23. Nadchodzi Wielki Dzień (część 1)
Stoję w osłupieniu, kiedy Lucyfer odsuwa się ode mnie i uśmiecha chytrze. Dlaczego on zawsze całuje mnie w sytuacjach, które wcale nie wymagają żadnego usta-usta? Przewracam oczami i odsuwam się o krok. Miał trzymać dystans, a tymczasem nie stosuje się do tego w żadnym procencie.
– Auroro...
– Zanim coś powiesz, to ja ci coś powiem: twoje usta mają przestać napadać na moje! – wołam, gromiąc go wzrokiem, przez co zaczyna się śmiać. Oho, bo to było naprawdę bardzo zabawne.
– I ty myślisz, że będę się pilnował?
– Na to liczę – burczę i zaczynam kontynuować powrót do domu, gdyż odczuwam skutki całonocnych eskapad z runem leśnym na swojej skórze i ubraniach. Śmierdzę jak skunks i jestem pełna podziwu, że Lucyfer dotknął mnie. Jeszcze zarazi się jakimś grzybem czy czymś.
– Nie licz na to. Lubię zaskakiwać cię z dnia na dzień.
– Robisz to za często i powinieneś przystopować, jeśli nie chcesz stracić przyrodzenia – warczę, posyłając mu wyjątkowo słodki uśmiech, lecz nawet to go nie rusza, bo idzie za mną wesoły, jakbym powiedziała co najmniej żart.
Mrużę oczy i dumnie kroczę dalej. Zauważam z daleka ścieżkę, która prowadzi prosto do domu, więc przyśpieszam kroku. W pewnym momencie obracam się, by spojrzeć jeszcze raz na tę cwaną gębę, ale nie widzę ani gęby, ani reszty ciała, ani w ogóle Lucyfera. Cholera. Gdzie tym razem zniknął? Niechętnie wracam do swojego spaceru, od razu napotykając się z jego klatką piersiową i ustami tak soczystymi, jakby zjadł jabłko i jego sokiem wysmarował sobie usta.
– Lucyfer! Co ty wyprawiasz, do cholery? – Podnoszę głos i odpycham go od siebie. No dobra, lubię jego pocałunki, ale kurczę, może nie teraz i nie w takim momencie jak ten, gdyż powinniśmy skupić się na Candidzie, a nie jakiś potajemnych schadzkach w lesie.
– Mam ci przypominać po raz kolejny, co ja robię? To już chyba ustaliliśmy – stwierdza i przybliża się do mnie, obejmując w pasie, a kiedy to robi, mam wrażenie, że moje serce zatrzymuje się i prosi, bym na chwilę zastanowiła się, dlaczego taka jestem.
Och, bo może stoję u boku Diabła, myślę i kręcę głową, ale nie odtrącam jego silnej ręki, trzymającej mnie. To wyjątkowo abstrakcyjne, ale nie przeszkadza mi, kim on jest. Od zawsze miałam coś wspólnego z nienormalnymi sprawami.
W wieku dziesięciu lat byłam na rok w szpitalu psychiatrycznym. Nie winię za to rodziców. Gdyby moje dziecko mówiło mi, że jego mroczne myśli wychodzą z umysłu jako ciemna postać i decyduje o naszym życiu, też bym coś zrobiła, choć zraniła mnie ich niewiara. Komu miałam o tym powiedzieć jak nie rodzicom, którzy odtrącili swoje dziecko i wysłali do zakładu dla osób nienormalnych?
– A ty co tak zamilkłaś? Nie chcesz odpyskować? – pyta Lucyfer, zwracając moją uwagę, ale to zlewam. Nie czas na docinki i głupie żarty. To czas, by wreszcie zabrać się za robotę i tą robotą będzie Candida.
– Pomóżmy twojej córce, a potem możemy porozmawiać.
– Mam do niej pójść?
– Razem pójdziemy – mówię i ruszamy po schodach ku górze, skąd dobiega głośne kaszlenie. Och, o wilku mowa. Z tą biedulką coraz gorzej, a Lucyfer jeszcze nie namierzył żadnego uzdrowiciela, który mógłby jej pomóc. Myślałam, że z tym jego darem do wszystkiego poradzi sobie raz-dwa, a tymczasem dziewczyna czuje się nie lepiej, a gorzej.
Otwieram drzwi do jej pokoju i czym prędzej wchodzę do środka, gdzie jestem świadkiem wymiotowania Candidy na dywan, na którym ostatnio przeleżałam kilka godzin. Cudownie. Czy oni nie mają misek?
