18. Decyzje i konsekwencje
Tygodnie mijały jeden po drugim w pozornym spokoju. Wiedziałam, że ten iluzoryczny obraz rzeczywistości był zasługą strachu Emmanuela przed tym, co mogłam wypuścić na powierzchnię. Spokój, choć sztuczny, nie satysfakcjonował mnie na tyle, aby zapomnieć o tym felernym pijackim pocałunku z Cartierem i naszej rozmowie. Próbowałam walczyć z myślami, ale te wciąż, jak na złość, krążyły wokół nocy, która zmieniła... całkiem sporo. Być może dlatego rodzące się w głowie wyrzuty sumienia zaczynały dręczyć mnie coraz bardziej.
Ciężko było mi przyznać, ale myślałam o tym codziennie. Każdego dnia. Bez przerwy. Ta noc, choć niewiele znacząca, obudziła we mnie jakieś dziwne i nieopisane uczucie, którego nie do końca rozumiałam. Nienawiść powoli ulatywała. Choć zdawałam sobie sprawę z tego, że Emmanuel jawnie krzywdził wszystkich dookoła, to nie stanowiło przeszkody, by czuć w jego stronę... czegoś, czego nie potrafiłam nazwać słowami.
W piątkowy wieczór, zgodnie z planem, zamierzałam upić się do nieprzytomności i choć na małą chwilę zapomnieć o rzeczywistości. Impreza u jednego z pierwszoroczniaków wydawała się idealną okazją do oderwania się od całego tego gówna. Uwielbiałam takie domówki i bardzo rzadko zdarzało się, że jakąś opuszczałam.
Do wyjścia pozostało niewiele ponad dwadzieścia minut, a nie wiedziałam nawet, co na siebie włożyć.
— Mam czerwoną szminkę na ustach, więc może czerwień? — zwróciłam się w stronę znudzonej Corinne, która pokiwała leniwie głową — Ale mam czarne obcasy... — westchnęłam.
Chciałam wyglądać oszałamiająco i niecodziennie. Czuć się piękną. Wiedziałam, że wysokie buty przy moich możliwościach chodzenia, a raczej ich braku, były samozwańczym strzałem w kolano. Ostatnio nie miałam okazji, by odstawić się porządnie, dlatego dziś nie miałam żadnych skrupułów.
— Przypominam, że zostało niedużo czasu, a nie masz jeszcze zrobionych włosów — sapnęła przyjaciółka. — Od kiedy ty się tak pindrzysz?
Przewróciłam oczami. Dobre sobie, Corinne mogła narzekać, bo ze swoimi przygotowaniami uwinęła się w czterdzieści minut. Jej hebanowe włosy falowały na plecach, a ciemny makijaż pasował do czarnego kombinezonu. Wyglądała pięknie, a wprawiona ręka pozwoliła na szybkie wykonanie makijażu bez miliona poprawek, jak to było w moim przypadku. Zdecydowanie potrzebowałam więcej czasu.
— Okej, nieważne. Biorę tę — mruknęłam, wskazując na wieszak z dosyć krótką, atłasową sukienką na cienkich ramiączkach. Jej kolor dopasowywał się do moich krwisto umalowanych ust, dlatego też zdecydowałam się właśnie na nią.
Włosy wyprostowałam w niecałe dziesięć minut, toteż nasza sytuacja miała się dobrze. Na ramiona zarzuciłam sięgający do kostek, czarny płaszcz, a niewielkiej torebki wrzuciłam najpotrzebniejsze rzeczy. Ostatni raz przejrzałam się w lustrze: podobał mi się mój dzisiejszy wygląd, dlatego też automatycznie poczułam się pewniej.
— Tylko proszę nie wracać mi do domu na czworakach. Godność, moje drogie — pogroziła palcem moja mama, która wyłoniła się z salonu.
— Mamo... — Przewróciłam oczami i zaśmiałam się.
Pogładziła moje jasne kosmyki i z troską spojrzała w oczy.
— Zamów taksówkę. Wiesz, że z tatą jedziemy do ciotki Ruth do Wheaton i nie będziemy mieli cię jak odebrać? — zapytała, całując mnie krótko w głowę
— Tak, poradzę sobie. Pozdrów ciocię i wujka — mruknęłam, a mama skinęła głową, życzyła nam miłej zabawy i poszła do kuchni.
