Urodzinowy Imagin Bucky

Miało być strasznie, ale myślę, że wyszło lepiej :D Mam nadzieję, że Ci się spodoba, przepraszam, że tak późno i jeszcze raz: Wszystkiego Najlepszego <3

Dedyk dla: DziewczynaNialla

- Czyli jaka jest umowa? – jego oczy lśniły w promieniach wschodzącego słońca. Spotkaliśmy się już po raz kolejny na porannym spacerze. Tym razem jednak nie zakończyło się tylko na przelotnym uśmiechu, połączeniu spojrzeń. Właśnie nadszedł przełomowy moment w naszej relacji. Poznaliśmy właśnie swoje imiona, ale jak na złość, facet nie rozumiał, że nie szukam chłopaka. Musiałam coś na szybko stworzyć i tak oto powstało moje dziewięciodniowe wyzwanie. Spanikowałam i tylko to przyszło mi do głowy. Pomysł mi się spodobał i w mojej głowie właśnie tworzyła się jego dalsza ewolucja.

- Widzisz James, ja nie jestem pierwsza lepsza – posłałam mu zadziorny uśmiech. – Musisz się postarać. Codziennie spotykamy się tutaj na spacerze, ale nic o sobie nie wiemy. Chcę poznać cię lepiej. Umowa jest taka, że jeśli uda ci się przez te dziewięć dni, zdobyć moje serce, to pójdziemy na pierwszą randkę. Zgoda?

Mężczyzna przeczesał swoje włosy ręką i udając zamyślenie podrapał się po policzku. Następne przeniósł na mnie spojrzenie swoich zielonych oczu i przekrzywił głowę niczym szczeniak, który nie rozumie zabawy swojego właściciela.

- Zgoda. I jak rozumiem, każdego dnia, będzie mi dane poznać tylko jedną cyfrę z twojego numeru telefonu?

- Właśnie tak. – zakręciłam na placu pasmo włosów. – Wtedy będziesz mógł do mnie zadzwonić i ja być może się z tobą umówię.

- Być może? To nawet nie mam gwarancji, że dostąpię zaszczytu spotkania z tak piękną istotą, jaką oczywiście jesteś?

Nie odpowiedziałam na pytanie, tylko odwróciłam się plecami i zaczęłam iść do domu. Obejrzałam się tylko przez ramię i rzuciłam mu przepraszający uśmiech. Mrugnęłam i zniknęłam za rogiem kawiarni.

Dzień 0

Od miesiąca spotykam go codziennie rano podczas spaceru przed pracą. Staram się odświeżyć umysł zanim zasiądę na biurkiem w mojej firmie fotograficznej. Ciężko jest kontrolować tak duże przedsięwzięcie i potrzebuję chwili oddechu. Korzystam z niej kiedy mogę, a rano idealnym rozwiązaniem na jej realizację, jest spacer. Każdy wolny oddech wolny od smrodu farby graficznej jest dla mnie zbawieniem. Pewnego dnia pojawił się on, na początku nie znałam jego imienia, ani on mojego. Anonimowy kontakt był dla nas jak wydarzenie, bez którego nasz dzień nie mógł się zacząć. Poranki stały się momentem oczekiwania aż on pojawi się na ścieżce obok, w tym swoim czarnym płaszczu z baseballówką na głowie. Relaksowałam się wtedy i wiedziałam, że to będzie dobry dzień. Wszystko będzie jak zwykle. Jednak James miał inne plany, chciał nawiązać bliższy kontakt. Nie żebym miała coś przeciwko poznawaniu nowych ludzi, po prostu wiedziałam do czego w jego umyśle zmierza ta relacja. Chciałam tego uniknąć, pozostać w bezpiecznej sferze bez zobowiązań. Moje życie było pełne wyzwań i nie miałam czasu na miłość. Nie chciałam go jednak całkowicie spławiać, byłoby mu przykro. Wymyśliłam więc na poczekaniu swoistą zalotną grę. Każdego dnia rano, będzie musiał wykonać jedno zadanie i w zamian dostanie jedną cyfrę z mojego numeru. Cwaniak z niego więc już na początku zaznaczył, że muszą być podawane w kolejności prawidłowej. Nadal wierzyłam, że nie przetrwa dziewięciu poranków z trudnymi zadaniami. Wracałam właśnie z pracy do domu po ciężkim dniu. Ledwo powłóczyłam nogami, ale miałam ochotę obejrzeć jakiś serial. Dotarłam do mieszkania i skostniałymi z zimna palcami przekręciłam klucz w zamku. Był grudzień, a dokładnie pierwszy jego dzień. Zatem już dziesiątego grudnia będę miała na głowie przystojnego bruneta i to nie tylko poranną porą. Oczywiście, o ile uda mu się przebrnąć przez misje. Już sama nie wiem, czy bardziej chcę go w swoim życiu, czy jako zwykłego przechodnia z porannych spacerów.