– Candido, wzięłaś te leki, które ci naszykowałam? – pytam, siadając obok niej, podczas gdy Lucyfer wpatruje się w jej czarne tęczówki, marszcząc brwi. Jego zwykle chytry wyraz twarzy zniknął w mgnieniu oka. Wygląda na naprawdę przygnębionego i pozbawionego jakichkolwiek uczuć, które zawsze miał w sobie, mimo tego, kim jest. Ten widok ani trochę nie pozwala mi go znienawidzić. W takim przypadku mój umysł krzyczy do mnie, że muszę im pomóc. Pokrzywdzeni przez los i przez swoich rodziców. Oboje tacy podobni i tacy niewinni, choć z rozległą kartoteką grzechów.
– Nie mogłam. Były obrzydliwe! – woła dziewczyna, łapiąc się za brzuch.
– Bierz je. Natychmiast. Chcesz od razu zaliczyć zgon? – pytam oskarżycielsko. Nie mogę jej stracić. Muszę jej pomóc, pokazać, że jest dla mnie najważniejsza i staram się jak mogę, by jej pomóc i zapewnić to, o czym marzy.
– Wolę zaliczać zgony, niż brać to świństwo.
– Candido, weź leki, które dała ci Aurora, i przestań narzekać. Nie możemy pozwolić, by stała ci się krzywda – mówi Lucyfer, siadając obok nas, wpatrując się w córkę z taką troską, jakiej jeszcze nie widziałam. To niesamowite, że dopiero teraz widzę, jak bardzo ją kocha i o nią dba. Wiem, że on również nie chce jej stracić i zrobi wszystko, byleby była szczęśliwa, nawet jeśli zapłacimy za to czyimś życiem.
– Obiecaj, że jeszcze trochę pożyję, tato... – prosi cicho dziewczyna, łapiąc ojca za rękę. Uśmiecham się blado i postanawiam zostawić ich samych. Lucyfer raczej ma problem z ujawnianiem uczuć, więc wolę nie ingerować w to.
Wstaję z łóżka i oddalam się ku wyjściu, jednak nie mogę się powstrzymać, dlatego zostawiam uchylone drzwi, by słyszeć ich wyznania.
– Obiecałem to już wtedy, kiedy miałem cię na rękach...
– I dotrzymaj słowa. Jesteś z Aurorą, moją jedyną, najprawdziwszą rodziną, i chcę się jeszcze nacieszyć normalnym życiem – wyznaje Candida, a ja rumienię się, słysząc ten cudowny komplement z ust mej młodszej przyjaciółki.
– Nacieszysz się nim nawet dłużej, niż powinnaś. Trzymaj się. Musimy jechać do miasta. Poradzisz sobie? – pyta mężczyzna.
– Jak zawsze. Jestem samodzielna i dobrze wychowana. Umiem radzić sobie w każdej sytuacji. Jedźcie już – pogania go i po chwili Lucyfer wychodzi z pokoju, posyła mi czujne spojrzenie i rusza korytarzem. Nie zastanawiając się ani chwili, idę za nim, lecz milczę. I tak nie powiedziałby nic, co związane z ich uczuciami do siebie, a na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo są ze sobą zżyci.
***
Stoję w holu, gdzie wszystko się zaczęło i każde wspomnienie przebywania tutaj przewija się niczym slajdy. Uśmiecham się na widok wielkiego kominka i kilku sof, na których spędziłam miło czas z elitą Lucyfera, ucząc się gry na wiolonczeli. Tak, to był fantastyczny okres, który już minął, bo po wielu lekcjach – opanowałam niektóre utwory i mogę tworzyć samodzielnie. Pewnie zajmowałabym się tym, gdyby nie choroba Candidy, i to teraz ona jest najważniejsza, a nie instrument.
– O, Auroro. Wreszcie wyszłaś! Możemy porozmawiać? No i gdzie teraz byłaś? – zagaduje Gabriel, którego próbowałam unikać jak ognia. Nie byłam gotowa na rozmowę z nim. Mój cudowny mentor okazał się kłamcą i kimś, kto tylko udaje. Przez cały ten czas ubierał cholerną maskę i zgrywał dobrego dziadka, który miał na celu pomoc biednej, zagubionej dziewczynie po przejściach, ale nie wiedział jednego: jestem dociekliwa i podejrzliwa. Lubię mieć kawę na ławie, bez żadnych zagrywek.
– Byłam tu i tam – odpowiadam niechętnie, uciekając wzrokiem, gdzie popadnie. To ślicznie zdobione schody, to obrazy wiszące nad kominkiem, to wielki żyrandol.
