8. Francuska wizyta w słonecznej Hiszpanii

Odejście Gabriela mocno się na mnie odbiło. Resztę dnia spędzam ukryta w biblioteczce pomiędzy stosem swoich ulubionych książek. Przerażona faktem, że mogę więcej go nie ujrzeć zaglądam do biurka, gdzie pozostało wiele starego pergaminu i kałamaż z piórem. Zaciekawiona spoglądam na karteczkę, położoną dokładnie na papierze, którego boję się ruszyć, aby nie rozpadł się na kawałeczki.
"Użyj tego. Do spisania swych mądrych słów, swych nauk. Bo Ty, Auroro, także potrafisz nauczyć wiele. Twoją specjalizacją jest miłość. Anioł miłości. Teraz możesz uczyć się dalej. Twój Gabriel."

Z szoku kartka wypada mi z rąk. To jest właśnie to, co przeczuwałam. To zło. Tym okropnym wydarzeniem jest jego odejście. Pozostawił mi jedynie wspaniałe wspomnienia, nauki, które otrzymałam oraz tę karteczkę, która poleca mi spisywanie swych własnych nauk. A przecież ja nie potrafię... Nie mogę. Nie jestem na tyle mądra, by móc kogokolwiek pouczać. Lucyfer był wyjątkiem i nadal nim jest. Jemu naprawdę potrzebna jest terapia i to prosto od mojej osoby, ale nie zasługuję na miano anioła miłości ani na pisarza, który miałby uczyć innych ludzi żyć w pokoju i harmonii. Nie jestem przecież hipisem!

Zrezygnowana odkładam karteczkę na swoje miejsce, jeszcze raz zerkając na pergamin. Postanawiam dopełnić wolę Gabriela, lecz na pewno nie teraz, kiedy nie jestem gotowa na przekazanie jakiejkolwiek wiedzy na temat miłości, na temat naszej kochanej papki. Przecieram swoje mokre od łez oczy i jak najszybciej wychodzę z pomieszczenia. Naprawdę nie wiem, co ze sobą zrobić. Czuję się bezradna, pozostawiona samą z takim problemem, jakim jest dla mnie odejście cudownego anioła, a jeszcze lepszego przyjaciela i doradcy od życia.

Kucam przy ścianie, chowając głowę w kolana, pozwalając łzom opuścić oczodoły. Nie powstrzymuję się. Może gdybym zatrzymała Teodona, albo Lucyfera, przed wyciąganiem mnie z Piekła, on nadal mógłby przebywać na powierzchni, którą tak pokochał.

– Auroro. – Cichy głos należący do ukochanego wyrywa mnie z natłoku złych myśli. Podnoszę głowę, spoglądając w jego czarne jak węgiel oczy. Przykłada dłoń do mojego policzka, ocierając pojedyncze łzy. Nic więcej nie mówi. Przyciąga mnie do siebie, pozwala się wypłakać, uspokoić. W jego ramionach czuję się znacznie lepiej. Wiem, że będzie przy mnie, gdy nadarzą się kolejne przeszkody, a razem będziemy w stanie zawsze je pokonać. – Chodź. Nie płacz, słyszysz? Nie wolno ci tego robić. Już tyle przeszłaś...

– Dlaczego, Lucyferze? Dlaczego wszyscy po kolei odchodzą?! – pytam, łkając. Muszę wyglądać tak żałośnie, że nawet nie chcę na siebie patrzeć. Gdyby Candida widziała mnie w takim stanie, od razu dałaby mi wykład na temat zmywania makijażu poprzez gorzkie łzy i klęczenie przy ścianach. To silna dziewczyna, ale gdy jej walił się świat, też nie powstrzymywała emocji.

– Taka jest kolej rzeczy. Poza tym nie odszedł na zawsze.

– Jest moim przyjacielem... Tak wiele mnie nauczył! Byłam pewna, że zostanie z nami wszystkimi! – wołam zdesperowana, tłukąc po drodze stary wazon z kwiatami. Woda rozlewa się po pokoju, a Lucyfer przybiera dość wesoły wyraz twarzy, przez co marszczę brwi, jednak on się uspokaja, nadal przyciągając mnie do siebie.

– Ja jestem. Czy ja ci nie wystarczam?

– To ty to wszystko wymyśliłeś? Odesłanie go?

