14. Wieża bije gońca
Chaos, który władał moim życiem, niczym najpotężniejszy czarnoksiężnik, nie pozwalał na stanowcze przejęcie pałeczki. Mimo to nie poddawałam się i uparcie dążyłam do celu. Intuicja śmiało podpowiadała mi, że trudy zostaną mi wynagrodzone. Mając w rękawie całkiem pokaźnego asa, czułabym się pewniej. Wiedziałam, że powolne zbieranie haków na Emmanuela w końcu się opłaci, a jego parszywa gęba już nigdy nie odważy się na bezczelny uśmiech w naszą stronę. Najważniejsze było to, że miałam oparcie w samej sobie. Mama także zdawała się mnie wspierać i chronić, choć nie wiedziała, jaki przyświecał mi cel. Co prawda nastawienie moich przyjaciół do mnie trochę się zmieniło, ale starałam się wytłumaczyć to zmęczeniem. Nie czułam się jednak z tym najlepiej i miałam wrażenie, jakby wszystko spadło na moje barki. Starałam się usilnie znajdywać plusy w tej sytuacji, choć nie było ich za wiele. Rzucając się jednak w wir obowiązków zajmowałam myśli i nie zadręczałam się Jonathanem.
Słowa mamy, które tego feralnego popołudnia padły z jej ust, nie dawały mi spokoju. Potrzebowałam jakiegoś haczyka, a skoro ludzie plotkowali o matce Emmanuela, to ta informacja nie wydawała mi się szczególnie istotna. Może przeceniałam swoje możliwości, ale przynajmniej wiedziałam, że Cartier nie zdradzi mi największej rodzinnej tajemnicy. Bardziej miałam na myśli smaczki w stylu: „Emmanuel zrobił coś strasznego w przeszłości, a jego rodzina to tuszuje". No cóż.
Tego popołudnia było inaczej. Nie miałam pojęcia, dlaczego dziwne uczucie towarzyszące mi od samego poranka wciąż nie wypuszczało mnie ze swoich objęć. Miałam wrażenie, że lada moment coś się wydarzy, co niesamowicie mnie frustrowało, ale nie mogłam temu zaradzić. Wiedziałam też, że czas biegł nieubłaganie, a ja musiałam działać. Zbliżenie się do Emmanuela jednak przyprawiało mnie o nieprzyjemne dreszcze i budziło w moim sercu niechęć. Nie potrafiłam wyobrazić sobie odsunięcia nienawiści do tego człowieka gdzieś na dalszy plan, ale w tym wypadku brak było alternatyw. Cieszyłam się, że od ostatniej rozmowy z moją rodzicielką, udało mi się znów ją podręczyć i wyciągnąć całkiem interesującą informację.
Siedząc w domu Princetonów, starałam się nakreślić przyjaciołom mój plan. Potrzebowałam aprobaty, by upewnić się w słuszności działań, natomiast miałam wrażenie, że trochę spotkałam się z murem.
— Giselle Modiano.
Gdy słowa te opuściły moje usta, Ethan i Corinne popatrzyli na mnie z konsternacją.
— Kuzynka Emmanuela, z którą nie utrzymują zażyłych stosunków — zreflektowałam się natychmiastowo.
Na twarzy Corinne pojawił się grymas.
— Jesteś tego pewna? Wiesz, że jeśli to nieprawda, to oni nas zniszczą? — zapytała gburowato głosem ociekającym sceptycyzmem.
Nie wiedziałam, skąd mama miała takie informacje i czy były czymś ogólnodostępnym. Oszczędziłam sobie wchodzenia w szczegóły, wiedząc, że i tak nie wyciągnę z niej żadnych wyjaśnień. Nie miałam nawet do tego głowy, a dociekanie, skąd Veronica Griffiths posiadała takie nowinki nie było w tym momencie najważniejsze.
— Okej, w takim razie znajdź lepsze rozwiązanie — odburknęłam, czując rosnącą w moim ciele irytację. — Póki co, to tylko ja staram się jakoś działać, a wam od niedawna tylko nic nie pasuje.
