Kobieta wyglądająca jak widmo, jak jakiś pieprzony trup, którym możliwe była z racji na otoczenie, w którym przebywam. Tu wszystko jest możliwe.
- Mogłabyś pohamować słownictwo? Jestem Bożym posłańcem i dziwnie mi tego słuchać.
- Na moim miejscu kląłbyś jeszcze gorzej, a teraz zabierz mnie do tej kobiety. Zaraz jej nagadam - burczę, podwijając rękawy swojej bluzeczki. Och, tak, wojowniczka Aurora się znalazła. Od razu wyślą mnie swoimi magicznymi mocami do świata bajek, gdzie będę zamknięta w swej wieży.
- Auroro, powstrzymaj swój wojowniczy instynkt i daj sobie przetłumaczyć, kim jest ta kobieta i mężczyzna.
- To tam był jakiś facet? - pytam zaskoczona. Przecież na tej plaży podeszła do mnie tylko ona, to widmo, ale nie było z nią nikogo innego, chyba że byłam zbyt ślepa, by ich zobaczyć .
Byłaś ślepa, podpowiadają moje myśli, więc dziękuję im w duchu i wstaję z tego łóżka dla chorych. Gdzie jest Lucyfer, kiedy go potrzebuję? Chyba nie zszedł tam... do piwnicy? A przynajmniej mam taką nadzieję.
- Posłuchaj... oni są rodzicami Candidy. Tymi prawdziwymi - mówi starzec, a ja wstrzymuję oddech i wpatruję się w Gabriela oniemiała.
Jej rodzice. Jej prawdziwi rodzice. Chcą mi ją odebrać. Chcą odebrać moją małą... Chcą mi ją zabrać. Nie!
- Nie dopuszczę do tego! Nie oddam jej! - krzyczę i wybiegam z pokoju, pędząc przed siebie nieznanymi korytarzami. Po chwili bieganiny trafiam na główny hol i niemal wpadam w poślizg przez świeżo wypolerowaną podłogę, ale przytrzymuję się barierki i biegnąc, ruszam po schodach prosto do pokoju Candidy. Nikt. Nie. Zabierze. Mi. Dziecka.
Staram się nabrać powietrza i kopię drzwi, które otwierają się, prawie odbijając mi się od twarzy. Staję na środku, i kiedy widzę przerażoną Candidę, siedzącą pomiędzy tą jędzą i tym facetem - mam ochotę wytargać ją za kudły. Gromię ją wzrokiem, próbując uspokoić swoje drżące ciało.
- Czego tu szukacie? - warczę, dysząc. Oboje spoglądają na mnie niewinnym wzrokiem.
- A pani kim jest? - pyta kobieta, której sam widok sprawia, że mam ochotę puścić pawia prosto w jej paskudną twarz.
- Nie twój interes. Ważne, że ja wiem, kim jesteś, i właśnie pokazuję ci drzwi. - Tym samym wskazuję na wyjście, lecz matka Candidy wydaje się z siebie coś na kształt śmiechu.
- Wypad. Z. Tego. Domu - mówię, podkreślając każde słowo. Oczy dziewczyny zachodzą łzami, a ja coraz bardziej czuję się zmęczona, podirytowana i jeszcze chwila, a sama wybuchnę tutaj i teraz.
- Z jakiej kroniki ona się urwała? - pyta mężczyzna Candidy, dotykając jej ramienia i właśnie w tym momencie miarka się przebiera. Naruszył jej przestrzeń osobistą. Dotknęło jej jakieś monstrum z Piekieł Lucyfera. Niech on ich zabiera albo ja ich zabiorę.
Rzucam się na tego faceta, odsuwając go od dziewczyny i policzkując kilka razy.
- Lucyfer, do jasnej cholery, przyłaź! - wydzieram się, na co para zastyga i patrzy na mnie przerażonym wzrokiem. Przełykam ślinę i biorę chwilę wdechu, kiedy to do pokoju wbiega ten, którego tak uparcie wołałam. Patrzy zdziwiony na mnie, a potem rzuca zaskoczone spojrzenie tamtej parce.
- Spokojnie, Auroro. Już dobrze. Zostaw go - mówi łagodnie i odciąga mnie od faceta, na którego naskoczyłam. O, nawet narobiłam mu siniaka pod okiem. Czuję się wyjątkowo dumna z tego powodu i uśmiecham się zwycięsko. Nauki brata nie poszły na marne.