Dzień 1

Jakie wyzwanie na dzisiaj? No jakie?! Gorączkowo zbierałam się na spacer, jak każdego dnia robiąc wszystko szybko, żeby mieć więcej czasu na powolne chodzenie po parku. Trawiasta przestań, teraz cała zasypana śniegiem, była otoczona przez małe kawiarenki i sklepiki spożywcze. Chodniki były tak śliskie, że musiałam ostrożnie stawiać kroki aby uniknąć przewrócenia. Nie było nigdzie żadnej ławki, nawet nie miałam jak usiąść i poczekać na mojego nowego znajomego. Zaczęłam się niecierpliwić, chciałam mieć już jak najszybciej za sobą tę durną grę. Nie jestem dzieckiem, a stworzyłam tak szczeniacką formę zabawy. Prychnęłam pod nosem i postawiłam duży krok do przodu, zapominając o wszechobecnym lodzie. Przed upadkiem uchroniły mnie czyjeś silne ramiona. Nawet nie musiałam się odwracać, chociaż i tak to zrobiłam.

- Dzień dobry pięknej Pani. Mamy przepiękny poranek, nieprawdaż? – jego uśmiech był jak malutkie słoneczko. Takie, które już nigdy nie powinno zajść. Czyżbym potajemnie, nawet przed własnym umysłem, zaczęła się w nim zakochiwać? Durne serce.

- Cześć, zaczynajmy. Dzisiaj muszę być wcześniej w pracy. – mruknęłam pod nosem i odsunęłam się poza zasięg jego rąk.

- Świetnie, jestem gotowy.

Panika. Jakie mam mu dać zadanie? Nic prostego, ale zbyt wymagająca też być nie mogę...

- Widzisz tamtą latarnię? – skierował swój wzrok we wskazanym przeze mnie kierunku i kiwnął głową. – Wejdź na nią i odśpiewaj kilka słów Ody do Radości. – uśmiechnęłam się dumna z siebie. Na pewno tego nie zrobi, nie ma szans.

- Dobra, ale żadnego nagrywania i potrzymaj płaszcz. – zbyt zaskoczona jego reakcją nie zdążyłam nawet zaprotestować kiedy założył na mnie swój płaszcz i potruchtał w stronę latarni. Obłoczki pary wydobywały się z naszych ust. Nie sądziłam, że będzie w stanie wykonać to zadanie. Patrzyłam oniemiała jak wdrapuje się bez najmniejszego trudu na metalową konstrukcję i opiera nogi na stalowej obręczy wokół słupa. Powoli zaczynał padać śnieg, zadrżałam z zimna. Nawet podwójny ubiór nie załatwiał sprawy. James puścił się jedną ręką lampy, odchrząknął i z jego gardła wydobył się najpiękniejszy fałsz, jaki słyszałam kiedykolwiek w życiu.

- O, radości, iskro bogów, kwiecie Elizejskich Póóóóól! Święta, na twym świętem progu staje nasz natchnioooooooony chór!

- James proszę cię, już wystarczy, złaź! – krzyknęłam do niego. Wokół nas zaczął zbierać się tłumek gapiów. Nie podobało mi się to, mieliśmy po dwadzieścia lat, a zachowywaliśmy się jak dzieci.

- Czekaj kochanie, to jeszcze nie koniec. – wziął głęboki wdech - Jasność twoja wszystko zaćmi, złączy, co rozdzielił loooooos. Wszyscy ludzie będą braćmi tam, gdzie twój przemówi głoooooos.

Zakryłam twarz dłońmi. Już chciałam nawet zacząć udawać, że go nie znam, kiedy podbiegł do mnie i cały wyszczerzony rozłożył ręce. Stał przede mną i musiałam przyznać, że wyglądał piekielnie seksownie. Nawet w samej czarne bluzie z kapturem, czarnych jeansach i czapce na głowie. Zwykły szaleniec, który próbuje zdobyć mój numer.