Chwyciłam Corinne za ramię dla stabilizacji, po czym energicznie złapałam za klamkę i wyszłyśmy na zewnątrz. Nieprzyjemny wiatr dał o sobie znać niemalże natychmiast, dlatego zadygotałam, chowając dłoń w kieszeń płaszcza. Nie minęło nawet pięć minut, gdy przed domem zjawiła się zamówiona przez nas taksówka. Z podekscytowaniem zajęłyśmy miejsca na tyłach samochodu, a niewiele później znalazłyśmy się na Baylor Ave. Ethan miał być już na miejscu i czekać przed domem, ale początkowo nie mogłyśmy go znaleźć.
Każdy kolejny krok stawiałam z dużą dozą ostrożności, co by nie wyrżnąć orła na oczach wszystkich znajdujących się na zewnątrz osób. Jedni palili papierosy, drudzy popijali drinki, a jeszcze inni całowali się gdzieś z boku, nie zwracając uwagi na to, co działo się dookoła. Gdy w końcu dostrzegłam tę charakterystyczną czuprynę, uśmiechnęłam się.
— No wreszcie. Myślałam, że nas wystawiłeś — sarknęła Corinne i przytuliła rozbawionego Ethana na przywitanie.
Zachichotałam tylko i ucałowałam policzek chłopaka, po czym we troje ruszyliśmy do środka. Impreza na moje oko zdążyła się już trochę rozkręcić – ludzie tańczyli, alkohol lał się strumieniami, a głośna muzyka dudniła na całego. Głównie dlatego lubiłam przychodzić w połowie potańcówek bądź trochę po rozpoczęciu. Początki zawsze były nudne czy sztywne.
***
Bawiłam się świetnie. Nie, bawiłam się rewelacyjnie. Non stop pozostawałam na parkiecie, wirując wśród wszystkich dookoła z bananem na twarzy. Uwielbiałam ten stan, w którym za sprawą procentów wszystko wydawało się takie łatwe i zabawne. Gdy jedna z kolejnych piosenek Davida Guetty dobiegła końca, odnalazłam torebkę, z której wygrzebałam telefon. Przez zamglony wzrok sprawdziłam, że dochodziła dopiero północ. Zagryzłam wargę, po czym zachichotałam z Bóg wie, czego i oparłam się o ścianę. Przechyliłam żwawo plastikowy kubeczek z alkoholem, który trzymałam w dłoni i oblizałam usta. Nie miałam pojęcia, ile wypiłam, ale to nie było w tej chwili ważne. Szalałam bez ustanku, a procenty tylko pomagały mi w skutecznym rozluźnieniu ciała. Sapnęłam, ruszając w poszukiwaniu Corinne i Ethana, ale zdecydowanie za bardzo kręciło mi się w głowie. Na chwiejnych nogach dotarłam do kuchni, w której przebywały jedynie dwie osoby i nalałam sobie coli.
Rozbieganym wzrokiem przeskanowałam otoczenie, by wypatrzeć w tłumie przyjaciół. To zdawało się niezwykle trudne, biorąc pod uwagę karuzelę w głowie i mnogość imprezujących osób. Gdy dostrzegłam beznamiętną twarz Esther, przewróciłam oczami. Dobry humor w ciągu sekundy zastąpiła irytacja. Dziewczyna zmierzała w moim kierunku, a jej zaciśnięte usta i ostre spojrzenie nie zwiastowały niczego przyjemnego. Kiedy stanęła przede mną, zagryzłam zęby.
— Czego chcesz? — burknęłam, a potem upiłam łyka napoju.
Esther nie odpowiedziała na moje pytanie, tylko cierpliwie poczekała, aż zostaniemy w pomieszczeniu same. Jej gromiący wzrok i wymowny ruch głową spowodował, że stojąca tuż obok para z niezadowoleniem opuściła kuchnię.
— Nie wiem, skąd masz takie informacje, ale lojalnie ostrzegam — wypluła z jadem, patrząc mi prosto w oczy. — Jeśli tylko odważysz się w jakikolwiek sposób to nagłośnić, to pożałujesz.
Uniosłam z rozbawieniem brew. Może słowa Esther na mnie nie działały albo to alkohol ujmował im grozy i przestrachu. Z niezwykłym spokojem skanowałam jej srogą twarz, którą teraz zdobił mocny makijaż.
