21 List od Trupa

Dazai spoglądał na zegarek na ścianie swojego salonu ze zniecierpliwieniem. W dłoniach trzymał szklankę rumu o którą stukał palcem. Miękka i wygodna kanapa pożerała go żywcem w swoim przyjemnym materiale. Wskazówki zegara wskazywały godzinę wpół do dwunastej. Nawet gdyby samolot Mary został opóźniony byłaby już w trakcie podróży do rodzinnego Londynu. Westchnął patrząc teraz na obiekt jego zestresowania. Na stoliku, obok popielniczki leżał list. Przełknął ślinę odkładając szklankę a zamieniając ją na świstek. Rozdarł sprawnie kopertę wyjmując z niej kartkę. Zauważył jak dużo było na niej napisane. Zapewne znajdowało się w nim wszystko co nie zdarzyła mu powiedzieć przez te niesamowite dwa miesiące życia. Odrzucił na bok kopertę rozkładając sam list aby go przeczytać.

Drogi Osamu Dazai

Wiele słów przez ostatnie miesiące nie było w stanie opuścić moich myśli, abyś mógł je usłyszeć. Starannie zbierałam je w tym liście, który mam nadzieję otworzyłeś kiedy siedziałam już w lecącym samolocie. Nie przeżyłabym gdybyś zaczął go czytać wcześniej i, nie daj Boże, zadzwonił w tej sprawie do mnie. Na wiele pytań nie zdążyłam ci odpowiedzieć. Wybacz za to.

Na początek moja wielka tajemnica jaką ukrywałam przed tobą. Moje bandaże. Zakrywają wiele obszarów mojego ciała. To właśnie one wzbudziły w tobie zainteresowanie mną, prawda? Ukrywają one moje brzydkie, gnijące ciało. Jak zauważyłeś nie używam swojej mocy, chyba że jest to sytuacja bez innego wyjścia. Moje ciało gnije coraz bardziej przy każdym jej użyciu. Pani Christie tłumaczy to jako "przejmowanie czyichś nieszczęść na siebie i zatruwanie się nimi". Może ma rację. Faktycznie widzę nieszczęścia innych i powoduje destrukcję. Ludzkie cierpienie potrafi przybierać różne formy. Czasami są to błahostki mniejsze od myszy polnej a czasami potwory wielkie jak słoń.

Tutaj pojawia się twoje inne pytanie. O moje leki. Gdyby nie one zgniłabym w momencie, kiedy jakaś infekcja dotarłaby do mojego serca bądź mózgu. Leki są tylko po to, aby to wstrzymać na dłuższy czas. Nie uleczą mnie, ale nie ma się czym przejmować. W końcu każdy kiedyś umrze a jak to żadna różnica. Mam jedynie nadzieję, że nastąpi to po naszym ewentualnym spotkaniem w przyszłości... A przynajmniej mam taką nadzieję. Nigdy ci o tym nie powiedziałam, ale kiedy uratowałam cię od zamarznięcia nie wzięłam przed wyjściem tabletek i zastrzyku. Stwierdziłam, że bardziej opłaci się narazić swoje życie niż twoje. Było to głupie, ale sam oceń mój występek.

Kolejna kwestia. Moja przeszłość. Nie spytałeś o nią wprost, ale na balu wiedziałam, że byłeś o nią ciekawy. Moja przeszłość jest mroczna. Zabiłam swoją matkę, kiedy mnie rodziła, rozumiesz? Już wtedy, w jej łonie byłam przeklętym tworem. Opiekę sprawował nade mną mój ojciec. Nie dziwne mi, że obwiniał mnie za śmierć swojej żony. Jego złość, agonia i uzależnienie od alkoholu to wszystko moja wina. Lata dziecięce nie były dla mnie żadną przyjemnością. Bałam się, jak tchórz, wracać do domu gdzie czekał na mnie ojciec. Za dnia a czasami nawet nocą spędzałam czas w mojej kryjówce z Azraelem, moim własnym odzwierciedleniem nieszczęść. Już wtedy używałam na sobie swojej mocy z tą różnicą, że nie jest ona w stanie mnie zabić w ten sposób. Nie wiedziałam wtedy, że mój "wyimaginowany przyjaciel" Azrael jest moją własną depresją.

W wieku dziesięciu lat zabiłam swojego ojca. Użyłam na nim Frankensteina. Patrzyłam na ten terror. Przerażona i już wtedy obdarzona pierwszymi śladami gnicia, uciekłam w las gdzie spotkałam doktora Moriego, twojego szefa. Zaopiekował się mną i otoczył czułością, której nie znałam. Wszczepił we mnie zamiłowanie do chemii, biologii czy też medycyny. Niestety jego jednostka musiała opuścić ten teren a jako cudzoziemiec nie mógł mnie zabrać ze mną. Oddał mnie pod skrzydła Zakonu Wierzy Zegarowej.