- Zdałem? – jego niski głos przywrócił mnie na powrót do świata rzeczywistego.

- Eh, niech ci będzie. Siedem. – ku mojemu zaskoczeniu, podszedł do mnie i mocno mnie przytulił. Przecież my się prawie nie znamy! Chciałam go odepchnąć, kiedy zdałam sobie sprawę, że on tylko zdejmował ze mnie swój płaszcz. Zarumieniłam się momentalnie i katem oka zauważyłam, jak on się ze mnie śmieje. Nie mogłam puścić mu tego płazem więc kiedy tylko się odwrócił, rzuciłam w niego śnieżką i pobiegłam schować się za murkiem okalającym jeden ze sklepów. Nie miałam odwagi wyjrzeć, ale o narożnik kamienia rozbiła się mała kulka śniegu. To było bardzo dojrzałe jak na parę dorosłych osób.

Dzień 2

- Co tym razem mam zaśpiewać?

- Dzisiaj nie będziesz śpiewał. Dzisiaj odbędzie się bitwa na śnieżki.

Kolejny świetny pomysł, brawo – skarciłam się w duchu. Jeszcze wczoraj narzekałam, że to wszystko jest strasznie dziecinne. Jestem niekonsekwentna.

Mężczyzna uniósł brwi i popatrzył się na mnie w taki sposób, jakby chciał się upewnić, że nie żartuję. Pokiwałam głową, a w odpowiedzi dostałam uśmiech, za który wiele kobiet gotowych by było zabić. Westchnęłam i podzieliliśmy się parkiem. Ja za ochronę miałam niskie drzewa, a on cztery wyłysiałe krzaki. Nie protestował, uzgodniliśmy, że kto pierwszy da się trafić ten przegrywa. Jeśli on oberwie, to wracamy do relacji z samego początku. Niechętnie się zgodził, podaliśmy sobie ręce i udaliśmy się do swoich baz. Z początku było spokojnie, od czasu do czasu przemknęła jakaś śnieżka, staruszki, które nas mijały kręciły głowami z dezaprobatą. Nagle coś wydało mi się nie w porządku i postanowiłam wyjrzeć zza mojej kryjówki. Pole między nami było puste. W sekundę coś poruszyło się za drzewem po mojej lewej i w ostatniej chwili uchyliłam się przed kulką.

- To nie fair! James, masz zostać na swoim miejscu!

- Z tego co pamiętam, nie było takiej zasady! – krzyknął gdzieś po mojej prawej.

Sprawnie przeturlałam się po śniegu i o kilka centymetrów minęła mnie kolejna śnieżka. Nim się obejrzałam, stałam dokładnie naprzeciw niego. Nie zdążyłam umknąć w porę i oberwałam w lewe udo potężną śnieżką. Musiał być w niej lód, bo zabolało dosyć mocno i zwaliło mnie z nóg. Uderzyłam głową o ziemię i na chwilę zrobiło mi się czarno przed oczami. James szybko do mnie podbiegł i pomógł mi wstać.

- Przepraszam, nic ci nie jest? Nie chciałem tak mocno. – wyglądał na bardzo przejętego więc uśmiechnęłam się i zapewniłam, że nic mi nie jest.

- Znów wygrałeś, nie wierzę, że jeszcze nie zrezygnowałeś. – powiedziałam, otrzepując się ze śniegu.

- Jakbym mógł? – pokazał w uśmiechu rząd białych zębów, a ja bez zastanowienia podałam mu drugą cyfrę.

Dzień 3

- Mam po prostu powiedzieć ci o sobie sześć rzeczy? – upewnił się mężczyzna, idąc obok mnie chodnikiem. Pocierał zmarznięte dłonie w rękawiczkach.

- Ni mniej, ni więcej. – potwierdziłam i spojrzałam mu prosto w oczy. Nie odwrócił wzroku tylko jakby pogłębił spojrzenie i dopiero kiedy otworzyłam usta, przerwał kontakt.

- Dobrze, zacznijmy od tego, że na nazwisko mam Barnes. To już pierwsza rzecz.