— Role się odwróciły — rzuciłam z nonszalancją i odbiłam się od wyspy kuchennej. — Dopóki twój brat będzie grzeczny, ja trzymam gębę na kłódkę. Nie zamierzam stać w cieniu Emmanuela. Nie po tym, co mi zrobił — siliłam się na poważny ton.
Esther nie była osobą, której zamierzałam zwierzać się z własnych uczuć. W zasadzie, nikt o nich nie wiedział i tak było lepiej. Musiałam grać silną, bo ostatnio ukazałam już za dużo słabości.
— A co on ci takiego zrobił? To ja chciałam, żebyś cierpiała — oznajmiła ze złością. — Byłaś tylko przeszkodą. Pieprzonym wypadkiem przy pracy, który nigdy nie powinien mieć miejsce. Myślałam, że twoje cierpienie ostudzi ten jego obłąkany zapał, ale on coraz bardziej tracił kontrolę.
Zaśmiałam się. Może nie do końca wiedziałam, co miała na myśli, ale sugerowanie, że Emmanuel traktował mnie wyjątkowo, a nawet darzył jakimś nieznane uczuciem, był niedorzeczny. Tym bardziej po tym, czym go szantażowałam.
— Nie jestem temu winna.
Mówiłam prawdę. Nie chciałam niczego więcej od Emmanuela. W żaden sposób nie dałam mu do zrozumienia, że tolerowałam jego zagrywki. Byłam niczym wróg, jawny przeciwnik, który zamiast poddać się, wybrał odparcie ataku. W jaki sposób miałam być przeszkodą? Nie mieszałam się w ich życie, ba, nawet starałam się funkcjonować w taki sposób, jakby Cartierowie w ogóle nie istnieli. Ale miarka w końcu się przebrała, a jeśli oni myśleli, że bez żadnej reakcji mieliśmy do końca przyjmować cios za ciosem, to byli naprawdę naiwni.
— Gdybyś tylko nie była taka ślepa, to dostrzegłabyś to, że od pewnego czasu chronił cię, jak tylko mógł. Głupiec — dodała z ironią.
Zaśmiałam się. Dobre sobie.
— Nie wygaduj głupot. Jeśli przyszłaś usprawiedliwiać grzechy brata, to nie marnuj czasu — mruknęłam.
— Nikogo nie rozgrzeszam, nie jestem Bogiem. Obserwuję jedynie sytuację i wyciągam wnioski. Znam Emmanuela, widzę, że coś do ciebie czuje, cokolwiek to jest i nie pozwolę, żeby kolejna pannica wgniotła go w ziemię — prychnęła.
— A ja nie pozwolę, żeby ktoś, kto nie ma o niczym pojęcia, wygadywał takie bzdury! Emmanuel kawałek po kawałku niszczył życie mi i przyjaciołom. Nic tego nie usprawiedliwia — wykrzyknęłam w końcu, dając upust wszystkim nagromadzonym emocjom. — O co ci chodzi, Esther? Czego ty ode mnie oczekujesz i co sugerujesz? Nie wykonuję żadnego dobrowolnego kroku w stronę twojego brata, a ty gadasz od rzeczy. Jego uczucia nie są moją sprawą. Nie jestem za to odpowiedzialna.
Miałam ochotę płakać. Albo wrzeszczeć. Albo to i to na raz. Może dlatego, że gdyby dłużej się zastanowić, słowa Esther nabierały większego znaczenia. Nie myślałam w tym momencie trzeźwo, ale prawdą było, że Emmanuel od jakiegoś czasu faktycznie zachowywał się dziwnie. Z jednej strony chciał mojego cierpienia, z drugiej okazywał litość. Bawił się w Boga, który zmieniał decyzję, zsyłając na przemian cierpienie i spokój. Coś w jego poczynaniach go blokowało, działało niczym hamulec. Nie rozumiałam tego ani trochę.
— W drodze do celu zawsze będą jakieś trupy — stwierdziła ze spokojem. — Mógł cię zniszczyć, wgnieść w ziemię, jak robaka, ale tego nie zrobił. Nie tak, jak by mógł. Zabronił mi knuć przeciwko tobie z Jonathanem, śledził każdy twój krok, żeby nie stała ci się krzywda, a gdy dowiedział się o mojej prowokacji, rozpętał w domu piekło. Chciał porażki Roya, ale ty byłaś jego przeszkodą. Wierz sobie, w co chcesz — oznajmiła, po czym z kamienną twarzą odeszła.