Może to było tylko moje wrażenie, ale od pewnego czasu Ethan i Corinne stali się wobec mnie niezmiernie roszczeniowi. Coraz częściej czułam, jakbym była kimś od brudnej roboty, od kogo wymagano jedynie by tańczyć, jak mu zagrano. Robiłam to wszystko z własnej woli – chciałam przecież szczęścia Ethana, a także własnego świętego spokoju, jednak z czasem zachowanie przyjaciół zaczęło otwarcie mnie dotykać.
Dziewczyna przewróciła oczami i powróciła do przeglądania swojego telefonu. Zrobiło mi się przykro.
— Okej, poradzę sobie sama — oznajmiłam, siląc się na beznamiętny ton. — Pójdę już.
Podniosłam się z fotela, poprawiając rękawy bluzy.
— Nie zostaniesz na noc? — zapytał Ethan, wlepiając we mnie wzrok.
Pokręciłam głową.
— Na to wygląda — mruknęłam, kierując się do wyjścia.
Nie miałam ochoty na dalsze spędzanie z nimi czasu. Potrzebowałam samotności, by pozwolić sobie złapać oddech. Ostatnimi czasy naprawdę dużo się działo, a ja nie miałam chwili na poukładanie w głowie paru spraw. Trochę też zawiodłam się na Ethanie i szczególnie na Corinne, dlatego wolałam po prostu wyjść. Może nie powiedzieli niczego karygodnego, ale niesmak po ich jawnej niechęci pozostał.
Gdy opuściłam dom Princetonów, ruszyłam jedną z pobocznych uliczek. Godzina była stosunkowo późna, bo zbliżała się dwudziesta, ale mimo to postanowiłam trochę pospacerować, by dać odetchnąć mojemu zmęczonemu umysłowi. Paraliżującą wszystko dookoła ciszę czasem przecinał przejeżdżający samochód czy czyjeś głośne rozmowy dobiegające z domów, które mijałam. Potarłam ramiona okryte jedynie w za dużą bluzę i wpuściłam do płuc dozę rześkiego powietrza. Minuty mijały jakby w zwolnionym tempie, a ja błądziłam uliczkami sennego Rockville niczym w labiryncie.
Po pewnym czasie znalazłam się przed jedną z opustoszałych manufaktur. Niewiele myśląc, wdrapałam się po schodach, pnąc po niepewnym gruncie, który skrzypiał pod moimi stopami. Dotarcie na sam dach tej budowli było jak przekroczenie progu do innego świata. Wprawdzie powinnam nie zapuszczać się w takie rejony sama o tej godzinie, ale w tym miejscu czułam irracjonalne bezpieczeństwo. Tak, jakby wszystko, co złe znajdowało się na dole, a ja na szczycie budynku pozostawałam w bezpiecznej strefie, będąc poza zasięgiem ciemnej strony miasta.
Orzeźwiające, wieczorne powietrze działało na mnie paradoksalnie kojąco. Uspokajało skołatane nerwy i pozwalało na tak potrzebną chwilę zapomnienia. Odetchnęłam głęboko, sięgając do kieszeni spodni, z której leniwie wygrzebałam papierosy. Co prawda nie byłam zapalonym palaczem, jednak od czasu do czasu lubiłam zaciągnąć się tytoniem i pozwolić nikotynie wypełnić moje płuca. Ten uspokajający zwyczaj praktykowałam już od dawna, lecz w ferworze ostatnich wydarzeń trochę zapomniałam, jak wiele szczęścia dawała mi ta używka.
Byłam tylko ja, noc i paczka Marlboro w mojej zimnej dłoni.
Odpaliłam papierosa i przyłożyłam do ust, pozwalając sobie odpłynąć na małą chwilę. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo tego potrzebowałam. Opierałam się o lichą barierkę, patrząc na cały ten cholerny świat z góry, a w mojej głowie kotłowało się od nadmiaru przemyśleń. Prychnęłam pod nosem sama do siebie, gdy dotarło do mnie, jakim chorym kabaretem stał się mój żałosny żywot. Nie do wiary, że kilka miesięcy wystarczyło, by wywrócić wszystko do góry nogami, siejąc niesamowite spustoszenie.