– Candida wyzdrowiała? A może ty jesteś chora? Badał cię doktor? – pyta zmartwiony i momentalnie kładzie dłoń na moim czole. Przestraszona odsuwam się i zabieram jego rękę.
– Spróbowałbyś tych sztuczek na mnie, a uwierz, że znam kogoś, kto pozbawiłby cię tej dłoni! – mówię groźnie i przełykam głośno ślinę. Karty na stół, dziadku.
– Mandarynko, co się dzieje? Nic nie rozumiem...
– Na pewno nic? A kto udawał przez te tygodnie i miesiące? Ja?! Gabrielu, ja wiem, kim wy jesteście! – wołam, gromiąc go wzrokiem. Dlaczego nadal robi ze mnie idiotkę? Dlaczego w ogóle tacy jak oni szukali niani w postaci człowieka? Pod tą całą maskaradą musi kryć się jakiś podtekst. Po co mieliby brać zwykłego śmiertelnika, który byłby w stanie odkryć tę ich tajemnicę, jak mogli załatwić sobie kogoś z tych tajemnych światów?
– Och... Ale... jak?
– Dociekliwość i upartość. Wystarczyło mnie lepiej poznać, by wiedzieć, że żadna tajemnica nie umknie mojej uwadze. Żyłam w domu, gdzie od tajemnic nie dało się uciec, więc jestem na nie wyczulona. Ot to, a teraz jadę do miasta z Diabłem – burczę i wychodzę przed dom, gdzie czeka Lucyfer. Czujnym wzrokiem obserwuję wszystko to, co dzieje się na górze schodów, a jestem tu ja i Gabriel, pędzący za mną jak parowóz.
– Posłuchaj... musisz na niego uważać. Jest...
– Niebezpieczny? Szkoda, że nie ostrzegałeś mnie wcześniej, a zamiast tego, dzieliłeś się cudownymi informacjami na jego temat.
– Jak ja miałem ci o tym wszystkim opowiedzieć, dziecko? Chciałabyś na wejściu usłyszeć, że jesteśmy... inni? Ostrzegałem cię, od kiedy tu weszłaś. Nie mów, że nie.
A teraz, tak nagle jak grom z jasnego nieba wspominam swoją pierwszą wizytę tutaj i Gabriela, którego miałam za starego gbura. Ostrzegał mnie przed Candidą i jej ojcem. Ostrzegał... Wysyłał sygnały, a ja uważałam to za omamy, ale kto by nie uważał? Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego, stałam się normalna i wszystko racjonalnie sobie tłumaczyłam. Nie chciałam wierzyć w jakieś niewytłumaczalne rzeczy.
– Do widzenia, Gabrielu – mówię i schodzę szybko ze schodów, wsiadając na przód samochodu. Lucyfer odpala silnik i chwilę potem jesteśmy już poza bramą, jadąc przez ścieżkę w tej mini dolinie.
– Pokłóciłaś się ze staruchem? – pyta, a ja przewracam oczami.
– Ciekawość to pierwszy stopień do Piekła. – Uśmiecham się słodko, podczas gdy mężczyzna zaczyna się śmiać.
– I mi to mówisz? Dobrane słowa, Aurorito. Jednak pytam na poważnie. Pokłóciłaś się z nim?
– Nie, Lucyferze, nie pokłóciłam się z Gabrielem. To dobry... człowiek i nie uważam...
– Plączesz się w zeznaniach. Posłuchaj, ten dziad jest specyficzny. Kiedy tu przybyłem... on chciał odebrać mi Candidę. Był dziwny, dziwniejszy niż kiedykolwiek, a przecież znam go od samych początków. Potem ty się z nim zbliżyłaś. Nie uważasz, że ma parcie na dzieci? – pyta, a ja otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Boże drogi! Czy on właśnie oskarża Gabriela... Co?!
– Przecież nie jest pedofilem! I jakby nie patrzeć: mam dwadzieścia cztery lata i okres dzieciństwa minął już dawno. Może czuje potrzebę wychowywania kogoś? Może chciał być ojcem? Nie uważasz, że takie wyjaśnienia są o wiele lepsze niż twoje?
– Pedofil.
– Instynkt ojcowski – burczę.
– Pedofil, łaknący dzieci i seksu.