– Absolutnie! Auroro, bywam zazdrosny, ale nie do takiego stopnia, aby odbierać ci szczęście w postaci przyjaciół. Jak... jak możesz? – pyta cicho, a mnie robi się głupio. To wszystko przez te emocje. Oskarżyłabym każdego, którego bym spotkała, gdyż tak podle się czuję. Taka winna. Jakby cząstka mojego niepełnego charakteru gdzieś się schowała i nie chciała wyjść.

– Przepraszam... Ja...

– Nie mów nic. Po prostu przestań mnie winić za wszelkie zło. Owszem, jestem Diabłem, słynę ze zła, ale nie mógłbym zrobić ci takiego świństwa. Zaufaj mi – mówi, dotykając mojej dłoni. Zaciskam palce na jego i kiwam głową. On za dużo dla mnie zrobił, a ufać... ufam mu od prawie zawsze.

– Ufam ci – odpowiadam szeptem, ponownie zatapiając się w jego wilgotnych ustach. Od razu odpowiada na mój pocałunek, biorąc mnie na ręce, wyprowadzając z zakurzonej biblioteczki, której nikt prawie nie sprzątał od tak dawna. Nie zważam jednak na nic. Liczy się teraz i tu. Lucyfer i ja. Nasza wspólna papka, choć nie wiem jak to z jego uczuciami, to widzę, że nie jestem mu obojętna. Mocniej wplątuję się w jego objęcia, pozwalając prowadzić się do góry, ale oboje zatrzymujemy się jak wryci, kiedy widzimy, kogo przywiały nam nasze progi.

Candida stoi jak słup soli z szeroko otwartymi oczami. Uśmiecha się radośnie, a na jej policzkach formuje się rumieniec. Opuszcza swoje walizki, padając na kolana. Nie jestem w stanie pohamować szczęścia, które emanuje od mojej osoby, dlatego odsuwam się trochę od Lucyfera, posyłając mu nieśmiałe spojrzenie, po czym biegnę do dziewczyny, by móc ją otulić ramionami.

– Candido! – krzyczę, wpadając w jej objęcia. Leżymy plackiem na podłodze, podczas gdy ta małpa chichra do rozpuku.

– Ja nie wierzę własnym oczom! Nie ma córki, to wszędzie wpakujecie swoje nagie cielska? – pyta, nadal się śmiejąc. Karcę ją spojrzeniem, jednak nie potrafię się gniewać, kiedy jest tu taka wesoła, pełna energii. Zerkam w jej oczy, które wcale nie wydają się szczęśliwe. Coś skrywają. Jakieś kłamstwo, które natychmiast wyczuwam. Och, to ten instynkt, o którym wspominał Gabriel. Może i kłamstwa nie śmierdzą, ale czuć je w specyficzny sposób.

– Nikt tu nie jest nagi. Rany, Can! Tęskniłam! – wołam, trzymając ją przy sobie.

Uśmiecha się nieśmiało. Jak nigdy... Ona nie jest nieśmiała. W duchu przyznaję rację swoim myślom, jednak postanawiam pozostawić resztę tych domysłów na później. Wolę radować się chwilą obecną, póki widzę moją wspaniałą, niepowtarzalną przyjaciółkę, moją kochaną, prawie córkę. Chciałabym jej to powiedzieć, ale nie muszę. Wszystko otrzymała w liście, a ja wszystko powiedziałam tuż przed śmiercią.

Dziewczyna rzuca się na ojca, przyciskając go do siebie. Całuje jego zaczerwieniony policzek, po czym odchodzi na kilka kroków, lustrując hol. Przecież jest tak samo... Ten sam żyrandol nad nami, ten sam kominek i obraz całej rodziny; stary, wielki dywan pod nami i ten sam zapach antyku. Wszystko jest takie, jak było, zanim Candida odeszła.

– Coś nie tak? – pytam zaintrygowana jej zachowaniem. Przeczy głową, a na jej twarz powraca szeroki uśmiech. Nadal czuję, że kłamie, że coś ukrywa i to kłamstwo nie należy do najlższejszych. Być może sięga poważnej skali, lecz nie chcę na nią naciskać. Jeśli będzie uważała to za słuszne, sama powie. Zbyt dobrze ją znam, by nie móc tego stwierdzić.

– Po prostu cieszę się, że was widzę.