— Ktoś tu chyba ukradł mi moją miejscówkę. — Usłyszałam w pewnym momencie, a do połowy wypalony papieros wypadł mi spomiędzy palców.
Odwróciłam się szybko, robiąc automatycznie duży krok w tył. Wyostrzonym wzrokiem przeskanowałam wyłaniającą się z ciemności sylwetkę delikwenta, który przed sekundą omal nie przyprawił mnie o atak serca.
Twarz Emmanuela, choć słabo widoczna, została przeze mnie rozpoznana niemalże natychmiast. Serce podeszło mi do gardła w momencie, w którym przypomniałam sobie, że musiałam grać.
— Nie wiedziałam, że tu bywasz — odrzekłam, siląc się na spokojny ton.
W duchu modliłam się, by Cartier nie usłyszał mojego łomoczącego serca ani niespokojnego oddechu. Drżące ze złości i stresu dłonie schowałam niedbale do kieszeni bluzy, chcąc zamaskować zdenerwowanie.
Cholera, Valentina. Bądź aktorką. Bądź pieprzoną aktorką, na miłość boską.
Emmanuel w żaden sposób nie skomentował moich słów. Gdy podeszłam bliżej barierki, zrobił solidny krok do tyłu, ostentacyjnie podnosząc ręce. Zmarszczyłam brwi w zakłopotaniu, zadając mu nieme pytanie.
— Ostatnim razem dostałem w twarz, a moje Bentley Platinum się połamały — sarknął, a potem zaczął wpatrywać się gdzieś w przestrzeń.
Mimowolnie moje usta opuścił cichy śmiech. Niewiarygodne, że stałam przed samym ucieleśnieniem wszystkich moich lęków, nienawiści i żali, a ja pozwalałam sobie na, pożal się Boże, chichot.
Nie odpowiedziałam jednak na te słowa, a zamiast tego wyciągnęłam z kieszeni pogniecioną paczkę czerwonych Marlboro. Czułam na sobie wzrok Cartiera, gdy odpalałam papierosa, ale moje oczy spoczywały na spowitym ciemnością widoku. Chłodny wiatr smagał swoimi językami nieprzyjemnie o sobie przypominając, na co niekontrolowanie zadrżałam.
Kątem oka widziałam, że chłopak zbliżał się w moim kierunku, ale nie przykładałam do tego większej wagi. Tak po prostu stałam tam, w środku będąc totalnie rozbitą. Całe to zniweczenie starałam się zatuszować dla wiarygodności, dlatego szybko przyjęłam pogodny wyraz twarzy. Gdy poczułam na ramionach kojące ciepło, a ten charakterystyczny zapach perfum wdarł się do moich nozdrzy, zamarłam. Zamrugałam kilka razy, jednak to mi się nie zdawało. Emmanuel naprawdę ściągnął z siebie płaszcz i okrył mnie nim jak kocem. Nie poruszyłam się jednak ani o milimetr, udając, że nic takiego się nie stało.
Teraz zauważyłam całkiem niepozorną butelkę whisky Dalmore, która spoczywała obok stóp Emmanuela. Nie miałam bladego pojęcia, że w ogóle przyniósł ze sobą jakikolwiek trunek, toteż byłam trochę zdziwiona. Cartier ze zdumiewającą gracją sięgnął po alkohol, po czym tak po prostu odkręcił zakrętkę i pociągnął porządnego łyka. Odwróciłam wzrok od jego sylwetki i usiadłam na zimnej powierzchni, pozwalając by stopy zwisały swobodnie w powietrzu. Okrycie, które ofiarował mi Emmanuel, generowało sporo ciepła, dlatego też przestałam trząść się jak galareta. Spokojnie skupiłam na papierosie, dzięki któremu zdenerwowanie w dość szybkim tempie opuszczało moje ciało.
Dobrą chwilę milczenia później, Cartier zajął miejsce tuż obok mnie. Sama nie wiedziałam, czemu moje serce zareagowało tak gwałtownie na ten gest, ale próbowałam nie dać tego po sobie poznać. Negatywne emocje trochę we mnie przygasły, a chęć zrzucenia Emmanuela z tego pieprzonego dachu została skutecznie ujarzmiona. Nie mogłam pozwolić sobie na wpadkę, bo to zrujnowałoby cały plan.