- Jak go zostawić?! Wiesz, kim oni są? - pytam, dygocząc z nerwów, ale delikatny dotyk Lucyfera i jego opanowane spojrzenie naprawdę mnie uspokaja.
- Wiem. Tiara oraz Percy. Uciekli z... mojego ulubionego więzienia.
- Lucyferze... to naprawdę ty? - pyta cicho kobieta.
- Nie, już dawno obrałem postać kuli disco, by świecić na zabawach szkolnych dla narwanych dzieciaków - burczy mężczyzna i przewraca oczami. Rzuca mi chytry uśmieszek i przyciąga do siebie bliżej. - To co? Wracamy do domku, maluszki? - pyta sparaliżowanej dwójki, ale oni zaczynają się śmiać.
- Przyszliśmy po dziecko. Nasze dziecko! - woła Tiara, piorunując mnie wzrokiem, więc postanawiam odpyskować. Nie dam się pomiatać jakiemuś pierwszemu lepszemu demonowi.
- To nie twoje dziecko. Nie zasługujesz nawet na miano matki.
- Może jeszcze mi powiesz, że to ty jesteś jej matką? - pyta z kpiną, a ja zbieram się na odwagę i przełykam ślinę. Pokaż im, że jesteś silna i nie dajesz sobą pomiatać. Pokaż im to, Aurorito.
- A i owszem. Matką jest ta, która dziecko wychowuje, a ty jesteś... nikim!
- Lucyferze! Obrałeś sobie za wybrankę człowieka? Pustego, głupiego i stworzonego przez twojego największego wroga? O, właśnie! Jak tam z Tatusiem się układa? Człowiek wie, kim jesteś? - Kobieta mruga do niego niewinnie, a z ust formuje wredny uśmieszek.
- Nie jest pusta. I tak, jest moją... - Lucyfer zerka na mnie i ponownie uśmiecha się chytrze, co powoduje, że wiem, co powie, i jakoś mentalnie się szykuję. - Żoną, a matką Candidy. Wychowujemy ją razem, natomiast wy traficie tam, gdzie wasze miejsce, wy wypłosze - warczy, a jego ciało zaczyna nabierać barw nie z tego świata. Zamykam oczy, by tego nie widzieć. Nie chcę... Nie mogę jeszcze pogodzić się z jego drugim obliczem, więc wolę w ogóle na to nie patrzeć.
- Żoną! Słyszałeś, Percy? Obrał sobie za żonę człowieka. To nie jest już Diabeł, jakiego znamy! - woła Tiara, wpadając w złowieszczy śmiech. Zerka na Candidę i łapie ją za łokieć, sprowadzając do postawy stojącej. Dziewczyna wydaje z siebie cichy jęk, a ja nie wytrzymuję i puszczam Lucyfera, rzucając się w stronę tego chorego babska. Uderzam nią o ścianę.
- Zostaw ją, do cholery! Już raz to powiedziałam i drugi nie powtórzę, nic nie warta skorupo człowieka! - krzyczę, ale w jednym momencie tracę grunt i czuję się wyjątkowo senna.
***
Ktoś mną potrząsa, więc otwieram oczy i zaczynam ziewać. Siedzę w pokoju Lucyfera na jednym z foteli przy oknie. Zerkam na niego i oddycham z ulgą, kiedy nie widzę żadnej czerwonej plamki na jego ciele, a oczy przyjmują dalej tę samą barwę co zawsze. Spogląda na mnie z troską i dotyka ramienia.
- Przepraszam. Musiałem to zrobić. Candida na to wszystko patrzyła, a ja nie chciałem stracić ani ciebie, ani jej. Prawie nam padłyście. Obydwie - tłumaczy spokojnie, a ja przełykam ślinę, starając się przyswoić do świadomości te wiadomości. O czym on plecie?
- Nie rozumiem nic z tego, co mówisz.
- Trochę... poczarowałem. No wiesz, te moje triki.
- Uśpiłeś mnie? - pytam oniemiała, na co kiwa głową, ale wygląda na naprawdę zażenowanego. - Dlaczego?
- Powiedziałem już. Candida wszystko widziała i podniosło jej się ciśnienie, tak jak tobie. Chciałyście trafić do szpitala? Musiałem zareagować. Przepraszam...
- Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Powiedz, że tamtej dwójki już nie ma... Powiedz... - szepcę, zamykając oczy. Czuję się taka zmęczona, a zarazem na wspomnienie tej pary robi mi się wyjątkowo gorąco, a adrenalina podskakuje.