– Pójdę zawiadomić służbę. Zaraz naszykują ci posiłek i posprzątają twój pokój – oznajmia Lucyfer, wychodząc z holu. Posyła nam czuły uśmiech, który świadczy o jego radości, iż córka powróciła. Może jej tego nie powie, ale na pewno to czuje. Tęsknił za nią jak ojciec za swym dzieckiem, i potrafię to zrozumieć. Teraz kiedy mogę zostać z Candidą sam na sam, obserwuję ją uważniej. Wydaje się taka spokojna, wręcz nienaturalnie cicha. Marszczę brwi i razem ruszamy do saloniku "ciemniejszej" strony. Zasiadamy na sofie, a dziewczyna nadal pozostaje niewzruszona. Po prostu spogląda na otoczenie, na mnie, co rusz posyłając nieśmiały uśmiech.

– Candido, co się z tobą stało? – pytam.

– Co? Ale co miało się stać? Przecież jest w porządku. Ciężko mi uwierzyć, że żyjesz, Auroro. To wszystko.

– Mnie też ciężko uwierzyć, że znajduję się tu, gdzie jestem, jednak na pewno nie żyję tak, jak powinnam. Wiesz... wiesz o... – zacinam się, niezdolna do wypowiedzenia tych słów. Nie jestem jeszcze przyzwyczajona do nazywania rzeczy po imieniu, a zwlekanie z przyznaniem się do tego, kim jestem... wykańcza mnie.

– O twojej anielskiej duszy? Owszem wiem i bardzo się cieszę! – odpowiada, dotykając mojego ramienia.

– Nie wydajesz się szczęśliwa. Coś się stało w Paryżu? W twoim życiu? Jakieś niepowodzenia w pracy albo szkole? Candido... nie znamy się od wczoraj i widzę, że coś jest nie tak.

Oczywiście to całe "przeczuwanie" umacnia mnie w przekonaniu, że we Francji musiało dojść do jakiejś nieprzyjemności i Candida poniosła tego psychiczne skutki, a mimo to nie chce wcale o tym mówić. Miała kiedyś już jedną tajemnicę i nieźle się z nią ukrywała, więc nie zdziwię się, jeśli teraz też ukryje to przede mną, przed tą, która wie o wiele więcej niż niejeden człowiek. Nauczyłam się życia z istotami nadnaturalnymi, więc nie są dla mnie nowością dziwne zjawiska. Z czasem dało się do tego przywyknąć.

– Ale ty snujesz teorie. Wszystko gra, Aurorito. Mówię poważnie.

– Nie wierzę – mówię, karcąc ją wzrokiem. Kto jak to, ale ona powinna dobrze wiedzieć, że potrafię teraz wyczuć kłamstwo na kilometr. – Ty wredna, głupia małpo! Masz mi powiedzieć prawdę! – wołam, rzucając w nią poduszką. Dziewczyna szybko ją łapie, uśmiechając się szeroko. Cicho chichocze i odkłada przedmiot na miejsce, dokładnie tam, gdzie leżała. Centymetr po centymetrze. Idealistka. Taka jak ja...

– Problemy zawsze były i będą. W tej kwestii świat nigdy się nie zmieni. Codziennie potrafimy coś spieprzyć i będziemy nieraz spieprzać, ale takie jest życie. Raz coś spieprzysz, żeby móc to odbudować i więcej nie popełniać tego samego błędu.

– Czyli coś się stało? – dopytuję, a ona przewraca oczami. Jej mania filozofowania nadal trwa, co świadczy, że po części to nadal moja ukochana Candida, która zawsze szalała, jak tylko mogła. Nie traciła okazji, żeby komuś dopiec albo speszyć. A dziś? Dziś jest zbyt spokojna, cicha i poważna. Jak kiedyś ja... Przestaje być to śmieszne, kiedy zabiera się za picie czarnej herbaty z mlekiem w filiżance jak prawdziwa dama. Posyła grzeczny uśmiech pani, którą niegdyś nazywała "murkiem".

– Nic strasznego. Czy możemy pomówić o czymś bardziej interesującym? Na przykład o twojej relacji z tatą albo o wyjściu z Piekła. Och! Jeszcze chciałabym ci powiedzieć, że twój list... był przepiękny. W życiu nie wypłakałam tyle łez, chyba że przy twojej śmierci.

