11 Czarne Światełko

Miała wtedy dziesięć lat. Zdecydowanie za mało, aby tyle przeżyć i nosić tak ogromny ciężar na barkach. Uciekała tego dnia. Uciekała ile sił w nagich stopach od świeżo wypatroszonego ciała ojca. Obraz swojej zbrodni dalej migotał jej przed oczami tak samo jak dziwne i nieprzyjemne szepty. Po jej ciele dalej rozprzestrzeniała się zaraz, która powodowała obumieranie jej skóry.

Oczywiście, że była przerażona. Z jej oczu ciekł wodospad łez a z płuc wydobywał się paskudny szloch zmieszany z jej szybkim oddechem, którym prawie się udusiła. Nie przewidziała jednak, że po drodze do skraju lasu napotka innego trupa o którego potknie się i upadnie boleśnie na świeże rany. Niechcący zwróciła wzrok na ciało.

Było spalone. Nie miał oczu, skóra wtopiła się w resztki mięsa a to wlepiło się w kości. Okropna śmierć, odór a przede wszystkim widok dla dziecka. Chciała jeszcze głośniej zawyć, jednak wydobyła jedynie stłumiony okrzyk. Skryła twarz w trawie kuląc się w małą kulkę strachu. Ponownie w jej głowie zawitały szepty obrażające ją, jej zachowanie i czyn.

Znikąd poczuła coś na swoich drżących plecach. Duża, rozłożysta dłoń. Wydawało jej się? Sądziła, że zapewne tak. Jednak potem do jej uszu dotarł również głos.

- Dziecko, co tutaj robisz? To pole walki, ktoś może cię zabić - był to lekki, ale zdeterminowany głos pełen zmartwienia. Podniosła głowę i oczy na postać. Był to młody mężczyzna w mundurze żołnierskim. Na ramieniu miał przepaskę medyka. Ciemne krucze włosy i fioletowe, choć ciemne oczy. Spoczęły one na dziwnych ranach dziewczynki, która za jakimś dziwnym impulsem wskoczyła żołnierzowi na szyję łkając cicho. Nie do końca rozumiał, lecz nie trudno było zauważyć, że dziecko znajdowało się obok trupa. Ten widok nawet dorosłych potrafi zwalić z nóg i doprowadzić do traumy. Nie był także pewny co zrobić z maluchem. Wyglądała na bardzo młodą, ale może służyć wrogiej jednostce z którą walczy medyk i jego ludzie. Zawahał się, ale ostatecznie podniósł ją z ziemi i zaniósł do swojego namiotu tuż przy lesie.

Na miejscu starał się zająć dziewczynką. Jej rany były tak niespotykane i zapewne bardzo bolesne, że medyk zastanawiał się jak to możliwe, że jeszcze żyje. Zauważył w jej zachowaniu kolejną dziwną anomalie. Ciekawscy żołnierze jacy próbowali jej się przyjrzeć byli widziani w jej oczach jako ludzie, którzy mogli pozwolić jej na przytulenie się i odrobinę ciepła. Jednak większość z nich przeklinała dziecko widząc jej zniszczone ciało. Bali się zakażenia, dlatego była odpychana. Chciała miłości i bliskości, której zwykli ludzie nie byli w stanie pojąć.

- Już dobrze. Pozwolisz mi obejrzeć twoje rany? - spytał lekarz wojskowy, który ją uratował. Starał się mówić jak najlepszym angielskim, aby dziewczynka go zrozumiała. Pozwolił jej złapać się za rękę, którą skrywał pod rękawiczką i zaprowadzić do środka namiotu. Tam znalazł dla niej wolne łóżko i spokojnie poprosił, aby nie ruszała się kiedy będzie opatrywał rany. Trzymała kurczowo jego mundur starając opanować swój szloch.

Takie smutne dziecko w środku lasu. Co się z nią stało? Czy jej rodzice zostali zamordowani? Zostawili ją tutaj na pewną śmierć?

- Jak masz na imię, skarbie? Wiesz gdzie są twoi rodzice? - spytał owijając oczyszczony rany bandażem.

- ... Mary. Mary Shelley - przedstawiła się suchym głosem z okropną chrypą. Spojrzał na nią zaskoczony. Znał to nazwisko bardzo dobrze. Jego dobra znajoma ze studiów przyjęła to nazwisko po ślubie. Ostatnio odwiedził ją na jej własnym pogrzebie. Mary musiała być jej córką. Miała oczy swojej matki. - ... Tatuś... Zabity... Zabity! - wyjąkała żałośnie.