- Pilnują ich Ezekiel i San, spokojnie.
- Nie spokojnie! Co tu robią jej rodzice? Przecież mówiłeś, że ich zapuszkowałeś.
- Bo tak było, ale od jakiegoś czasu nie składałem wizyt w Piekle i brama musiała zostać otwarta poprzez moje gonienie za tobą.
- Och... nie trzeba było mnie gonić, proste - burczę pod nosem. - Co teraz z nimi zrobisz, panie mężu? - pytam z ironią, na co jego uśmiech staje się szerszy.
- Wsadzę ich z powrotem tam, gdzie ich miejsce, ale skoro już trochę nabroiłem... To może pomożesz mi to ciągnąć dalej?
- To, czyli co?
- Muszę potwierdzić Raulowi te swoje... schadzki. Zejdziesz ze mną na dół?
Kiedy wypowiada te słowa zastygam. Miałam tam nigdy nie wrócić. Nie chcę tam nigdy wracać, ale on mi tak pomógł wraz ze swoją rodziną, więc teraz chyba ja powinnam się odwdzięczyć i pomóc jemu, prawda? Ale... to nie jest zwykła pomoc, to coś większego i straszniejszego.
- Wiem, że nie powinienem cię o to prosić i obiecałem sobie, że nigdy więcej nie zobaczysz tego miejsca, ale nie zjedziemy niżej niż drugi krąg. Obiecuję. Więcej cię tam nie zabiorę.
Po chwili zastanowienia i mrugania oczami w pustą przestrzeń niechętnie się zgadzam. Nie potrafię nie pomóc mu, gdy tego potrzebuje, a musi mnie potrzebować. W innym przypadku nie prosiłby mnie o nic, bo to samowystarczalny samiec. Nie uśmiecha się, bo wie, że dla mojej osoby ta sytuacja jest niesłychanie dziwna i przerażająca. Znikąd pojawiają się rodzice Candidy i, jakby nigdy nic, pragną ją zabrać. Gdzie? Do Piekła? Do Kalifornii? Och, chore demony. Bardzo, bardzo chore.
- Przepraszam. Ja potrzebuję chwili - zwracam się do Lucyfera i nie obracając się za siebie, ruszam na podwórze, gdzie z daleka widzę Gabriela, kopiącego dołek w ogródku. Przez chwilę zastanawiam się, gdzie podziali się wszyscy domownicy. Już dawno nie widziałam Michaela i Amary. Zniknął mi też Usarus i Amaron. Gdzie oni są? A może wplątali się w sprawę rodziców Can? Nie... To anioły, to nie mogłaby być prawda. Nieobecność członków rodziny to nie jedyny kłopot, dlatego nie zawracam sobie tym głowy i skupiam się na tym, co istotne.
Trzeba wygonić stąd biologicznych rodziców mojej małej przyjaciółki, by więcej nie mieszali jej w głowie i muszę w tym pomóc Lucyferowi, udając jego żonę, ale w jakim celu? Przecież jest Panem Mroku i chyba ma prawo do wszystkiego, prawda? Niepotrzebne jest jakiekolwiek tłumaczenie... Och, co ja tam mogę wiedzieć o takim życiu. Przymykam powieki i zastanawiam się, co dalej. Za kilka dni Wielki Dzień, a ja nawet nie przygotowałam się do tego psychicznie ani fizycznie. Lucyfer nie wspomina o mojej decyzji, ale to nie oznacza, że o tym nie myślę - bo myślę, lecz jestem pewna i na bank nie zmienię zdania.
Biorę głęboki wdech i zawracam, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Lepiej będzie, jeśli będziemy mieli z głowy poniektóre sprawy, a wizyta w miejscu, którego nazwy nie wypowiem... powinna minąć szybko. Nie chcę tam spędzać ani minuty dłużej, niż to konieczne. To dla mnie dalej niepojęte, jak takie obiekty mogą znajdować się na posesji.
- Auroro... gotowa? - pyta Lucyfer, kiedy wchodzę do domu. Zerkam na niego kątem oka i potakuję. Oczywiście, że nigdy nie będę gotowa tam zejść. To zbyt trudne... zbyt trudne do zrozumienia dla takiego człowieka jak ja.
- Chodźmy, póki są w stanie... lunatykowania.