– Candido... – przerywam jej, zdziwiona tym ironicznym tonem. To nadal mi się nie podoba. Lucyfer również nie wraca, co zaczyna być bardzo niepokojące, ale nie zwracam na to uwagi, kiedy mam przed sobą odmienioną wersję mojej szesnastoletniej przyjaciółki. Jest taka młoda... a taka inna niż zwykle. Przestała być radosną, szaloną nastolatką, a zamieniła się w poważną damę dworku rycerskiego. Teraz idealnie wpasowuje się w realia tego domu i kultury rodem z XIX wieku.

– Och, mam' zelle, wybaczysz mi, ale nie przerywa się komuś w trakcie wypowiedzi – gani mnie, posyłając karcące spojrzenie, które przenosi na obraz nad kominkiem. Przełykam głośno ślinę, zdziwiona jej tonem. – Wraz z Julianem, mym dobrym kolegą odwiedziliśmy ostatnio kilka prowincji we Francji. Nie uwierzysz, ale nie tylko my zgrywaliśmy taką dziewiętnastowieczną rodzinę! Spotkałam Lady Borjours. Nauczyła mnie, jak zachowywać się prawidłowo, jak na damę przystało – odpowiada spokojnie, wzruszając delikatnie ramionami. Słucham? Od kiedy ona interesuje się tą kulturą? Myślałam, że to współczesna dziewczyna, która uwielbia nowoczesność... Tym czasem przeradza się myśleniem we mnie.

– Co...

– Nie co, a proszę, Aurorito. Postanowiłam, że również założę gospodarstwo wraz z Julianem. Chcemy zatrudnić kilka służących, może kucharek i opiekunek ogrodów. Myślisz, że to dobry pomysł? Znasz się trochę na usługiwaniu...

Jej słowa trafiają prosto tam, gdzie powinno znajdować się urażone serce. Jak ona... jak ona śmie? Zaczynam wątpić w jej pozytywną przemianę. Wstaję z kanapy, spoglądając prosto w jej ciemne oczy, które świecą swym błyskiem zainteresowania. Przekrzywia głowę na jedną stronę, posyłając mi blady uśmiech.

– Czy powiedziałam coś nie tak, chérrie?

– Candido, dlaczego tak mówisz? – pytam oburzona.

– Jak? Używam normalnego języka, Aurorito. A to że zachowuję się lepiej, czyni mnie kimś gorszym?

– Dosyć! – woła Lucyfer, wchodząc do saloniku. Omiata córkę groźnym spojrzeniem, po czym wyrywa z jej dłoni filiżankę z herbatą. Rzuca naczyniem o podłogę, przez co kawałeczki delikatnej porcelany trafiają w moją stopę. Odchodzę o kilka kroków do tyłu, przyglądając się Candidzie ze stoickim spokojem. Ona zmieniła się we mnie.

Postanawiam nie wtrącać się w relacje między ojcem a córką, dlatego też wychodzę z pomieszczenia, biegnąc prosto do ogrodu, gdzie czuję się całkiem spokojnie. Z małej kieszonki swojej sukienki w groszki wyjmuję owiniętą w papierek mini czekoladkę, składającą się z czterech, przepysznych kostek. Tę czekoladę specjalnie produkował mistrz czekoladnik, pan Sambonelles. Smak owej bomby kalorycznej potrafi na długo zapaść w pamięć, tym bardziej kiedy natrafiam na ulubiony jogurt z kawałkami jeżyn. Przynajmniej to chwilowa ucieczka przed dalszą rozmową z Candidą. Nie powinnam odchodzić w takim momencie, ale nie jestem przyzwyczajona, że i ja muszę się zajmować dziewczyną jako jej matka. Kręcę głową, zabierając się za smakowanie najlepszej czekolady, którą kiedykolwiek jadłam. Mimo że nie potrzebuję kolejnej dawki jedzenia czy słodyczy, czuję iż nadal takie coś jest w stanie mnie uspokoić, uradować. Ile szczęścia potrafi dać porządna wyżerka...

Niebo powoli pokrywa gęste pasmo ciemnych chmur, a słońce mozolnie zachodzi, by móc oświecić drogę na innej półkuli. Starając się zebrać do kupy, spoglądam w górę z myślą, że może ujrzę najlepszego doradcę, jakiego spotkałam w swoim marnym życiu. Gabriela, człowieka z niesamowicie sztywnym poczuciem humoru, wiedzą, której w tym domu nikt nie mógłby się równać i miłością do innych ludzi. Dla mnie ten staruszek zawsze był tylko człowiekiem, choć znam jego prawdziwą naturę.