Tam poznałam panią Christie. Zajęła się mną, wytresowała na wiernego członka organizacji, mądrą i oczytaną kobietę oraz pozwoliła dalej rozwijać moje zainteresowanie do przedmiotów przyrodniczych. Nie potrafiłam wtedy dobrze panować nad moją mocą. Zdarzały się incydenty, kiedy prowadzona nienawiścią do ludzi i wyuczonym strachem do nich traktowałam ich Frankensteinem. Agatha nauczyła mnie okiełznać tą diabelską moc.

Chciała nawet znaleźć leki na moje gnicie. Jaka dobra z niej kobieta. Ulitowała się nade mną. Wzruszona jej chęcią chciałam zrobić wszystko, aby nie było to dla niej problematyczne. Udało mi się wynaleźć moje leki. Pani Agatha była zachwycona.

Tutaj moja historia to łańcuch niekończącej się służby Zakonowi. Aż do tej pory, wszystkie zlecenia jakie odstawiłam były robione nieskazitelnie dobrze i zgodnie z planem. Wszystko po to, aby spłacić mój dług u mojej wybawczyni. Kto inny odważyłby się wtedy pomóc takiej istocie jak ja?

I pojawiła się Jokohama. Miasto nadmorskie w Japonii. Ukrywał się tutaj złoczyńca oraz ty z Odą. Już wcześniej planowałam złamać zasadę pani Christie o niekontaktowaniu się z Portową Mafią. Z bólem serca to zrobiłam. Potrzebowałam przewodnika po tym mieście i jego podziemnych sekretach. Skłamałabym gdybym powiedziała, że tego żałuję. Gdyby nie mój grzech wobec obietnicy nie poznałabym ciebie, twojego wiernego przyjaciela i zapewne nie spotkałabym się z doktorem Morim. To wszystko bardzo mnie odmieniło choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. I za to bardzo dziękuję.

Ale oprócz mówienia tylko o sobie chciałabym porozmawiać na twój temat, Dazai. Przez te dwa miesiące zdążyłam wiele się o tobie dowiedzieć. O twoim portrecie fizycznym jak i psychicznym. Nie wiem czy możemy siebie nazywać przyjaciółmi, jednak jako twoja pewna znajoma chciałabym ci podarować kilka rad.

Nie bój się ludzi. Wiem, robisz z siebie błazna, śmiejesz się, wygłupiasz się i podrywasz kobiety, aby ukryć swój najgłębszy strach. Ludzie potrafią być straszni, doświadczyłam ich brutalności, rządałam za to nawet zemsty. Nie ma sensu. Od ludzi nie ma ucieczki. Ale podziwiam z jaką starannością wyćwiczyłeś swoje zdolności aktorskie biorąc pod uwagę, że jesteś młodszy ode mnie.

Ludzie zawsze będą przy tobie. Nie bój się, nie jesteś sam, Dazai. Jesteśmy trochę do siebie podobni. Ani ja, ani ty nie jesteśmy do końca normalni. Jest coś w nas co czyni nas tak bliskich sobie a jednocześnie odległych, niemożliwych do dotknięcia. Pewnie dlatego też, samoistnie, zająłeś ważne miejsce w moim sercu.

Udało mi się cię rozszyfrować, Lype. Jednak nie musisz się obawiać. Nie mam zamiaru wykorzystać tego przeciwko tobie. Ale chcę, abyś wiedział, że nie jesteś jedynym, który widzi ten świat inaczej.

Twoja,
Mona Lisa.

Po odczytaniu listu Osamu był kompletnie zdruzgotany. Taka niewinna i cicha osoba poznała go lepiej w ciągu dwóch miesięcy niż sam Odasaku. Przez jeszcze długą chwilę wpatrywał się w kartkę wypełnioną słowami Angielki. Był w szoku. Przejżała jego prawdziwą twarz na wylot. Nagle zabrało mu się na potężne torsje i ból brzucha. Czym się tak stresował? Czyżby nawet to przewidziała? Że jej wyznaniem będzie tak zestresowany, że będzie czuł skurcze żołądka na myśl o kobiecie w tym samym mieście co on? Dlatego postanowiła najpierw upewnić go w fakcie, że jest już daleko od niego i nie zrobi mu krzywdy. Niestety, to jeszcze bardziej targało jego słabe emocje. Wiedział, że jest to inteligenta osoba ale żeby aż tak?

Drżącymi dłońmi odłożył list i schował w nich swoją twarz. Westchnął ciężko niespokojnym oddechem. Skąd to nagłe załamanie nastroju? Czuł jak jego maska odkleja się brutalnie od jego prawdziwej, ohydnej twarzy, którą tak sprawnie ukrywał. Warknął coś pod nosem niespokojnie. Zamknął mocno oko marząc o tym, aby to był jeden wielki koszmar.