— Picie prosto z butelki nie należy do najelegantszych zachowań, ale cóż... spartańskie warunki — zaśmiał się, przerywając ciszę i wyciągnął w moją stronę błyszczącą butelkę Dalmore. — Proszę się częstować, panno Griffiths.
Trochę wahałam się, czy przyjąć jego propozycję, ale w końcu nie miałam niczego do stracenia. Mogłam jedynie zapunktować w oczach chłopaka, co dawałoby mi przewagę. Przejęłam więc od niego ciężkawe szkło i ostrożnie przytknęłam do ust. Cudowny smak whisky rozlał się po moim podniebieniu, powodując przyjemne pieczenie. Ten rodzaj trunku zdecydowanie należał do tych, po które sięgałam najchętniej. Pierwszy raz jednak spożywałam go solo, dlatego też po kilkunastym łyku zaczęłam tracić kontakt z rzeczywistością. Śmiałam się bez żadnego konkretnego powodu, zapominając z kim tak właściwie byłam. Wszelkie mury zostały zburzone przez alkohol, który skutecznie zawrócił mi w głowie.
Przez większość czasu mruczałam pod nosem jakieś bliżej niezidentyfikowane słowa, pozwalając Emmanuelowi dalej mnie upijać. On sam zdążył opowiedzieć mi kilka historii ze swojego życia, które rzucały nieco inne światło na jego osobę. Byłam wzruszona, gdy z pasją opowiadał o mamie, jej zamiłowaniu do kwiatów, a nawet marzeniach z dzieciństwa. Wtedy odkryłam w nim pewien niewidoczny wcześniej pierwiastek, który czynił z niego... człowieka. Żywego człowieka.
Minuty mijały zdecydowanie za szybko, a ja przez ten czas zapomniałam o całym bożym świecie. Z letargu wyrwało mnie dopiero dzwoniące przeraźliwie obok urządzenie, które na dodatek nieznośnie wibrowało.
— Odbierz ten telefon, albo wyrzucę go przez tę barierkę — zaśmiał się w pewnym momencie Emmanuel, kładąc głowę na moich kolanach.
Procenty, które zdecydowanie uderzyły mi do głowy upośledzały wszystkie zdolności myślowe: nie potrafiłam nawet właściwie reagować na zachowania chłopaka. Zapomniałam o całej złości, krzywdzie, a to wszystko za sprawą głupiej butelki whisky. Także zbagatelizowałam to, że upijanie się tej nocy było absolutnie nieodpowiedzialne, zważywszy na to, że przebywaliśmy na dużej wysokości, od której chroniła nas tylko cherlawy kawałek metalu.
— Możesz mi powiedzieć, gdzie ty, kurwa, jesteś? — Usłyszałam ostry głos Corinne, który powitał mnie na samym starcie. — Twoja mama do mnie dzwoniła.
Nie bardzo rozumiałam, o co jej chodziło, ale w tym momencie nie potrafiłam nawet sklecić sensownej odpowiedzi. Wypuściłam głośno powietrze, starając się nie zdradzić nietrzeźwego stanu, by nie narobić sobie niepotrzebnych problemów. Przygryzłam wargę, myśląc intensywnie nad sensowną wymówką, ale jak na złość nic nie przychodziło mi na myśl. Po dłuższej chwili, wypaliłam w końcu:
— Jestem u Nathalie.
Wiedziałam, że ta odpowiedź nie miała najmniejszego sensu, ale to właśnie Nathalie Denley przyszła mi do głowy pierwsza.
— Co? Przecież wy tylko siedzicie razem na francuskim — powiedziała jeszcze bardziej podjudzona Princeton.
— Jak wracałam do domu, to zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie wpadnę do niej na chwilę, bo organizuje babski wieczór, a fajnie by było lepiej się poznać. Wybacz, zadzwonię do mamy i powiem, żeby się nie martwiła — oznajmiłam na jednym wydechu, chcąc, by łyknęła tę bezsensowną historyjkę i przestała drążyć temat.