Z zamysłu wyrywa mnie szelest krzewów, które znajdują się nieopodal, gdyż lasek Gabriela nadal tu jest. Odwracam się, aby zobaczyć, co mnie tak niepokoi, a zauważam tam Lucyfera z miną zbitego kota. Ze spuszczoną głową podchodzi do mnie, kładąc ją na mym ramieniu. Oddycha miarowo, powoli wypuszczając powietrze z ust. Nic nie mówi, ale po jego zachowaniu mogę rzec, że rozmowa z Candidą nie należała do łatwych.

Łapię go za rękę, zaciskając palce na jego, dodając tym samym otuchę, a także zachęte do wypowiedzenia słów, które na nim spoczywają. Ponownie wypuszcza powietrze, podnosząc głowę z mojego ramienia.

– Już rozumiem przyczynę jej zachowania – oznajmia cicho, ledwie słyszalnie. Spoglądam na niego pytająco. Ja również jestem bardzo ciekawa, co takiego mogło się stać tej młodej dziewczynie, że jej zachowanie diametralnie uległo zmianie, a dawna "pasja" do kultury dziewiętnastego wieku powróciła z podwojoną siłą. Przecież ona zwracała się do mnie, jakbyśmy żyły na francuskim dworku. – Nie chcę cię straszyć...

– Lucyfer. Ty mnie nie chcesz straszyć? Naprawdę ty? To, co jest wokół nas, straszyło mnie kiedyś. Dziś... już chyba nic nie jest w stanie mnie wystraszyć, odstraszyć, zastraszyć. Mów śmiało. – Uśmiecham się czule, przelotnie dotykając jego ramienia. On również posyła mi swój złośliwy uśmieszek, którego tak bardzo mi brakowało. Jego całego mi brakowało, ale wiemy o tym oboje i nie trzeba pięć razy przypominać. Lucyfer nie jest jeszcze przyzwyczajony do okazywania uczuć, dlatego muszę się hamować, nie chcąc go zrazić do siebie i naszej bliskiej relacji.

– Masz rację. To ty siejesz postrach w Piekle, więc nie mam, czym się martwić – mówi kpiąco, nadal utrzymując ten zwycięski uśmiech. Mocno uderzam go w ramię, na co on wydaje z siebie coś na kształt śmiechu, a może jęku. – Ja przecież tylko prawdę prawię! – woła, śmiejąc się.

– Nie byłam wcale taka straszna. To, że chciałam rozwiesić waniliowe zapaszki, trochę nakrzyczałam o bałagan i zagoniłam ich do pracy, to było dla nich straszne? Chyba nie poznali mojej matki... – stwierdzam, a po chwili sama zaczynam się śmiać. O tak. Nawyk sprzątania i posiadania wszystkiego w idealnym porządku było, i zapewne nadal jest, obsesją mojej mamy. Uwielbiała czystość, była idealistką. Z czasem przestała na to tak zwracać uwagę, kiedy to sprawy z Mariano nieco się pokomplikowały. – No dobra, może trochę straszna byłam.

– Auroro, to jest Piekło! Tam żadnych zapaszków i porządku nie może być – oznajmia mężczyzna, poklepując mnie po ramieniu. W jego czarnych oczach mogę dostrzec te iskierki szczęścia i radości, a także beztroski, którą teraz w sobie ma. Jest takim ukochanym, zabawnym chłopcem potrzebującym ciepła, miłości oraz opieki. I ja wiem, że mogę mu to dać.

Uśmiecham się czule, mocno go przytulając. Przez ten gest chcę mu dać do zrozumienia, że jest dla mnie, razem z Candidą oczywiście, najważniejszy, że wybaczam mu te głupie napady zazdrości, mimo że czuł to z powodu wyjścia na spacer z Gabrielem. Och, to totalny pacan, ale nietrudno go nie kochać, bo w głębi serca, które ma lub nie ma, jest niesamowicie dobry, obdarzony empatią i miłością do bliźniego, chociaż tego nie okazuje.

– Tak trudno ci zrozumieć, że jesteś dla mnie całym światem? – pytam cicho, kołysząc się na prawo na lewo. Jego ciało zastyga w bezruchu, jakbym powiedziała coś okropnego. Odsuwa mnie od siebie, obdarzając delikatnym pocałunkiem w czoło.

– Czasami trudno, ale postaram się do tego przyzwyczaić. Jednak teraz...