Powstrzymał mnie, kiedy już miałam zaprotestować, że takie proste rzeczy się nie liczą, ale znów uciszył mnie brakiem precyzji w zasadach. Cholera.

- Druga rzecz to metalowe ramie. Lewe, było uszkodzone i miałem operację. Teraz jest to proteza. – spojrzał na mnie, współczująco pokiwałam głową. – Trzecim faktem jest to, że niedawno się tu wprowadziłem i dlatego widujemy się dopiero od miesiąca. Być może cię to zastanawiało. – uśmiechnęłam się i pokazałam żeby kontynuował.

- Co dalej...ah tak. Mam psa, golden retriever. Nazywa się Steve. Po piąte, uwielbiam cappuccino.

- Hej, coś szybko ci idzie. Mogłam dać większą liczbę. – udawałam, że jest mi bardzo przykro, a James się roześmiał.

- Szóste i chyba najważniejsze jest to, że na drugie mam Buchanan więc znajomi zwracają się do mnie Bucky i ty, od teraz też możesz.

- Dziękuję, uważasz mnie za znajomą! Muszę pochwalić się tym na Facebook'u! – entuzjastycznie zamachałam rękami. Roześmieliśmy się oboje i szliśmy dalej w milczeniu, kiedy Bucky odezwał się zmienionym głosem:

- Mam jeszcze jeden fakt, ale to już w bonusie.

- Tak?

- Bardzo chciałbym potrzymać cię teraz za rękę. Mogę? – patrzył mi prosto w oczy.

Nie spodziewałam się takiego pytania, ale bez chwili namysłu kiwnęłam przyzwalająco głową. Przy nim wszystko przychodziło mi tak łatwo.

- I teraz ja mam do ciebie pytanie. Skoro jesteśmy w tym samym wieku, to jakim cudem jako dwudziestolatka, masz własną firmę?

Chwilę zajęło mi przetrawienie tego pytania. Obejrzałam się za siebie i zaskoczona spostrzegłam, że stoimy pod wejściem do mojej firmy, a na drzwiach oczywiście widniało moje imię i nazwisko. Jak do tego doszło? Musiałam automatycznie podążać w tym kierunku.

- To mój ojciec mi ją zostawił – czemu ja mu to mówię? – Umarł rok temu, a bardzo chciał żebym kontynuowała jego działalność. – zamknij się! Co ty wyrabiasz? – Więc przepisał na mnie firmę i tak oto jestem ja. Dyrektor!

- Przykro mi z powodu twojego taty, na pewno było wspaniałym człowiekiem skoro wychował taką cudowną córkę. – zatkało mnie i nie wiedziałam co mam odpowiedzieć na te słowa. James przybliżył się do mnie i delikatnie pocałował mnie w policzek. – Muszę już iść, ty lepiej też nie spóźnij się do pracy.

Puścił moją dłoń i odszedł nie oglądając się za siebie, a mi nagle zrobiło się strasznie zimno.

Dzień 4

Wyszłam na zewnątrz wdychając mroźne powietrze. Tego było mi trzeba, oddechu po duszącej nocy. Moje mieszkanie tak szybko się nagrzewa, że powietrze od razu staje się suche. Szurając leniwie butami po drodze ruszyłam do parku. Bucky już na mnie czekał, ale nie był sam. Wokół jego nóg wesoło biegał prześliczny golden. Kiedy mnie zobaczył, James pomazał na mnie palcem, a pies radośnie rzucił się w moim kierunku z patykiem w zębach. Położył go pod moimi nogami, a ja z uśmiechem na ustach rzuciłam go najdalej jak mogłam. Zwierzę ruszyło za nim, wesoło szczekając. W tym czasie ja zdążyłam podejść do Barnesa. Na przywitanie pocałowaliśmy się w policzek. To już był jakiś przełom naszej relacji.

- Wczoraj nie dostałeś cyferki. – zwróciłam uwagę na swoje własne roztargnienie.