Przez dłuższą chwilę stałam i obserwowałam jak sylwetka Esther znikała pośród tłumu. W końcu sapnęłam, pociągając z kubka solidnego łyka. Skołowana przytknęłam dłoń do rozgrzanego czoła, by pozbierać myśli. Nie chciałam wierzyć w słowa Esther, ale całą sobą czułam, że coś w nich było. Przymknęłam na chwilę oczy i wypuściłam powietrze, chcąc uspokoić jakoś kołaczące serce. Nie do wiary, że Emmanuel potrafił tak grać. Ta swobodna w zmienianiu masek powinna zasiać w moim umyśle choć ziarnko wątpliwości, ale tak się nie stało. Świat powariował wraz ze mną na czele. Czego chciał ode mnie Emmanuel? Cokolwiek to było, mógł po prostu mnie zniszczyć i to zdobyć, ale on wybrał inaczej. Tylko dlaczego?
Rozglądnęłam się w amoku za jakimkolwiek alkoholem. Musiałam jeszcze bardziej się upić i wyprzeć z umysłu te chore myśli. Ten wieczór miał być słodkim ukojeniem i oderwaniem od wszystkiego, co wiązało się z Emmanuelem Cartierem, a jego siostrzyczka z piekła rodem zrujnowała ten plan.
Butelka wódki stojąca na zaśmieconym stole zachęcająco błyszczała i nakłaniała do konsumpcji. Nie potrzebowałam większej zachęty, toteż na chwiejnych nogach podeszłam wystarczająco blisko i chwyciłam za nią. Kiedy przytknęłam do ust zimne szkło i pociągnęłam kilka solidnych łyków, uśmiechnęłam się. Tego właśnie potrzebowałam.
— Przystopuj, bo jutro będziesz tego żałować. — Usłyszałam ten charakterystyczny baryton, który rozbrzmiał tuż obok mojego ucha.
Sekundę później butelka została mi brutalnie wyrwana z dłoni, a ja ze skrzywioną miną odwróciłam się w kierunku delikwenta, który przerwał ten bezwstydny rytuał. Obrzydliwy smak czystego alkoholu wciąż palił moje gardło, ale z całych sił nie dałam tego po sobie poznać.
— Nie, ty nie rozumiesz. Potrzebuję się napić — oznajmiłam z powagą, siląc się na trzeźwy ton.
Emmanuel zaśmiał się krótko, po czym popatrzył na mnie z politowaniem. Przez chwilę zachowywał się, jakby nic takiego się nie stało. Szczerze, to dziwnie było zobaczyć go po tak długim czasie. Od naszej ostatniej rozmowy w mojej głowie sporo się pozmieniało. Patrzyłam na niego ze skruszoną miną, a on odchrząknął nieznacznie. Jego twarz przybrała swój naturalny, srogi wyraz. Trochę tak, jakby zrozumiał, w jakich stosunkach pozostawaliśmy i zmienił narrację na taką, jakiej wymagała sytuacja. Wyglądał... cóż. Rozpięta koszula, spod której czerwieniły się ślady po pocałunkach, ciemne spodnie i podwinięte do łokci rękawy, ukazujące złoty zegarek składały się na zabójczą mieszankę. Przystojna twarz Emmanuela nie wyrażała żadnych emocji, a beznamiętny wzrok spoczywał prosto na moim. Jego szczęka szybko zacisnęła się nieznacznie, a wąskie usta otworzyły się:
— Pójdę już — mruknął, a potem zniknął w tłumie, nie dając mi czasu na odpowiedź.
To zadziałało na mnie jak otrzeźwiający umysł prysznic i wbiło małą szpileczkę prosto w serce. Nie miałam pojęcia, że jego obojętność mogła być aż tak bolesna. Westchnęłam, próbując ustać na nogach i nie upaść na twarz. Chciało mi się płakać nad własną głupotą i bezmyślnością.
Ale w końcu decyzje podejmowane pod wpływem dużej dawki negatywnych emocji zawsze miały swoje konsekwencje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top