– Mamy inne sprawy na głowie. Tak, wiem, dlatego przejdźmy do nich. Co z Candidą? – Lucyfer bierze mnie za rękę, prowadząc wzdłuż ścieżki z kamyczków. Ta dróżka powstała tylko dzięki mnie i Gabrielowi, świetnemu współpracownikowi. Męczyliśmy się z tymi kamolcami, ale wyszło nam coś pięknego, idealnie komponującego się z roślinnością tuż obok.

– Jesteś gotowa na te informacje? – pyta spokojnie, jednak ja wyczuwam w jego głosie pełne napięcie i stres. Oczywiście, że to odczuwa. W końcu chodzi tu o naszą słodką, małą, prawie dorosłą Candidę. Kiwam głową, niezdolna do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Przeczuwam, co może mieć na myśli, ale boję się tej prawdy wypowiedzianej na głos.

– Pomieszałyście się charakterami, Auroro... – wyznaje, a ja wciągam powietrze do płuc. Tak czułam... To były jedne z najgorszych obaw, przed którymi starałam się jakoś bronić, jednak koniec końców, ciche przypuszczenia zrodzone w głowie, sprawdziły się i stały się bolesną prawdą.

– Jak? Jak to się stało? Przecież to wręcz niemożliwe!

– Owszem, możliwe. Przy oddaniu duszy, oddałaś jej połowę charakteru, natomiast twoją pustkę zapełniły jej cechy. Dlatego stałaś się nieco otwarta i kapryśna, to jest Candida. A dlaczego ona stała się delikatna, nieśmiała i aż za mądra? Na to pytanie chyba już znasz odpowiedź.

– Ale jak to wyleczyć? Czy w ogóle się da? – pytam z nadzieją. Och, gdyby tylko można było to uleczyć tak, jak stało się z chorobą Can. Mimo że do końca nie została uleczona u tego uzdrowiciela z Kalifornii, to może teraz też... Cóż za głupie nadzieje!

Zatrzymuję się na chwilę, aby wziąć głęboki wdech, usiąść na ławce i popatrzeć w prawie pomarańczowe niebo. Co teraz z nami się stanie? Przecież nie mogę mieć cech Candidy, gdyż nigdy nie będę w stanie się zaakceptować i czuć się swobodnie. A mówią, że ludzie nieraz czują się jak w nie swojej skórze. Teraz i ja mogę tak powiedzieć.

– Tego nie wiem, Auroro, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby przywrócić wam wasze charaktery. Nie wyobrażam sobie ciebie... innej, a Candidy takiej za mądrej i za bardzo wygadanej.

– Potrafi być nieśmiała – mówię, czując, jak policzki okrywa mi delikatny rumieniec. Mimo że tę cechę przejęła Can, nadal potrafię zachowywać się jak ja.

– Ale to nie ona, moja droga. A ty to nie w pełni ty, przecież dobrze o tym wiesz. Nigdy nie czułaś się ze sobą dobrze, więc jak masz się tak czuć, kiedy jesteś w połowie w nie swojej skórze.

Jakby czytał mi w myślach! Uśmiecham się sama do siebie i kiwam głową Lucyferowi. Po części ma rację. Powinniśmy zacząć obmyślać, co zrobić, by nasze charaktery wciąż były naszymi charakterami. Candida nie może tak się zachowywać, a jej mądrości mogą źle wpłynąć na całe jej życie. Od kiedy szesnastolatka chce zakładać z prawie obcym mężczyzną jakieś gospodarstwo i żyć z dala od przyjaciół, szkoły i normalnej pracy? Martwię się o nią, bo to nadal moja najlepsza przyjaciółka, a zarazem dziewczyna, którą opiekuję się jak córką, gdyż takie me zadanie.

– W takim razie... co teraz? Candida już wie? – pytam.

– Wie, jednak na początku mi nie uwierzyła. Musiałem przejść do radykalnych kroków, żeby uświadomić jej, że to nie ona.

– Co?! Jakie radykalne kroki? Lucyfer, o czym ty mówisz?!