- W jakim stanie? - pytam zdruzgotana. Nasłuchałam się dziś tylu ciekawych rzeczy, że kolejne to tylko jakieś wisienki na torcie, które niezbyt mnie powalają, ale nadal interesują. W końcu jestem ciekawskim człowiekiem, który lubi dowiadywać się o nowych dla mnie pojęciach.
- Tak jakby lunatykują, ale jednak spełniają każdą moją prośbę, więc ruszajmy - oznajmia i przyprowadza Tiarę oraz jej partnera, którzy wydają się tacy spokojni, jakby spali. Rozumiem, że to jest właśnie ten dziwny stan lunatykowania. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałam, jak ktoś budzi się w nocy i wykonuje zwyczajne czynności podczas snu. To dla mnie całkiem nowe i wydawać się może, że jestem jakaś nawiedzona, ale naprawdę... nie miałam okazji podziwiać lunatykującego demona! Uśmiecham się do siebie jak idiotka, jednak szybko wybijam sobie z głowy te głupie myśli. Kroczę za parą świrów, rzekomych biologicznych rodziców Candidy. Nie spodziewałam się ich kiedykolwiek spotkać, ale z drugiej strony, to nie ich wina, że odebrali im córkę. Może chcieli być dobrą rodziną, może chcieli zapomnieć, kim są, i żyć jak ludzie. Nie mogę mieć im tego za złe, lecz Tiara nie ma prawa uważać się za matkę Candidy... bo praktycznie nią nie jest. Nawet nie zna tej dziewczyny, a mówi o niej jak o ukochanej córce, którą zna wzdłuż i wszerz.
- O czym myślisz? - zagaduje Lucyfer, co rusz spoglądając na parę przed nami. Idą posłusznie na tyłu domu, a ja niechętnie odwracam od nich wzrok. Cały czas boję się, że to jedna wielka maskarada i oni zaraz puszczą się biegiem po Candidę, by nam ją odebrać.
- O nich. Dziwię się, że tu przyszli zamiast uciekać. Ja bym tak zrobiła na ich miejscu - mówię, wzruszając ramionami. To ten dziwny nastrój nostalgiczny wywołany przez tematy, o których myślę.
- Jest matką, więc czuje potrzebę bycia z dzieckiem. To chyba naturalne, nie sądzisz?
- Ale z ciebie dobry rodzic się zrobił.
- No nareszcie nie ma tego słowa "prawie" w twojej wypowiedzi! - woła, posyłając mi wesoły uśmiech, dzięki któremu odwdzięczam mu się tym samym. Ma wyjątkowy dar poprawiania humoru, mimo że nie mówi najlepszych żartów, nawet sucharem żadnym nie palnął.
- Być może się poprawiłeś - mówię, starając się powstrzymać formujący się uśmiech.
- Pochwała z twojej strony? To coś mało spotykanego, a jak często się teraz zdarza. Cóż się odmieniło, madame? - pyta, obojętnie szturchając mnie ramieniem. Co się zmieniło? Sama nie wiem... Poznałam go lepiej? Ukazał mi swoją dobrą i kochającą stronę, przez co moje zdanie na jego temat znacznie się poprawiło i utwierdziło w przekonaniu, że nie taki zły Diabeł, jakby się miał wydawać. Spędziłam z nim więcej czasu i zauroczyłam się... A może nawet podbiłam poziom wyżej i pokochałam jak kogoś z rodziny. Może słowa, które wypowiedziałam Candidzie w Echo Parku nie były takie puste, a nasiąknęły rzeczywistą prawdą?
- Poznałam cię lepiej... - odpowiadam w wielkim skrócie. Nie powiedziałabym mu tego samego, co wyjawiłam we własnych myślach.
- I co teraz o mnie myślisz? - pyta wyraźnie zainteresowany tematem, a moje policzki zaczynają od początku swoje barwienie na czerwono. Już myślałam, że proces rumienia się zakończył swe dzieło wczoraj, ale nie, znowu to samo. No i dlaczego go wzięło na te pytania? Ciężko mi opowiadać o nim, kiedy moje zdanie na jego temat to abstrakcja.
- Że... całkiem spoko z ciebie kolo - slanguję tak, jak nauczyła mnie Candida, kiedy miałyśmy pójść na jej pierwszą dyskotekę. Opowiadała mi o tym, jakby to było, gdyby była normalną nastolatką i chodziła do szkoły. Mówiła, że tam dzieciaki posługują się dziwnym językiem i musiałaby się go nauczyć, więc testowała na mnie, a teraz ja wykorzystuję to na zaskoczonym Lucyferze.