Na całe szczęście uwierzyła w moje słowa i krótko się pożegnała, po czym zakończyła połączenie. Może i do najtrzeźwiejszych nie należałam, ale mój umysł w tej kwestii działał zaskakująco racjonalnie: nie mogłam powiedzieć jej prawdy. Nie przy Emmanuelu, który co prawda był pijany, ale nie na tyle, żeby nie kontaktować. Czym prędzej odnalazłam numer mamy, który próbował się ze mną połączyć dokładnie trzydzieści sześć razy i przyłożyłam telefon do ucha.
— Hej, mamo. Przepraszam, ale gdy wracałam do domu Nathalie zadzwoniła do mnie i namówiła na spontaniczny, babski wieczór. Niedługo wrócę — poinformowałam, dokładając największych starań, by zabrzmieć jak najbardziej autentycznie.
W porównaniu do moich przyjaciół, mamie nie chciałam wyjawiać prawdy. Oczywiście, mogłam to zrobić, ale wolałam nie mieszać jej w te brudy. Nie chciałam, by kolejne osoby znalazły się na celowniku Emmanuela. Nikt nie mógł już więcej cierpieć.
Kobieta zaspanym głosem poprosiła, bym wróciła bezpiecznie i zakończyła połączenie. Ogromny kamień spadł mi z serca, gdy zablokowałam komórkę i położyłam ją tuż obok ud. Emmanuel podniósł się do siadu i zawiesił na mnie zamglony wzrok. Jego usta rozciągnęły się w głupawym uśmiechu, a ręka szybko odnalazła butelkę trunku.
— Wypiliśmy całką whisky — wybełkotał, kwitując zdanie gromką salwą śmiechu.
Maksymalnie odurzona, zawtórowałam mu, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam i położyłam się na zimnej powierzchni. Moje usta opuściło długie westchnięcie, a szeroki banan ani na sekundę nie schodził z twarzy. Przyłożyłam zmarznięte dłonie do policzków, chcąc nieco je ostudzić i przymknęłam leniwie oczy. Chciało mi się spać, ale krążący w żyłach alkohol skutecznie temu zapobiegał. Gdy uchyliłam sennie powieki, dostrzegłam twarz Emmanuela, która znajdowała się tak blisko, że prawie stykaliśmy się nosami. Szybko zbadałam sytuację, by zauważyć, że opierał się on na łokciach umieszczonych po obu stronach i zwyczajnie obserwował moje rozanielone lico.
— Jesteś w mojej osobistej strefie komfortu — mruknęłam i zaśmiałam się.
Cały dzisiejszy wieczór był naprawdę nieźle pokręcony. Mimo wszystko cieszyłam się, że w jakiś sposób zmanipulowałam Cartiera, który wydawał się poddawać moim sztuczkom bez większych oporów. Może nie było to w jego stylu, przez co trochę dziwiło, ale nie zastanawiałam się nad tym bardziej, niż to konieczne. Jego potulność działała na moją korzyść, dlatego cieszyłam się z takiego obrotu sprawy. Teraz mogłam czuć jedynie dumę, że udało mi się utrzymać nerwy na wodzy i osiągnąć to, na czym tak bardzo mi zależało. Choć będąc szczerą, Emmanuel pod wpływem alkoholu stawał się znośny i nawet dobrze mi się z nim rozmawiało.
— Och, nie! Cóż ja teraz zrobię? — sarknął, robiąc zabawną minę. — C'est ma fin!*
— Mówię poważnie, Cartier. Łapy precz, bo zrzucę cię z tego dach... — zaczęłam, ale nie było mi dane skończyć, gdyż w jednej chwili Emmanuel chwycił mnie za boki i zaczął brutalnie łaskotać.
Zduszony śmiech wydobywał się z mojego gardła na przemian z błagającymi krzykami i prośbami, by przestał. On natomiast, niewzruszony, wcale nie zamierzał się poddać. Ba, jeszcze bardziej łaskotał w akompaniamencie żałosnego skowytu, który z siebie wydobywałam. W pewnym momencie podniósł mnie i usadowił literalnie na swoich kolanach, jednocześnie nie zaprzestawszy tej okropnej tortury. Rzucałam się na wszystkie strony świata, ale moje uśpione alkoholem ciało nie miało zbyt dużo siły.