– Aj, spokojnie. Już byś mnie o coś oskarżała. Chodźmy lepiej, póki kolacja na stole ciepła – mówi czule, podając mi dłoń. Ale z niego bajerant... Koniec końców poddaję się jego złośliwym uśmieszkom i temu ironicznemu tonu, więc ruszamy do rezydencji.
Przecież Candida to człowiek, musi jeść, a jako że my również nie musimy rezygnować z przywilejów jedzenia, skorzystamy z jadalni, żeby wspólnie zjeść posiłek i przedyskutować to, co zostało stwierdzone. Potrzebny nam Ezekiel, to na pewno. Myślę także nad Raulem, ale to straszny kretyn i sama nie wiem, czy przyda się na tyle, aby rzeczywiście pomóc, nie przynosząc nam problemów.

Przechodzimy przez hol, napotykając ciekawskie spojrzenia Amary i Michaela. Ostatnio słyszałam, jak Lucyfer rozmawiał przed odejściem Teodona o zachowaniu kobiety. Podobno podczas mojej nieobecności była bardzo bezpośrednia i otwarta na mego partnera, dlatego postanawiam uciąć z nią małą pogawędkę. Choć na anioła nie przystało takie zachowanie, to nigdy nie czułam się aniołkiem. I jeśli będzie możliwość ponownego przeistoczenia się, wybiorę ciemniejszą stronę. Nigdy nie zasłużyłam na to, by móc świecić aureolą nad głową.

– Hej, paniusiu! Mamy chyba do pogadania! – wołam w jej stronę, zatrzymując przy okazji Lucyfera. Zerka z ciekawością na mnie, a potem na Amarę, która momentalnie blednie. Oczywiście, ma ten dar do przeczuwania, więc domyśla się, co się kroi. Uśmiecham się szeroko, podchodząc do niej, takiej pięknej królowej bieli. – Słyszałam, że szukasz partnera na jedną noc.

– Co? Nie rozumiem, o co ci chodzi... – mamrocze, przewracając oczami.

– Och, błagam. Nawet ze mną nie zadzieraj, ty mała zdziro – warczę, piornując ją wzrokiem. Dziewczyna wciąga powietrze i mocno zaciska pięści. Pewnie nie tego się po mnie spodziewała. No bo gdzie aniołowi przystało na takie słownictwo, ale skoro Gabriel mógł przeklinać, nie ponosząc żadnych konsekwencji, to mi również wolno. – I nie przerywaj mi. Skoro jesteś taką damą, powinnaś wiedzieć, jak się zachowywać w rezydencji takiej jak ta – mówię, kiedy widzę, że już ma otwierać usta i coś mówić. Nie chcę słuchać tych okropnych słów, zwłaszcza że myślałam o zmianie Amary w kogoś dobrego. Chciała być mym aniołem stróżem, a potem zaczęła podrywać Lucyfera. Zdzira i koniec.

– Zaczynasz przeginać, panno Wybawicielko Świata.

Jej słowa trafiają prosto tam, gdzie powinny, powodując, że zaczynam się bardzo irytować, a gniew przejmuje nade mną kontrolę. Cały czas obserwuję jej twarz, jej wzrok i mowę ciała. Myśli, że może mną pomiatać. I to jej poważny błąd.

– Zaczynasz mnie denerwować, panno Chcę Zaliczyć Każdego Przystojnego Bogatego Faceta.

Słyszę, jak Lucyfer cicho chichocze, opierając się o ścianę. Nie zwracam chwilowo na niego uwagi, gdyż mam poważniejszą sprawę do załatwienia.

– Nie mów tak do mnie!

– Wolisz, żebym użyła gorszego języka? No cóż... jeśli tak bardzo tego pragniesz...

– Przestań! – krzyczy, odpychając mnie do tyłu, przez co wpadam w śmiech.

– Zachowujesz się jak rozkapryszona gimnazjalistka. Nie rób tego, przestań robić to... Tylko że nie ja próbuję każdemu porządnemu człowiekowi wskoczyć do łóżka, a od Lucyfera trzymaj łapy z daleka. Uczyłam się boksu i krav magi w Piekle, więc nie radzę ci ze mną zadzierać.

Amara prycha i odwraca się tyłem, ruszając do swojego saloniku wraz z Michaelem, który wygląda na nie wzruszonego zachowaniem przyjaciółki. Może nawet jest jednym z jej kochanków i czuje się wręcz zaszczycony, iż wybrała właśnie jego. Nie mogę powstrzymać głupiego uśmieszku, a kiedy odwracam się, by zobaczyć ją jeszcze raz, jestem świadkiem, pokazywania mi środkowego palca. Och, to działa tak samo jak czerwona płachta na byka.