Ale czy był to koszmar? Z drugiej strony chłód jaki opatulał jego ramiona w samotnym domu wydawał się ostatnim towarzyszem jakiego chciał teraz przy sobie mieć. Odasaku. Chciałby wszystko opowiedzieć Odzie, ale nawet przed nim w pewnych momentach zakrywał twarz maską. Co zrobić? Kogo chciałby mieć przy sobie? Kogo nie przeraziłby swoim prawdziwym odbiciem?

No tak. Jedynie inny potwór, równie szkaradny co on, zniósłby jego towarzystwo. Jedynie ona, Mary. Pomyślał, że wylatując zrobiła mu ogromną przykrość w szczęściu. Jednocześnie nie chciał, aby widziała go w takim stanie, ale również pragnął by ciepło jakie przekazała mu swoimi ustami było odczuwalne nie tylko na jego dłoni. Chciał, aby to przyjemne uczucie zawitało także w jego sercu.

- Och, Mona Liso. Jak mogłaś mnie potraktować tak okrutnie? - spytał pustą przestrzeń wokół siebie, jakby mając nadzieję, że cisza zaniesie to pytanie do Shelley. Przęłknął głośno ślinę podnosząc wzrok na list. Chciał krzyczeć, płakać, przeklinać. Pragnął zatrzymać Mary i mieć ją cały czas na oku aby mieć pewność, że nie wykorzystuje swojej wiedzy przeciwko niemu.

Marzenie ściętej głowy.

Mary nie wróci. A przynajmniej nie teraz, kiedy zepsuła swoją misję. Musi ją posłusznie odpokutować w Londynie. Kiedy jej kara się skończy? Tego tak na prawdę nie wie nikt. Z jednej strony chciał, aby ona w ogóle nie miała kary, ale z drugiej strony... O Boże, jak byłby on w stanie życzyć jej cierpienia?

Zauważył jedno zdanie w jej wyznaniu. To, gdzie przyznaje, że zajął ważne miejsce w jej sercu. Czyżby Mary chodziło o zakochanie się w nim? Oby nie. Szybko tego pożałuje. A może nawet to przewidziała i aby tego uniknąć wyleciała? Znowu przeszły go ciarki na tą ponurą myśl. Czuł się taki zagubiony po przeczytaniu tego koszmarnego listu.

Nagle do jego uszu dotarł dźwięk komórki. Wzdrygnął się spłoszony wyciągając ją z kieszeni spodni. Chuuya. Co on może chcieć w takim momencie? Nie powinien być na misji? Dazai wziął kilka głębszych oddechów zakładając z powrotem swoją maskę. Odebrał połączenie drżącymi dłońmi.

- Chuuya! Co się skłoniło żeby zadzwonić do swojego partne--

- Ten dupek, Yakumo, powiesił się - rudowłosy brutalnie przerwał powitanie Osamu. Coś w środku szatyna pękło na odgłos tych jakże kosmicznych słów. Yakumo? Ten dziwny, spokojny właściciel kawiarni w której poddaszu mieszkała Mary? Ten, z którym rozmawiał po bolesnym skrytykowaniu Shelley? - Znaleźliśmy go w spalonej kawiarni. Na sto procent było to samobójstwo miał przy sobie zapalniczkę a w środku znaleźliśmy ślady benzyny. Gdyby nie plakietka nie rozpoznalibyśmy go - zapewne nie słysząc odpowiedzi od Dazaia rudzielec kontynuował swój monolog.

- Był szczęśliwy na myśl o dzisiejszym festiwalu. Zapewne dlatego, że znalazł w nim perfekcyjną okazję do samobójstwa - zaśmiał się gorzko. Śmierć kogoś takiego wstrząsnęła nim, oczywiście, ale był zbyt zmieszany świstkiem papieru od Mary.

- Nie dzwonie do ciebie, żebyś mi tutaj prawił wykłady na temat samobójstw i perfekcyjnych okoliczności. Dzwonię, żebyś ruszył swoje leniwe cztery litery i przyszedł tutaj - warknął Nakahara wściekły na swojego towarzysza. Egzekutor nigdy by się do tego nie przyznał, ale nie ważne czy byłaby to osoba znajoma czy nie widok samobójstwa wzbudza w nim pewne uczucia.

Dazai nie miał wyboru. Musiał iść i udawać, że nic się nie stało. Pożegnał Nakaharę po czym westchnął zmęczony rzucając okiem na list. Mruknął coś pod nosem kiedy stawał z fotela. Zgrabnie schował list do koperty i umieścił go na półce pod stolikiem. Wyszedł ze swojego domu zdruzgotany, nie mogąc dalej się pozbierać z szoku.