- Nie lubię takich szybkich numerków. – odpowiedział z lubieżnym uśmiechem błąkającym się po twarzy. Steve przyniósł patyk, a ja ponownie go rzuciłam. Pacnęłam bruneta w ramię, a on wsypał mi za kołnierz trochę śniegu. Momentalnie przeszły mnie ciarki, ale szybko je opanowałam i postanowiłam trochę się rozruszać na tym zimnie. Zaczęłam biec w stronę psa. Spotkaliśmy się w połowie drogi i zaczęliśmy razem bawić, jak się okazało ten blondynek uwielbiał łapać śnieżki w pysk. Kleciłam więc malutkie kulki i rzucałam, a następnie patrzyłam ze śmiechem jak usiłuje je złapać. Za każdym razem, kiedy mu się nie udawało, rozpryskiwały mu się na czarnym nosie. Poczułam czyjeś ramie owijające się wokół mojej talii, nie odsunęłam się. James zawołał psa.

- Stevie, pokaż naszej damie swoje sztuczki.

Duże, ciemne oczy z uwagą wpatrywały się w swojego pana, kiedy wydawał następne komendy. Z zachwytem patrzyłam jak wykonuje wszystkie polecenia i zapomniałam nawet o tym, że muszę iść do pracy. Spojrzałam na zegarek, miałam tylko kilka minut żeby tam dotrzeć. Dzisiaj musiałam być obecna na ważnym zebraniu. Odwróciłam się przodem do Barnesa i pocałowałam go w policzek, urocze dołeczki ukazały się w jego policzkach. Następnie podałam mu kolejną cyferkę z mojego numeru. Zasłużył na nią, świetnie się dzisiaj bawiłam. Pożegnałam się z psem, pomachałam tej szalonej dwójce i biegiem ruszyłam do firmy. Jak dobrze, że rumieńce mogłam zrzucić na mróz.

Dzień 5

- Dzisiaj Mikołajki, twoim zdaniem będzie kupienie mi prezentu. To nie ma być nic drogiego, po prostu mała rzecz. Symboliczna, rozumiesz?

James po chwili zastanowienia pokiwał głową i bez słowa ruszył na poszukiwanie prezentu. Ja natomiast przechadzałam się powoli po nadal oblodzonym chodniku i rozmyślałam. Ktoś wreszcie powinien posypać to wszystko solą. Westchnęłam, chyba powoli zaczynałam czuć nić sympatii do tego człowieka. Był przystojny, to fakt, ale w jego towarzystwie tak świetnie się bawiłam, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Jak dla mnie, to ta gra mogłaby trwać wiecznie. Miałam wrażenie, że i on mnie lubi coraz bardziej, za nic nie chciałam tego zepsuć, ale miałam już coraz mniej czasu. Bruneta nadal nie było, a ja zaczęłam się denerwować. Paradoksalnie zaczęłam żałować, że nie mamy swoich numerów telefonów. Nagle pojawił się na końcu chodnika i z uśmiechem na twarzy szedł z moją stronę.

- No co tam dla mnie masz?

- Coś wyjątkowego. To jest mój prezent dla ciebie, a ponieważ ty nic mi jeszcze nie dałaś to załóżmy, że twoja zgoda będzie właśnie tym prezentem.

- Moja zgoda? Na co? – trochę zdziwiłam się jego wypowiedzią. Niby co miał na myśli? Sekundę później klęczał już przede mną, a przechodnie zaczęli pokazywać nas sobie palcami.

- Czy zostaniesz moją Spacerową Narzeczoną?

- O Boże, Barnes. Jesteś stuknięty.

- Czyli zostaniesz?

- Niech ci będzie, tak. Zostanę twoją Spacerową Narzeczoną.

Założyłam na dłoń plastikowy pierścionek z automatu. To był najoryginalniejszy prezent mikołajkowy, jaki kiedykolwiek dostałam. Bucky w zamian dostał kolejną cyfrę.

Dzień 6

- Jakie zadanie mam na dzisiaj? – spytał, kiedy szliśmy za ręce wzdłuż chodnika. Codziennie spędziliśmy poranki w tym samym miejscu. Jeszcze ani razu nie zgłosił, że mu tutaj nudno i ja właśnie miałam zamiar to zrobić. Zaproponowałam, żebyśmy wybrali się do miasta. Spojrzał na mnie zaskoczony.

- Przecież masz firmę.

- Wczorajsze spotkanie poszło tak dobrze, że dzisiaj mogę pozwolić sobie na pół dnia wolnego. – skwitował to pełnym zadowolenia uśmiechem.