Od razu biegnę w jej stronę, powalając ją na podłogę. Serwuję jej na przystawkę soczystego policzka, a na danie główne decyduję się na pięść i porządne kopnięcie w piszczel. Dziewczyna krzyczy na mnie, jednak mało co mnie to obchodzi.

– Jeszcze raz to zrobisz, a będziesz zbierać zęby z podłogi! – warczę, ponownie odrzucając jej pustym łbem o panele. – A teraz spieprzaj i nigdy nie zadzieraj z byłą panią Piekła!

– Dobra, dobra, wojowniczko ninja, chodźmy już – pogania mnie Lucyfer, podnosząc z chudego ciała Amary. Uśmiecham się zwycięsko, dołączając do mężczyzny, wyglądającego na równie zadowolonego co ja. Ściska mnie w talii i całuje w czoło. – Jesteś prawdziwą boginią. Moją prywatną Ateną.

– Wkurzyłam się. Mam nadzieję, że wzięła tę lekcję na poważnie. Poza tym ci bogowie greccy naprawdę istnieją czy to bujda? – pytam z ciekawości, kiedy przechodzimy przez następne korytarze, aż dochodzimy do drzwi jadalni, gdzie czekają już dwie, stałe panie. Witają się z nami, po czym możemy wejść do środka. Przy stole siedzi Ezekiel, San, Amaron oraz Candida, swobodnie z nimi gawędząca. Trzyma w rękach dwie książki, które z radością pokazuje chłopakom.

– Nie spotkałem żadnego z nich, a przecież Hadesa musiałbym, gdyby istniał, nieprawdaż?

– Prawdaż, prawdaż. Na co masz ochotę? Polędwiczka, udziec? A może coś bardziej hiszpańskiego? – Siadamy obok siebie, a ja zerkam na różne dania, pojawiające się na stole. Lucyfer posyła mi kolejny złośliwy uśmieszek, którego ani trochę nie rozumiem.

– Pytasz mnie... na co mam ochotę? – Powtarza moje pytanie, poruszając jednoznacznie brwiami, przez co domyślam się, o co mu chodzi. Zalewa mnie fala gorąca, która trafia tam, gdzie budzą się wszelkie zmysły. Czuję, jak moje policzki przbierają odcień idealnej czerwieni, a uśmiech sam wkrada się na twarz. – Na ciebie – mruczy Lucyfer, dotykając mojej ręki pod stołem.

– Bardzo chciałabym być łakomym kąskiem na tymże stole, jednak ze smutkiem zawiadamiam cię, że jeszcze jedna taka sprośna uwaga przy jedzeniu, a będziesz spał na kanapie w salonie – oznajmiam cicho, starając się brzmieć na poważną. Już po chwili moje starania idą się prać, kiedy zaczynam cicho się śmiać.

Reszta domowników zwraca na nas większą uwagę, a Ezekiel posyła radosny uśmiech.

– Gołąbeczki, ja wiem, nie potraficie się jeszcze sobą nacieszyć, jednak mamy sporo pracy. Auroro, wiesz już?

– Wiem, wiem, przepraszam. Candido? Jak się czujesz? – pytam dziewczyny, a ona wzrusza ramionami.

– Wiedząc, że mam połowę twojego charakteru? Paskudnie! Przecież jesteś taka nudna i filozoficzna...

– Can! – wołam, rzucając w nią ściereczką, która dziwnym trafem znalazła się na mych kolanach. Moja przyjaciółka wreszcie szczerze się śmieje, a ja wiem, że to całkowicie jej śmiech i jej uwagi. Myślę, że również będzie się starała przywrócić na siłę swoje dawne cechy, a skoro obie już wiemy, co jest przyczyną naszego zachowania, nie będzie problemu z dogadywaniem się jak za "tamtych czasów".

A więc pierwsze poważniejsze problemy przed nami. Szykujcie się, bo w tej części zaplanowałam o wiele więcej przeszkód w życiu rodziny Marsheles. Z ciekawostek: jestem w trakcie porządnych poprawek MD. Być może kiedy skończę, zaznacie trochę nowości tam. Przede wszystkim... a zresztą, będzie niespodzianka!

PS. Po zakończeniu MA pojawią się takie dwa krótkie shoty czyli "Jak być demonem" według Lucyfera i "Jak być aniołem" według Gabriela. Będę serdecznie zapraszać na lekturę w imieniu moich dobrych przyjaciół <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top