Dziwnym trafem nie dziwił się, że do tego doszło. Jej ojciec był kawałem drania dla swojego dziecka. Po śmierci żony całą winę zrzucił na Mary i traktował ją w okropny sposób. Takie spotkały go skutki swojego zachowania. Zapłacił swoją cenę za znęcanie się nad dzieckiem. Po zakończeniu opatrywania jej rąk i nóg westchnął ciężko po czym poczochrał jej włosy.

- Na razie zostaniesz tutaj. Nie zostaniemy tutaj na długo, ale na pewno pomyśle co z tobą dalej zrobić do tej pory - odpowiedział. Nie mógł zostawić dziecka swojej przyjaciółki tak po prostu. W dodatku został jej testament...

- Kim... Kim pan jest? - spytała dziewczynka.

- Jestem doktor Mori.

Shelley zadygotała nerwowo na widok znajomej twarzy. Człowiek, który ją uratował, dał poczucie bezpieczeństwa oraz nauczył podstaw medycyny co zainspirowało ją do swoich własnych badań stał tuż przy niej.

- Doktor Mori? - spytała, kiedy ten człowiek zrobił kilka kroków do jej osoby. Obok niego kicała znajoma, młoda blondyneczka, którą spotkała kilka razy w ciągu kilku dni pod opieką lekarza.

- Miło widzieć cię całą i zdrową, Mary - odpowiedział z przyjaznym uśmiechem.

Nie potrafiący ulec dawnym wspomnieniom i zaufaniu temu człowiekowi podążyła z nim sam na sam w drogę powrotną do swojego małego pokoju hotelowego. Dazai został wezwany do powrotu do siedziby, aby dokończyć swoją pracę papierkową. Shelley miała wiele pytań do Moriego. Nie widziała go od dziesięciu lat. W ciągu tych lat wiele się w jej życiu zmieniło. Poznała Agathe, dołączyła do Zakonu, nauczyła się medycyny i zainteresowała się głęboko alchemią oraz psychologią. Zaczęła przelewać swoje uczucia na kartki książki, której nigdy nie planuję opublikować. Przede wszystkim dorosła i teraz zmieniła się z tamtej dziesięciolatki w kobietę w wieku dwudzestu lat.

- Doktorze Mori? - spytała, kiedy ich powolny spacer dobiegła końca i widziała już wejście do jej hotelu. Spojrzał na nią ciekawsko po skończeniu długiej konwersacji ze swoją małą podopieczną.

- Tak? - jej wzrok spoczął na jego ręce, pod którą ją prowadził jak dżentelmen.

- Mam wiele pytań - westchnęła ciężko. Przez te kilka dni pod jego skrzydłami jako dziesięciolatka zdołała mocno zrzyć się z tą osobą. Jego spokojna i opiekuńcza sylwetka stała się dla niej autorytetem a wiedza medyczna natchnieniem.

- Wyobrażam sobie. Na pewno jesteś ciekawa co robię na stanowisku szefa Portowej Mafii - oznajmił dyskretnie nie zwracając na siebie uwagi niepotrzebnej innych ludzi. Teraz, po swojej pracy w miejscu publicznym był zwykłym człowiekiem.

- Jest to jedno z pytań, które chciałabym panu zadać - przyznała zaciskając dłonie na portmonetce. Dlaczego istnieją formalności? Gdyby nie one na pewno zrobiłaby to na co ma największą przyjemność. Na pewno przytuliłaby mimo wszystko Ougaia po tylu latach. To zrozumiane na jej miejscu. Ten człowiek uratował ją i opatrzył jej rany, kiedy inni wyzywali ją i odchodzili od niej. Czuła ogromny respekt i dług u tej postaci.

- Wiele rzeczy się zmieniło. Ty też się zmieniłaś. Masz o wiele więcej bandaży co oznacza, że więcej obumarłej tkanki - zauważył sprytnie zmieniając obrót sprawy na jego korzyść. W końcu droga na szczyt była zbyt mroczna i pesymistyczna, aby opowiadać o niej w takich okolicznościach. Był bardziej zainteresowany jej stanem.

- Tak. Ale mam swoje specjalne leki, które hamują wynik używania mocy - odparła szybko, niemal natychmiastowo.

- Och, na prawdę? Jakie to leki? - ciągnął dalej nie zamierzając pożegnać się z Mary pod budynkiem. Zauważywszy to postanowiła ciągnąć temat dalej kiedy weszli do recepcji i korytarzem skierowali się do windy.