Pojechaliśmy autobusem do centrum. O tak rannej porze niewiele lokali było czynnych, ale w oko wpadł mi mały bar mleczny. Jeszcze nigdy w nim nie byłam i zaciągnęłam tam roześmianego Barnesa. Usiedliśmy wygodnie na krzesełkach obitych sztuczną skórą. Całe pomieszczenie było białe, kojarzyło mi się z psychiatrykiem. Chcieliśmy trochę nastraszyć kelnera i zaczęliśmy udawać, że jesteśmy niespełna rozumu i zamówiliśmy łosia o smaku pomidorów. Zmieszany mężczyzna odpowiedział, że nie serwują takiego dania. Wtedy dusząc się ze śmiechu, Bucky zamówił kojota w sosie z mamuta i obsługa zgłupiała. W porę się opamiętaliśmy i złożyliśmy tylko prośbę o shaker waniliowe. Po chwili rozległa się piosenka Elvisa Presleya – I can't help falling In love. Przymknęłam oczy i zaczęłam ją cichutko nucić. Przypominała mi dobrze czasy dzieciństwa. Niespodziewane brunet wstał od stolika i zaprosił mnie do tańca. Ze szczerym uśmiechem przyjęłam zaproszenie, przetańczyliśmy cały utwór, a pod koniec wyszeptałam mu na ucho kolejną cyfrę. A pomyśleć, że jeszcze tak niedawno, byliśmy sobie niemal obcy.

Dzień 7

Spotkaliśmy się jak zawsze w parku i jak zawsze złapaliśmy się za ręce. Jak zawsze przywitaliśmy się buziakiem w policzek i jak zawsze oboje chcieliśmy czegoś więcej. Dlatego wcale nie zdziwiłam się, że skończyliśmy w zaułku ciasno objęci. Kiedy jego wargi po raz pierwszy dotknęły moich, poczułam się jakby jakaś część mnie wskoczyła na swoje miejsce. Puzzle wreszcie odnalazły ostatni, brakujący kawałek. Napierał na moje usta coraz mocniej, nie zauważyłam nawet kiedy rozpięliśmy swoje kurtki. Musiał zdjąć rękawiczki, bo po chwili poczułam jego chłodnawe palce na mojej rozgrzanej szyi. Sama delikatnie wplotłam dłoń w jego przydługie włosy. Wpuściłam jego język do swoich ust i usłyszałam gardłowy pomruk zadowolenia. Napierał na mnie już całym ciałem, zaczęłam się cofać aż natrafiłam na stertę skrzynek. Posadził mnie na niej i stanął między moimi nogami. Jego ręce zaczęły błądzić pod moją bluzą, ale kiedy dotknęły rozpalonej skóry syknęłam.

- To chyba nie jest dobre miejsce. Do mnie jest za daleko, ale może u ciebie... - jego zielone oczy całkowicie pociemniały z pożądania. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć znów poczułam jego wargi na swoich. To było cudowne, ale nie mogło trwać dalej. Musiałam to przerwać choćby ze względu na potencjalnych obserwatorów.

- Dokończymy kiedy indziej. - pospiesznie doprowadziliśmy się do porządku. Pocałowałam go mocno na pożegnanie i żwawym krokiem udałam się do pracy wcześniej zostawiając brunetowi kolejną cyfrę.

Dzień 8

Tego dnia, już żadne z nas nie miało siły na gry. Po prostu spotkaliśmy się i podałam mu cyfrę. Przedostatnią. Ledwo powstrzymywaliśmy się, przed zerwaniem z siebie ubrań na środku parku. Chyba przeszkadzało nam jedynie zimno, już nawet nie ludzie. Poprosiłam go o numer telefonu, podał bez żadnego protestu. Jutro wszystko się rozwiąże.

Dzień 9

Wstałam rano i już wiedziałam co zrobię. Udałam się do łazienki, wzięłam prysznic, zrobiłam delikatny makijaż i zjadłam śniadanie. W mojej dłoni wylądował telefon. Pospiesznie, drżącymi rękami wysłałam Bucky'emu swój adres i tym samym ostatnią, brakującą cyfrę numeru. Zjawił się po kilkunastu minutach. Usłyszałam pukanie do drzwi i bez wahania je otworzyłam. James bezceremonialnie rzucił się na mnie, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Chyba posypał się gdzieś tynk. Jedno wiedziałam: na pewno nie pójdę dzisiaj do pracy.

A następne spacery będziemy wychodzili już razem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top