12. Wendeta
Nigdy nie lubiłam się nad sobą użalać i uważałam to za totalne marnotrawstwo czasu, natomiast w tym wypadku nie potrafiłam zachowywać się inaczej. Ostatnie dni uświadomiły mi to, w jak wielkim gównie tkwiłam – kawałek po kawałku niszczono mnie jak najgorszego człowieka. Starałam się wyciągać wnioski, ale zdecydowanie zbyt długo starałam się być silna.
Wprawdzie nie tworzyliśmy z Jonathanem związku i nawet nie wiedziałam, czy się na to zapowiadało, bo nie miałam doświadczenia w tych sprawach, ale poczułam się okrutnie zdradzona. Unikałam nadinterpretacji, co by nie tworzyć zbędnych insynuacji, ale teraz byłam niemalże pewna, że moje przypuszczenia szły w dobrym kierunku. Od samego początku wydawało mi się, że Jonathan to dobry człowiek, który miał dobre intencje. O tym głównie świadczyło jego zachowanie: traktował mnie wyjątkowo, a ja nie miałam podstaw, by mu nie wierzyć. Jonathan wydawał się najszczerszą osobą, jaką do tej pory poznałam, dlatego tym bardziej nie potrafiłam pojąć tego, jak mogłam się tak pomylić. Zastanawiałam się, czy został zmanipulowany przez Cartierów, czy świadomie podjął taką decyzję i kłamał w żywe oczy, udając mojego przyjaciela. Mimo wszystko posiadał swój własny rozum i zdolność samodzielnego myślenia – przez to znienawidziłam go jeszcze bardziej. Czułam się podle i raczej to nie powinno wzbudzać żadnego zdziwienia. Co innego miałam odczuwać, gdy wszystko wokół mnie sypało się, jak pieprzony domek z kart? Zostałam perfidnie oszukana, rzucona w kąt niczym bezwładna kukiełka. Ale czegoż to się spodziewałam? Ludzie potrafili okręcić cię wokół własnego palca, by ostatecznie wbity w twoje serce nóż stał się boleśniejszy. Cóż.
Emmanuel także wiedział, co robił. Pociągał za odpowiednie sznurki i manipulował ludźmi niczym żywymi pionkami. Bogactwo i mafijne powiązania zapewniające mu pozycję, stanowiły swoistą kartę przetargową. Przewidywanie jego posunięć było jak mierzenie do przeciwnika z zawiązanymi oczami – albo trafisz, albo nie. Bez większego prawdopodobieństwa jednego z opcji. Nie dało się przewidzieć jego pomysłów; w najmniej spodziewanym momencie wyciągał z rękawa asa, który zapewniał mu przewagę. Przechytrzenie samego dziecka francuskiego świata cieni, który miał u swej prawicy respekt, a lewicy nietykalność było czymś niemożliwym do wykonania. To chyba najbardziej mnie w tym wszystkim denerwowało. Dlaczego ktoś z pozycją i plecami miał tak niemożebnie i bezkarnie niszczyć niewinnego chłopaka? Cholerna niesprawiedliwość doprowadzała mnie do szewskiej pasji. To jednak nie zmieniało faktu, że po raz kolejny dałam się nabrać sztuczkom Emmanuela i plułam sobie za to w brodę.
Valentino Griffiths, znowu przegrałaś.
Jeszcze kilka dni temu nie sądziłam, że w najbliższym czasie doświadczę tego, co Ethan. Wiedziałam, że ostatnie miesiące były absolutnie szalone, ale to, co zrobił Jonathan, totalnie zbiło mnie z pantałyku. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Dałam się oszukać i zmanipulować, a przecież obiecałam sobie pozostać wyjątkowo czujną. Stałam się głupcem nieuczącym się na własnych błędach i nieustannie błądziłam w pomroku.