- Co to oznacza? Obrażasz mnie?
- Co?! Nie! - wołam, wpadając w śmiech. - Widać, że z innej epoki jesteś, ale właśnie cię pochwaliłam. Jesteś... całkiem niezły. Tak lepiej?
- Zdefiniuj słowo "niezły".
- Jezu...
- Boże - mówi z głupim uśmieszkiem.
- Trójco Święta.
- Maryjo.
- Mesjaszu...
- Nie mydl mi oczy religią! Odpowiadaj mi na pytanie - pogania mnie, klepiąc w ramię, więc chichoczę, ale po chwili staram się nabrać powagi, jaką powinnam mieć w tej sytuacji. Nie jestem w stanie powiedzieć mu, co w nim lubię, a tym bardziej co mi się w nim podoba, bo po prostu się wstydzę.
- Możemy innym razem? - pytam cicho, kiedy zbliżamy się do drzwi, które sprowadzą nas tam, gdzie nie powinnam wchodzić, a wtedy przypominam sobie o pytaniu, jakie miałam zadać mu już w Los Angeles. - Powiesz, co oznacza ten kamień na twoim pierścieniu?
- Jak tylko wyjdziemy na powierzchnię, chcę usłyszeć odpowiedź, a teraz pozwoli pani, ale wejdę jako pierwszy.
- Oczywiście. Damy przodem. - Gestem ręki grzecznie go zapraszam do środka, ale gdy tylko widzę znicze, oświetlające drogę, mój dobry humor gaśnie, a zastępuje go czysty niepokój i rozdrażnienie. Te miejsce źle wpływa na moje samopoczucie, ale obiecałam mu pomóc. Nie wiem nawet, kim jest Raul i dlaczego Lucyfer musi mu się spowiadać.
- Patrz pod nogi, żebyś znowu nie obiła sobie tyłka - mówi Lucyfer, prowadząc tę dwójkę za ubrania przez pierwszy długi korytarz. Przewracam oczami na wspomnienie mojego pierwszego wejścia tutaj. Nie należało ono do najprzyjemniejszych, a drewniane schodki nie są już moim postrachem, bo staram się uważać na każdy stopień. - A ten kamień... kiedy się świeci, oznacza obecność Boga. Poza tym, nie wystrasz się kilku obłąkanych na początku. Są nowicjuszami i nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Jego informacja bardzo mnie szokuje, ale nie chcę drążyć tematu jego Ojca, bo wiem, że go nie lubi.
- Chodzi ci o tę starszą kobietę, która ostatnio wyrwała mi kilka włosów z głowy? - pytam ironicznie, a mężczyzna obraca się zszokowany.
- Ty... z nią rozmawiałaś?
- No tak, grzecznie ją prosiłam, by oddała mi włosy.
- To nie tematy do żartów, Auroro. Z nikim tu nie rozmawiaj. To nie ludzie, a obłąkane dusze, które nie wiedzą, co gadają. Są...
- Są świadomi obecności twojej osoby, a także miejsca, w którym przyszło im spędzić wieczność. Uwierz mi. Oni wiedzą wszystko i nie są tacy obłąkani, jak ci się zdaje, a teraz prowadź do... Raula?
- Tak, tak, ale proszę cię, uważaj, jak chodzisz - prosi mnie swym łagodnym tonem, więc wyjątkowo nie odpyskuję, bo jest dobry i miły jak na te swoje Piekło. Ostatnim razem, jak go tu widziałam, nie poznałam go. Był... prawdziwym, brutalnym Lucyferem, który zabijał niewinnego człowieka, młodego chłopca. Był bezlitosny i straszny, a jego kolor skóry przypominał piękny odcień czerwieni, a teraz jest inaczej. On jest inny.
Przekraczając ostatni stopień drewnianych schodów, natrafiamy na te wielkie pomieszczenie, gdzie znajduje się kilka portali. My kierujemy się do tego, nad którym widnieje napis "Hell". No tak, bo my idziemy do Piekła. Przełykam głośno ślinę i próbuję zapanować nad drżącymi nogami. Czuję się gorzej niż przed maturą ustną. To było straszne, ale to... jest straszniejsze. Kątem oka zauważam, że Lucyfer również na mnie zerka i uśmiecha się pogodnie, jakby to miało mi pomóc, a nie pomaga. Jest strasznie, serce podchodzi mi do gardła, nogi zaraz eksplodują, wzrok przyzwyczai się do ciemności, a potem będzie błagał o zasłonięcie rolet w pokoju, kiedy to blaski słońca dostaną się do wnętrza.