— Błagam, przestań... — sapnęłam, a prośby te w końcu zostały wysłuchane.
Głupkowaty uśmiech wciąż nie schodził z jego ślicznej twarzyczki, a ja miałam ochotę go zamordować. Ostatkiem sił zaczęłam uderzać pięściami w jego klatkę piersiową, jednocześnie starając się złapać oddech. To zdawało się niesamowicie bawić Emmanuela, co jeszcze bardziej mnie podjudzało.
— No już, opanuj się, ty dzika bestio — zachichotał, patrząc na mnie z politowaniem.
— Odezwał się najspokojniejszy człowiek na świecie — zadyszałam z sarkazmem.
Zamilkliśmy, wpatrując się jedynie w swoje tęczówki, które i tak pozostawały w półmroku przez słabo działające, uliczne latanie. Emmanuel badał wzrokiem każdy skrawek mojej twarzy, a gdy uświadomiłam sobie, że wciąż znajdowałam się na jego kolanach, oblałam się rumieńcem. Niezgrabnie uniosłam ociężałe ciało, ale w tym momencie Cartier przytrzymał mnie stanowczo w talii, konsekwencją czego spadłam z powrotem prosto na niego. Rzuciłam mu pytające spojrzenie.
— Jesteś piękna.
Zmrużyłam oczy.
— A ty jesteś pijany i...
W tym momencie jego dłonie ujęły mnie za policzki, a usta znalazły się prosto na moich, nie pozwalając na dokończenie zdania. Szok sparaliżował od stóp do głów, ale chwilę potem poddałam się tej nieśmiałej pieszczocie, uchylając wargi. Emmanuel całował mnie delikatnie i nieśpiesznie, co w rzeczy samej nie było całkiem przyjemne. Wiedziałam jednak, że musiałam grać, zwodzić go za nos i manipulować. Walczyć jego bronią i nie mieć litości. To wydawało się czymś naprawdę ciężkim do zrobienia, gdy rozsądek głośno protestował.
Zarzuciłam niezdarnie ręce na jego kark, a potem wplotłam palce w miękkie włosy Emmanuela. Czułam się podle, gdy coraz bardziej pogłębiał pocałunek, a ja nie mogłam tego przerwać. Miałam wrażenie, że alkohol w tej samej sekundzie po prostu wyparował, zabierając ze sobą to przyjemne rozluźnienie towarzyszące mi przez całą noc. W pewnym momencie Cartier odsunął się na moment, by szepnąć wprost do ucha:
— Mam nadzieję, że kiedyś wybaczysz mi to wszystko, mademoiselle Valentina.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przeszły dreszcze, a w głowie zahuczało. Nie, nie, nie. Jak mogłam być tak głupia i reagować na te słowa? Jakby to jeszcze były szczere przeprosiny... Sama nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Usta Emmanuela znów odnalazły moje, tym razem całując je mocniej. Jego duże dłonie powędrowały wzdłuż talii, którą ścisnął nieznacznie, dociskając mnie bardziej do swojego ciała. W głowie aż huczało od nadmiaru wszystkich możliwych myśli, a ja besztając się za tę osobliwą reakcję. Wtedy zdecydowałam się to przerwać, póki miałam kontrolę nad własnym zachowaniem. Wiedziałam, że powoli przepadałam i dawałam się ponieść rozszalałym hormonom. Z każdą kolejną sekundą robiło się coraz intensywniej, dlatego uznałam, że to czas, by się odsunąć. Nie tylko nie mogłam dłużej tego kontynuować, ale też zaczynało brakować mi powietrza. Oblizałam usta, sapiąc prosto w twarz Emmanuela, który z błyszczącymi oczami wpatrywał się we mnie jak w niebiańską istotę.
W ten właśnie sposób Emmanuel Cartier, sam ludzki diabeł i obiekt moich najgorszych koszmarów skradł mój pierwszy pocałunek w życiu. Świat powariował.
***
* – To mój koniec!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top