– To anioł, do cholery! Jest dobry i troskliwy! Pomagał mi wtedy, kiedy ty zachowywałeś się jak skończony dupek, pedofilu. Odbudował we mnie wiarę, a ty tak strasznie go traktujesz! Zajmował się twoją córką, kiedy urządziliśmy sobie lambadę we Francji. Skończ go oskarżać! – wołam, uderzając delikatnie w szybę. Och, miarka się przebrała. Gabriel jest zbyt dobry, by móc mówić o nim takie straszne rzeczy. Tyle pomógł mi i jemu, a ten... Diabeł nie ma za grosz szacunku do swych braci.
– Wiesz, że nie wszyscy są dobrzy? Rola anioła może mylić człowieka. Dla was wszystkie aniołki są dobre i pomocne, a myślisz, że naprawdę tak jest?
– Powiedz mi, co takiego Gabriel zrobił, że uważasz go za złego? No wyduś to z siebie!
– Chciał odebrać mi dziecko i próbował to jeszcze przez wiele lat, zanim pojawiłaś się ty i dał mi spokój. Ot to! – Podnosi głos i piorunuje mnie wzrokiem. Och... W tym momencie moje dobre serduszko uspokaja się, a umysł wraca na swoje miejsce.
Myśl racjonalnie, Aurorito. Racjonalnie.
– Dałeś powody, by bać się ciebie i twoich pomysłów, Lucyferze.
– No nie wierzę. Naprawdę mówisz to wszystko mi? Robię to, bo muszę. Gdybym miał wybór: wybrałbym życie tutaj, na tym świecie, który stworzył mój Ojciec, ale On nie dał mi wyboru.
– Dał. Mogłeś pokochać to, co stworzył, a byłbyś u Jego boku. Postanowiłeś zbuntować się, a ludzie zaczęli bać się Diabła, bo był kojarzony ze złem – mówię cicho, podczas gdy Lucyfer cały wrze. Nie dosłownie, ale na pewno w przenośni. Zdenerwowany zatrzymuje samochód tuż przed wjazdem do centrum miasta i spogląda w moją stronę.
– Jeśli jestem dla ciebie aż taki zły, to dlaczego żywisz do mnie takie głębokie uczucia, co? – pyta groźnie i wysiada z wozu, okrążając go i otwierając mi drzwi. Chwyta mnie za ramię i stawia przed samochodem.
– Co to ma znaczyć?
– To, co powiedziałem, Aurorito. A teraz sobie idź, gdzie masz iść.
– Zostawiasz mnie tutaj? – pytam zszokowana.
– Podwiozłem cię pod miasto. Chyba tyle się przejdziesz, prawda?
– Miałeś racje. Czasami pozory mylą i nie jesteś taki dobry, za jakiego cię uważałam. Mam już gdzieś twoją pomoc! – krzyczę i niemal biegiem puszczam się przez ostatnie metry szosy, by wejść do centrum i zniknąć w tłumie mieszkańców i turystów, których zebrało się sporo jak na okres letni.
– Nie! Poczekaj! – woła z oddali Lucyfer, a mi przychodzi na myśl tylko jeden gest, jakim mogę wyrazić swoją irytację i powstrzymać go od pójścia za mną. Nie obracając się za siebie, wystawiam do góry dłoń i pokazuje mu środkowy palec, krocząc dumnie. Nie będzie mną nikt pomiatał. Nie jestem jakąś uległą maniaczką złych ludzi, którzy traktują innych gorzej niż zwykłe śmieci. To, że jest Diabłem to inna sprawa, ale mieszka tutaj, między społeczeństwem i właśnie w tym miejscu żądzą pewne prawa, a w moim własnym prawie obowiązuje poszanowanie drugiej osoby, z mniejszą nutką arogancji w sobie.
***
Kobieta wystukuje coś na komputerze, podając mi różne oferty mieszkań w Paryżu oraz kilku innych miast we Francji. Wachlarz propozycji jest tak wielki, że sama nie potrafię zdecydować się na coś konkretnego. Poza tym nie znam się na tak wielu sprawach, gdyż nie chodziłam wcześniej do żadnych biur. Nie rozmawiałam nawet z pracownicami takich miejsc, więc bardzo się stresuję. Pierwszy raz w życiu załatwiam tak poważną sprawę i jestem tu całkiem sama. Oczywiście: niedojrzała ze mnie istota, ale tak właśnie zostałam wychowana.