Ostatni wdech zbawienia i ruszamy dalej. Znowu te klatki, znowu ziemia zamiast podłogi i porozsypane kosteczki, a także łańcuchy, przez które ostatnio wylądowałam twarzą na ostrym kamieniu.
- Auroro. Wszystko dobrze? - pyta Lucyfer, a ja prawie wybucham śmiechem.
- Nie zadawaj głupich pytań i prowadź dalej. Jakoś żyję - burczę i nie obracam się na boki, starając się utrzymać mój wzrok na plecach Tiary, która posłusznie idzie na przód. Jak zaczarowana... Jak zahipnotyzowana. Bo pewnie taka jest, matołku. Och, świetnie, widzę, że moje myśli uwielbiają urządzać fiestę w Piekle. Kręcę głową, a kiedy podchodzimy do jasnej windy, gdzie palą się normalne lampy, oddycham z ulgą. Jeden, drobny krok za nami. Jeszcze tylko kilka tych najgorszych.
- Przepraszam... - mruczy mężczyzna, spoglądając na mnie swym skruszonym wzrokiem.
- Nie przepraszaj. Po prostu załatwmy to szybko. Kim jest Raul? - pytam wreszcie.
- Tak jakby moim zastępcą...
- Widzę, że urządziłeś sobie z Piekła niezłą, prężnie działającą firmę.
- Jestem inny niż kiedyś. Zmieniłem się, więc zmieniłem także swój dom na lepszy. Nie chcę tu być, ale muszę. Jednak, by utrzymać harmonię świata, musi być Piekło i Niebo.
- I?
- I musi ktoś tym cholerstwem rządzić, a skoro ja robię sobie urlop, to zatrudniłem Raula. Otrzymał tytuł mego zastępcy, coś na zasadzie: ja jestem Pan wszystkiego, a on taki król bez większej władzy - tłumaczy, wzruszając ramionami.
- A sekretarki?
- Ano mamy. To znaczy... Raul ma - dodaje, a jego mina wyraża skruchę, że w ogóle o tym mi wspomina.
- Okej. Ten cały król jest zły?
- Nieco, ale przecież nie dla ciebie i nie dla mnie. Kara złe dusze i zamyka je na odpowiednim kręgu.
- Czyli powieść Dantego ma sens... - mruczę pod nosem. Dante Alighieri opisywał w "Boskiej komedii" Piekło jako miejsce, gdzie znajduje się dziewięć kręgów, z czego na ostatnim swe miejsce ma Lucyfer, co oczywiście się zgadza. To przerażające, skąd Dante miał wiedzę na ten temat. Czy też trafił tutaj, tak jak ja, jako człowiek?
- Tak jakby.
- On tu był? - pytam, a kiedy mina mężczyzny wyraża, że nie wie, o co chodzi, dodaję. - Dante?
- Nie było go w Piekle. A przynajmniej nie wtedy, kiedy ja byłem wolny... Chodźmy już - mówi i wypuszcza nas z windy do kolejnego mrocznego korytarza, pokrytego ciemnym marmurem. Na ziemi wyjątkowo nie walają się żadne kości i łańcuchy, a zwykłe pyłki, kurz i brud. Pachnie tu tak, jak wszędzie, czyli spalenizną i kościelnymi kadzidłami, których nigdy nie znosiłam i brało mnie na wymioty, jak tylko weszli ministranci z tym czymś.
- Raul! - woła Lucyfer w pustą przestrzeń, którą zapełnia dość wielkich rozmiarów pomieszczenie z długą, mosiężną ławą i kilkoma krzesłami, których pewnie za nic bym nie uniosła. Na stole znajdują się świece, dokumenty oraz jedna, śliczna, zdobiona filiżanka.
Obracam się wokoło i następnym punktem zainteresowania staje się obraz tuż nad kolejnymi drzwiami. Przedstawia płomienie, a po środku nich klatkę z dłońmi, które próbują ją otworzyć.
- To ja - mówi nagle Lucyfer, zatrzymując się obok mnie.
- Jeszcze się chwalisz?