- Moje własne - na te słowa Ougai wyraźnie zdziwił się i opanował go nie mały podziw. Patrzył na Angielke jak na ósmy cud świata. Widział, doświadczył jej mądrości już dziesięć lat temu, jednak teraz była aż niebezpiecznie inteligentna. - Proszę tak nie patrzeć. Jeśli mam być szczera to cała wina za moje umiłowanie do chemii, medycyny czy biologii leży w panu - przyznała zauważając jego wzrok na sobie. Była przy tym uprzejma, ale bardzo stonowana i spokojna. Ostatecznie uśmiechnął się, kiedy czwkali w windzie, aż znajdą się na odpowiednim piętrze.

- To było do przewidzenia. Pamiętam z jakim zapałem rozglądałaś się po moim stanowisku mając ochotę zadawać non-stop pytania - a reszta żołnierzy i sam generał pytali się czemu trzymam taką paskude pod swoją opieką dodał sobie w myślach. Tak, tak faktycznie było. Pytali się go dlaczego. Była dziewczynką z pustym wzrokiem, pustrzym niż żołnierze na froncie oraz dziurami w ciele. Świeżymi dziurami w ciele. Przypominała wyglądem zombie w początkowym stadium gnicia.

- Dlaczego dał mi pan szansę? - spytała kiedy winda zatrzymała się otwierając drzwi na pusty korytarz. Mafiosa zamyślił się na moment. Jakie były jego motywy dziesięć lat temu?

- Hmm... Taki był mój obowiązek tak myślę.

- Ludzie przychodzili do pana i też pytali się o to. Nie byłam po waszej stronie.

- Po stronie naszego wroga również nie byłaś - odpowiedział łagodnie idąc ramię w ramię z Shelley. - Byłaś dzieckiem na polu walki. To cud, że nie zostałaś zaatakowana przed znalezieniem cię. To oczywiste, że widok cierpiącego dziecka potrafi złamać serce najmężniejszego mężczyzny. To był mój obowiązek jako medyk, ale też jako człowiek - wyjaśnił. Mary stanęła wpatrzona w podłogę. Słowa Moriego wywołały w niej nie małe poruszenie. Nie codziennie słyszy się tak prawdziwe i cudowne słowa.

- Ja... - zaczęła, niepewna czy kończyć swoją wypowiedź. Niechętnie i powoli podniosła wzrok na Rintarou. - Pani Christie zabroniła mi kontaktów z mafią pod dwoma warunkami, tak sądzę. Pierwszy, bo może to przeszkadzać w mojej misji. Drugi to pan... Prawda? - odważyła się dokończyć swoją myśl. Ougai obserwował ją uważnie.

- Rozmawiałem z Christie dzisiaj - przyznał omijająco co jednak zaciekawiło Mary. Wyjęła z portmonetki klucze do mieszkania dalej patrząc na Ougaia z zainteresowaniem. - Nie była zadowolona, ale stwierdziłem, że powiadomie ją o moich przyszłych planach co do twojej misji - dodał widząc jej zaciekawiony wzrok.

- Mojej misji? - powtórzyła ciszej.

- Nie mógłbym zostawić cię samą w Yokohamie skoro nie znasz jej i jesteś na dość niebezpiecznej jak widać misji - wyjaśnił z dżentelmeńską naturą i manierami. Chociaż jego uśmiech był bardziej rozbrykany niż oblicze. Panowała miedzy nimi dość komfortowa cisza. Nawet jako dziecko Mary nie wiedziała jak reagować na komplementy i chęć pomocy. Nigdy nikt ją do tego nie osfoił dlatego też przemilczała początkowo temat przekręcając klucz w zamku.

Coś było nie tak. Drzwi były już otworzone. Zmarszczyła brwi. Pochwyciła klamkę pewniej podczas kiedy jej druga dłoń zachaczyła o schowany pistolet. Ta pozycja mówiła Moriemu wszystko. Ktoś musiał być w tym pomieszczeniu bez zaproszenia. Momentalnie spoważniał. Shelley rozejrzała się po korytarzu. Byli sami. Pociągnęła klamkę w dół otwierając drzwi. Wycelowała pistolet na zbombardowany środek.

Ściany były pomazane, ubrania powyrzucane z szafy, laptop rozpalony, matrac poszarpany zapewne nożem. Największy szok nastąpił kiedy na całej szerokości podłogi znalazła porozrzucane dokumenty zamazane a na niektórych z nich napisy.

"Fałsz", "nie prawda", "kłamstwo", "szukaj głębiej".

Napisy te znajdowały się na dokumentach dotyczących danych o Fiodorze. Na niektórych znalazł się także symbol uśmiechniętego szczura. Nawet na ścianach znajdowały się wiadomości od włamywacza.