– Co powie pani na to mieszkanie? Ta kamienica jest bardzo piękna i mieszka w nim dużo młodych osób przez swoje położenie przy centrum. Niedaleko jest teatr i butiki. Pięć kilometrów do Wieży Eiffl'a, a stamtąd łatwo trafić do wielu innych zabytków. Naprawdę piękna okolica – mówi kobieta, pokazując mi na monitorze zdjęcia z lokum, które wydaje się urocze i takie sposobliwe. Myślę, że jest idealne. Nie za duże, nie za małe, no i ma śliczne widoki na najcudowniejszy zabytek Paryża, a skoro będzie dużo młodych, nie będzie tyle niepotrzebnego stresu.
– A co z czynszem i ogólną wpłatą? Można byłoby jechać do tego mieszkania i rozejrzeć się? – pytam zainteresowana.
– Musiałabym skonsultować się ze sprzedawcą tego lokum i porozmawiać. Jestem agentem nieruchomości, ale nie działałam na tak wielką skalę, jaką jest mieszkanie w innym państwie. To nie takie proste, proszę pani.
Przełykam ślinę i zastanawiam się, jak namówić tę kobietę do działania? Przecież zależy mi na tym mieszkaniu i jestem bardzo chętna, co więc nie tak jest w telefonie do tego sprzedawcy? Przez chwilę myślę nawet o skontaktowaniu się z Lucyferem, by mi pomógł, ale sam mnie wygonił i kazał załatwiać sprawy, więc jestem zdana na siebie.
– Nie da rady pani tego załatwić? To mieszkanie wiele dla mnie znaczy... – Myślę szybko, co mogę jeszcze powiedzieć, żeby ją przekonać do pomocy mi, a wtedy przychodzi do mnie czarna myśl, którą mogłabym zrealizować, ale... ale jest zła i nie powinnam tak bardzo manipulować ludźmi, lecz co mogę innego zrobić? – Jestem z rezydencji Marsheland i to mieszkanie jest nam potrzebne do rozszerzania rodzinnego biznesu. Sama pani rozumie? Sztuka w Paryżu? Toż to wspaniały pomysł i przedsięwzięcie – mówię, uśmiechając się szczerze, a kobieta otwiera szerzej oczy i robi dziwną minę, jakby przełknęła coś obrzydliwego. Oho. A wystarczyło tylko głupie nazwisko, by pomóc sobie we własnych sprawach.
Och! Dlaczego tak podle się zachowałam? Przecież to nie w moim stylu... Ano tak. Lucyfer i jego perfidne działanie. Tak to jest, jak zadaje się z Diabłem. Istnym Diabłem.
– Pani Marsheles? To znaczy.... rozumiem, że krewna. Tak rzadko widujemy rodzinę z rezydencji, że nie wiemy kto, kim jest. Bardzo miło mi poznać kogoś z Marsheland. Jak się pani nazywa, jeśli mogę wiedzieć? – pyta miłym głosem, a ja przewracam oczami. Nie chcę wyjść na niekulturalną i przynieść wstyd ich nazwisku, ale to takie okrutne, że jedna nazwa, a kobieta zmieniła całe swoje nastawienie.
– To nieistotne. Zostawię swój numer, a pani skontaktuje się ze mną, kiedy zdecyduje się pomóc mi i mojej rodzinie – oświadczam i na karteczce zapisuję szybko swój nowy numer, po czym wstaję i już mam wychodzić, gdy pracownica woła mnie.
– Załatwię to mieszkanie, pani Marsheles. Proszę dać mi tydzień, a będzie pani.
– Och! Naprawdę byłaby taka szansa? Bardzo, bardzo dziękuję! Jest pani moim aniołem – wołam z udawaną radością i pośpiesznie wychodzę, nim znowu mnie zatrzyma i będzie czegoś chciała się dowiedzieć.
Cóż ze mnie kłamca, a przecież sama tego nie toleruję i ganię wszystkich tych, co oszukują mnie. To właśnie powód, dla którego nie powinnam spotykać się z Lucyferem, i z nim w ogóle rozmawiać. Jego działanie powoduje kolejne u mnie. Zdruzgotana i pełna winy wychodzę z biura i natrafiam na najgorsze słońce, które daje mi po twarzy, więc w pobliskim sklepiku zakupuję sporych rozmiarów kapelusz i kierowana swoim instynktem, idę na plażę po trochę relaksu, a co może być bardziej relaksującego, niż wizyta na piaskach?
A: Wspomnę, że rozdział podzielony jest na dwie części, więc niedługo wstawię kontynuację tego dnia.
Znowu to robię! Wstawiam rozdział wcześniej, niż to zaplanowałam xD Poza tym ktoś w końcu domyśla się, gdzie będzie następna podróż rodzinki Marsheles?
PS. Jak tam czujecie się po dwóch miesiącach nauki? :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top