- I tak byś spytała, co to jest. Raul sprowadził tu krnąbrnego artystę z kręgu siódmego. Wyobraź sobie, że cwaniak nie bał się - wyznaje z tym chytrym uśmieszkiem, a ja przewracam oczami.
- Ja też się ciebie nie boję. Widzisz, straciłeś gdzieś swoją moc "bój się mnie, brzydalu" - odpowiadam słodko i mrugam niewinnie oczami, kiedy to potężne drzwi zamykają się z głośnym hukiem, a ja zauważam niewielkiego mężczyznę o pięknych rysach twarzy. Czujnie nam się przygląda i lustruje wzrokiem, przede wszystkim, moją osobę. Nie jestem mu dłużna, bo ja również staram się go ocenić. Gdyby był człowiekiem na powierzchni: miałby na pewno z trzydzieści dziewięć lat, jak nie więcej, i byłby uznawany za Johnego Deppa, bo wyglądem takowego właśnie przypomina. Delikatna bródka, wąs, a nawet te potargane brązowe włosy w nieładzie. Na głowie ma czarny kapelusz, jako męskie borsalino idealnie prezentuje się wraz z jego pięknymi rysami twarzy oraz nienagannym uśmiechem.
- Nie miałeś innych kolorów w swojej szafie? - pyta Lucyfer, klepiąc kompana po ramieniu, na co ten wydaje cichy śmiech.
- Lubię czarny, a co to za nagła wizyta wraz z... człowiekiem?
- Mamy sprawę. Wszyscy.
- Siadajcie. Znajomi Lucyfera to moi przyjaciele. Proszę, rozgość się. Jak ci na imię? - pyta mężczyzna, podchodząc do mojej osoby. Przełykam ślinę i silę się na uśmiech.
- Aurora...
- Piękne imię! Chciałabyś się czegoś napić?
- A macie tu coś innego niż lawa z waszych wulkanów i popioły z pieca?
- Kochana, mamy tu cały asortyment wina, piwa, szampanów i dobrych kaw. Jednak zaserwuję ci pyszną herbatę, która rozniesie twoje kubki smakowe - mówi sympatycznie i woła coś przez mosiężne drzwi. Spoglądam na Lucyfera, który wzrusza ramionami, nachyla się do mnie, przez co zaczynam dygotać.
- Mówiłem, że jest dla mnie, i mych żon, miły.
- Pf, znajdź sobie żonę, to ją będziesz miał, a teraz odsuń się ode mnie na metr - burczę rozdrażniona, po czym Raul obraca się i siada naprzeciwko nas. Tiara i Percy stoją obróceni w kierunku obrazu i ani słowem się nie odzywają.
- Lucyferze, dawno nie gościłeś w domu. Co was sprowadza?
- Ta dwójka. - Pokazuje mężczyzna, a Raul zaczyna drapać się po brodzie. - Jak liczyłeś naszych obłąkanych, że nie zauważyłeś, że dwóch ci uciekło? - pyta, gromiąc go wzrokiem.
- Mój drogi, nie mam oczu dookoła głowy. Musieli mi umknąć podczas liczenia. Naprawdę nie zauważyłem braków, gdyż mieliśmy nabór nowych... więźniów.
- To żaden nabór. To ich kara, a teraz zabieraj ode mnie te gnidy życiowe i pilnuj ich jak oka w głowie. Rozumiemy się?
- Oczywiście. Przepraszam... Chyba nie narobili zbyt dużo szkód? - pyta przerażony, bawiąc się swoim pierścieniem na dłoni.
- Narobili. Rozbili psychicznie Candidę i Aurorę.
- Och, słyszałem plotki, że to... twoja żona, drogi Lucyferze.
- Tak, przyszedłem tu z nią, byś mógł ją poznać, i pamiętaj, że ona jest nietykalna.
- Się rozumie, panie. Przekażę demonom te nowiny. Proszę, Auroro, byś nie obawiała się żadnego z nas i pozdrowiła córkę - mówi Raul, uśmiechając się szczerze. Jaki cieniaczek z tego króla. W tym momencie przyznaję rację swoim myślom, gdyż ten oto wielki król Piekieł nie wydaje się ani trochę straszny, co mnie bardzo dziwi, a na dodatek jest taki miły i... gościnny. No w każdym razie imponuje mi, że mówi o Candidzie jak o mojej córce, więc uśmiecham się tak szeroko, jak potrafię, i potakuję. Nie chcę się już odzywać. Pragnę jedynie opuścić to miejsce.