"Otworzyłaś drzwi", "Masz 10 sekund", "Albo BUM".

Spięła się. Mori badał wzrokiem dokumenty. Niektóre było zdobyte za jego drobną pomocą i były zamazane. Były sfałszowane jak widać po napisach. W tym samym momencie poczuł szarpnięcie do tyłu. Mary ciągnęła go na zewnątrz pokoju.

- Gah! Co się dzieję? - spytał zaskoczony poddając się jej szarpnięciu.

- Ktoś podłożył bombę - wyjaśniła biegnąc do klatki schodowej. Wybuch mógłby spowodować zatrzymanie się windy, było to zbyt ryzykowne. Niestety huk bomby nie ominął dwójki uciekających. Na pietrze niżej odgłos wystrzału i fala uderzeniowa niemal nie zwaliła ich z nóg. Budynek wydawał się zadrżeć. Mary złapała się barierki niemal nie skręcając kostki przez obcasy. Sparwnie ściągnęła je nie widząc powodu do noszenia ich podczas ucieczki. Przy rezerwacji wyskoczyła im na drogę pracownica ze strachem na twarzy.

- Ktoś podłożył bombę, trzeba zadzwonić po służby - wyjaśnił za zdyszaną Shelley Mori.

- Już są w drodze. Nic się państwu nie stało? - spytała kobieta będąc w pośpiechu, aby ratować resztę klientów wybiegających ze swoich pokoi.

- Nie.

- Proszę ewakuować się z budynku natychmiast - dodała pchając lekko ich do wyjścia po czym zniknęła w wybiegającym tłumie z kilkoma innymi pracownikami. Ougai i Angielka podążyli z resztą gości na zewnątrz, gdzie mogli zobaczyć ogrom zniszczeń.

Tam też członkini Zakonu postanowiła skontaktować się z Agathą i powiedzieć o nowych odkryciach a raczej ich kompletnym braku. W końcu wszystko, co wiedzieli o tym Rosjaninie było kłamstwem. Jednak gdy włączyła komórkę powitał ją ten sam szczur z uśmiechem co w pokoju hotelowym. Ten w dodatku śmiał się mechanicznym, cienkim głosem.

Jak? Kiedy?

Momentalnie przypomniał jej się taniec z Dostojewskim. To z jaką intensywnością jego oczy hipnotyzowały jej. Z jakim zaangażowaniem poddawała się jego urokowi. To wszystko była gra. Kiedy okręcał ją i stracili kontakt wzrokowy musiał wtedy zawirusować jej komórkę i bezszelestnie odłożyć na swoje miejsce.

- Nie wierzę w to - wysapała zszokowana. Została ograna. Straciła całą wiedzę, której w rzeczywistości i tak nie posiadała oraz najlepszą i najbezpieczniejszą linie komunikacji z Zakonem.

- Mary? - szef Portowej Mafii rzucił jej ciekawskie spojrzenie. Zbliżył się do niej, aby spojrzeć na telefon w jej dłoni. Znajomy znak mocno zaintrygował jego osobę. Człowiek, który nie wydawał się niebezpieczny dla mafii potrafił tyle uczynić jednej nocy. Teraz kiedy spojrzał na to dokładniej zaczął zastanawiać się czy warto będzie zaryzykować z nim konflikt kiedy jego organizacja ma swoje problemy. Czy jego stara znajomość i testament matki Mary jest warta tego zamieszania i ewentualnej utraty ludzi?

Tymczasem sprawca całego zamieszania zdołał uniknąć wybuchu w restauracji ulatniając się z niej tuż po tańcu z Mary. Fiodor Dostojewski usiadł przy stole w swoim małym pokoiku z szachownicą przy filiżance herbaty. Pionki były rozstawione i mimo, że jego palce bawiły się figurą królowej nie ruszył żadnego z jej parobków na inne pole. Wyglądał jakby bardziej oczekiwał przybycia swojego przeciwnika na którego czekało wolne krzesło po drugiej stronie białych figur.

Zostawił królową w spokoju. Przestał się nią bawić i uniósł filiżankę z napojem do swoich ust. Dalej miał na sobie strój z zabawy, ale mało go to najwyraźniej obchodziło. Zamiast tego upił łyk naparu z ziół wbijając oczekujący wzrok w krzesło na przeciwko. Kiedy odstawił herbatę od warg na małą podstawkę na jego twarz wstąpił delikatny, ale dość mroczny i tajemniczy uśmieszek.

- Oby Bóg miał w opiece moją przeciwniczkę, bowiem nie znajdę litości dla niej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top