Na miejscu wszystko wyglądało tak, jak myślał. Zgliszcza po ukochanej kawiarni, opalone ściany ledwo trzymające wszystko w jednym kawałku. A na zewnątrz przed wejściem worek ze znalezionym ciałem właściciela. Na podpalonej szyi pozostałości po przypalonym do skóry sznurze. Na ubraniu w okropnym stanie widoczna plakietka z imieniem i nazwiskiem nieszczęśnika.

- Widziałem go raz w życiu. Ten typek był dziwny, ale nigdy bym go nie podejrzewał o taką rzecz - mruknął cicho Chuuya z kapeluszem w dłoniach. Patrzył na ciało z góry, ale z należytym szacunkiem. Nie w jego manierach leżała ignorancja nad kimś zmarłym.

- Dobrzy ludzie odchodzą najszybciej - westchnął szatyn chowając dłonie w kieszeniach swoich czarnych spodni. Pociągnął smętnie nosem tupiąc w zamyśleniu butem o kostkę. Wzrok miał nieobecny, chory. Dziwny wygląd swojego towarzysza zauważył rudowłosy. Już otwierał usta, aby spytać się co takiego trapi Osamu, kiedy usłyszał melodię komórki. Najmłodszy w historii herszt mafii wyciągnął urządzenie odbierając niezwłocznie. Odszedł przy tym od ludzi. - Odasaku? Coś nie tak? Lot Shelley? - spytał błyskawicznie nieco cichym tonem, aby nie zainteresować innych ludzi.

- Dazai... Jej lot... - jego przyjaciel wydawał się zdyszany i niespodziewanie niespokojny, nawet zestresowany. Egzekutor zmarszczył brwi. Coś było wyraźnie nie na miejscu skoro wyprowadziło z równowagi taką oazę spokoju jak Oda.

- Mów. Słucham uważnie - oznajmił starając się brzmieć nadzwyczajnie spokojnie. Ha, jaka żałośnie idealna maska.

- Lot Shelley... Samolot którym leciała miał wypadek. Prawe skrzydło zaczęło się palić niedługo po wystartowaniu i... - przerwał na moment, aby zaczerpnąć powietrza. - Upadli. Dosłownie przed kilkoma sekundami... Dazai? Jesteś tam? Halo? - Odasaku nie mógł niczego usłyszeć po drugiej stronie. Zaniepokoiło go to. Może nie powinien dzwonić do niego w pierwszym kroku po zobaczeniu tej okropnej eksplozji. Było niemal na sto procent pewne że w takim wypadku żaden pasażer nie przeżył i ta świadomość mroziła szpik kostny Odasaku oraz Dazaia. Ich towarzyszka w jednej chwili odeszła... Jak płomień świecy.

- Ha... Odasaku, świetny żart. Nie znałem cię z tej strony, na prawdę! - zaśmiał się sucho. Nie, nie zaakceptuje tej rzeczywistości tak łatwo. Jak taka osoba byłaby w stanie ich w jednej chwili opuścić? Jednak jego obawy rosły i rosły z każdą kolejną sekundą ciszy jego przyjaciela. - Nie mówisz prawdy. Nie możesz mówić prawdy - westchnął ostatni raz zanim przestał oddychać z wielkiego strachu i osamotnienia.

Dziwne. Jeszcze przed chwilą myślał, że fakt ogromnej wiedzy Mary o nim był jak chodzący koszmar. Teraz? Na wiadomość o jej katastrofalnej śmierci czuł samotność większą niż kiedykolwiek wcześniej. Był to jedyny potwór taki jak on, który stąpał po tej grzesznej ziemi. Jedyne istnienie, które gwarantowało mu pewnego rodzaju podparcie. W tym momencie Dazai czuł smutek i paskudną samotność.

- Przepraszam, Dazai.

- Nie, to ja przepraszam - po tych słowach wyłączył się.

Tego dnia ani jeden z nich nie zamienił ze sobą słowa. W pracy przy śledztwie okoliczności śmierci Koizumiego Osamu udawał swoje dobre, stare oblicze. W barze Lupin ani on ani Sakunosuke nie rozmawiali o tragedii jaka zawitała w ich sercach. Nie mogli mówić o tym także przy Ango. Co jakiś czas wymieniali jedynie przelotne, smętne spojrzenia. Cóż za grobowa boleść wkradła się do nich!

Temat był zakończony. Jako dobrzy przyjaciele nie potrzebowali słów, aby o tym rozmawiać. Wystarczyło siedzieć obok siebie, oddychać, mrugać, wzdychać. Nie potrzebowali nawet zerknięcia na siebie. Pogrążeni byli w ogromnej żałobie i nikt, kompletnie nikt nie zapłakał nad beznadziejnym losem angielskiej agentki Mary Shelley.

Koniec części pierwszej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top