- Zastosuj B14 i D007 - mówi Lucyfer, a ja marszczę brwi. 007?
- Bawisz się w Bonda? - pytam zaciekawiona, na co mężczyzna uśmiecha się chytrze.
- Nazywam się Bond. James Bond.
- Nie mogłeś się powstrzymać, co?
- No, niezbyt - stwierdza, wesoło się śmiejąc. - Chodź, laleczko, wychodzimy stąd.
- Do widzenia, Lucyferze... Auroro. - Raul kiwa nam głową i odprowadza do drzwi, które otwiera, a potem znika za nami wraz z dwójką krnąbrnych dusz.
Oboje pośpiesznie wydostajemy się z Piekła i już po chwili moje oczy mogą cieszyć się widokiem słońca i białych obłoczków na niebie. Radość wraca na swoje miejsce, a mój dobry humor udziela się od razu, kiedy tylko spoglądam na drzewa czy ogród. Każdy ten drobny element życia cieszy mnie, jak małe dziecko, bo wiem, że niektórym los gotuje całkiem nieprzyjemny los.
Wdycham każdy zapach, jaki dochodzi do moich nozdrzy, i zaczynam obracać się wokół własnej osi. Jak dobrze być w pięknym świecie, gdzie rosną drzewa, kwiaty, gdzie w wodzie może odbijać się słońce, gdzie panuje radość i szczęście.
- Z czego się tak cieszysz? - pyta Lucyfer, marszcząc brwi.
- Z życia, bo ono jest najlepszym powodem, by się uśmiechnąć! - wołam i padam na trawę, spoglądając w niebo. Już niedługo wszystko się zmieni, a każde uczucie straci swój sens. Nie będę czuła niczego, dlatego staram się nacieszyć wszystkim, co otacza mnie teraz. Będę czerpała radość z każdego nadchodzącego dnia.
- Naprawdę tak uważasz?
- Oczywiście. Ty nie widzisz, jakie życie jest piękne i ile dało człowiekowi?
- W pewnym sensie widzę, ale wiesz... patrzę na to innym okiem.
- Och, no tak, zapomniałabym - mruczę pod nosem i zamykam oczy, by bardziej wczuć się w otaczającą mnie naturę. Nie obchodzi mnie nawet ta biedronka, która łazi mi po czole. Niech wędruje. Po to jest stworzona, by mogła odkrywać, co ją otacza. My poznajemy świat, więc dlaczego ona nie może?
- Odpowiedz teraz na pytanie, które zadałem ci, zanim zeszliśmy tam na dół.
O cholera. Myślałam, że zapomniał i dał sobie spokój z tym przesłuchiwaniem mnie w jego sprawie, ale dobra, raz kozie śmierć. Nie mam już nic do stracenia.
- Co chciałbyś wiedzieć?
- Podobam ci się? - pyta ostrożnie, jakby sam bał się wypowiadać te słowa. Wyjątkowo nie czuję się speszona. Już mu to kiedyś chyba powiedziałam, że tak.
- Tak.
- Lubisz mój charakter?
- Uwielbiam. Jesteś wyjątkowy, taki złożony i skomplikowany, a jednocześnie prosty w odczycie.
- Dlaczego tak mnie lubisz?
- Bo sprawiłeś wraz z Candidą, że odżyłam po stracie swego brata, który zniszczył mnie psychicznie. Odbudowałam tu swój charakter, który zgubiłam podczas jego procesu... - mamroczę cicho. Lucyfer spogląda na mnie z tą swoją czułością, jaką widziałam w Los Angeles po raz pierwszy. To właśnie tam uświadomiłam sobie, jak ważny dla mnie jest.
- Twoja obecność wniosła dużo także tutaj. Zmieniłaś mnie... zmieniłaś Gabriela i Candidę. Uratowałaś nas wszystkich przed szarością tych miesięcy.
- Bez przesady...
- Nie przesadzam, Auroro. Mówię ci tylko, jak jest.
Uśmiecham się nieśmiało, podczas gdy jego ręka chwyta moją i podnosi nas z trawy.
- Dałaś nam nowe życie i radość. Zapamiętaj to sobie podczas wyboru - mówi cicho i obdarowuje mnie czułym pocałunkiem, który po chwili przerywa i zastyga w bezruchu.
- Lucyfer? Wszystko w porządku? - pytam, ale on tylko wpatruje się w bramę i przełyka głośno ślinę.
- Przyszedł. Nasz. Gość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top