Zawsze starałam się być tą pozytywną, wyciągać z wnioski i skupiać się na zdobytym doświadczeniu. Choć czasami bolało, jak cholera, usilnie starałam się przekuć porażkę na coś dobrego. Zawsze. W tym wypadku role się odwróciły – nie mogłam zachowywać się, jakby to wszystko było jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności i machnąć pobłażliwie ręką. Moje życie rozpadało się kawałek po kawałku, zmierzając do całkowitej destrukcji. Choćbym próbowała z całych sił, nie potrafiłam się już uśmiechać i walczyć. Los drwił ze mnie, śmiejąc się prosto w twarz i rzucał pod nogi coraz to nowsze kłody. Poczucie bezsilności i beznadziei pochłonęło mnie bez reszty. Potrzebowałam kilku dni oddechu i świętego spokoju, by zregenerować życiowe siły. Wiedziałam jedynie, że z każdym kolejnym dniem mogło być coraz gorzej. Choć miałam wrażenie, że poziom absurdu osiągnął już apogeum.
Jonathan przyjął postawę pokrzywdzonego dziecka. Za wszelką cenę starał się przekonać mnie do swojej wersji wydarzeń, ale ja nie chciałam już więcej słyszeć tych bzdur. Straciłam wszelkie możliwe zaufanie względem niego i żadna siła nie miała mocy odwrócenia tego stanu rzeczy. Ignorowałam go na wszystkie możliwe sposoby, czując w głębi duszy, że to najlepsze posunięcie, na jakie mogłam się w tej sytuacji zdecydować. Może i ostatnio nie grzeszyłam inteligencją, dając wszystkim dookoła sobą manipulować, ale kiedyś w końcu musiał nastać koniec. Nie mogłam pozwolić sobie znów komuś uwierzyć, bo to skutecznie sprowadzało mnie na manowce.
Siedziałam w swoim pokoju, gapiąc się bezczynnie w okno. Przez szybę, która stanowiła barierę, ale nie odcinała mnie od promienności dzisiejszego dnia, obserwowałam ludzi. Jedni spieszyli się gdzieś z telefonem przy uchu, a drudzy spacerowali powoli. Wydawali się tacy wolni i choć wiedziałam, że mieli swoje problemy, a nieraz ciężki bagaż doświadczeń, tak miałam wrażenie, że przepełniało ich tylko szczęście. A ja za tym uczuciem naprawdę bardzo tęskniłam.
Pozostawało mi nie tracić nadziei na lepsze jutro, na tak wyczekiwane ukojenie. Ostatnie tygodnie sprawiły, że pobłądziłam i zatraciłam samą siebie: dobre serce, czujność i ambicje. Nie dało się tego nie zauważyć, skoro nawet moi rodzice dostrzegli, że coś było mocno nie w porządku. W końcu z energicznej i radosnej dziewczyny nagle przeobraziłam się w milczącą i apatyczną, bezkształtną masę nieszczęścia. Mimo tego fatalnego stanu, z całych sił starałam się nie dać tego po sobie poznać. To nie tak, że nie ufałam moim rodzicom. Kochałam ich najbardziej na świecie i wiedziałam, że mogłam im powiedzieć o wszystkim, ale nie chciałam ich martwić, tym bardziej że mieli na głowie naprawdę dużo problemów. Wolałam oszczędzić im tych nastoletnich dramatów. Potrzebowałam czasu na dojście do siebie i pogodzenie z tym, co tak właściwie się wydarzyło. Żadne słowo czy uścisk nie posklejałyby magicznie mojego potłuczonego serca.
Wibrujący na parapecie telefon wyrwał mnie z własnego świata myśli. Gdy zobaczyłam na ekranie uśmiechniętą przyjaciółkę i imię Corinne, westchnęłam głośno. Nie powiedziałam moim przyjaciołom o tej całej sytuacji. Nie tylko nie potrafiłam wydusić z siebie ani jednego słowa, ale nie chciałam znów wracać wspomnieniami do tego okropnego widoku. Wiedziałam, że prędzej czy później nadejdzie czas, gdzie będę musiała się wytłumaczyć z mojego zachowania, ale póki co, marzyłam tylko o świętym spokoju. Nie chciałam brnąć w kolejne kłamstwa ani czegokolwiek zatajać, dlatego pod przykrywką choroby dochodziłam do siebie w domowym zaciszu. Od tego pamiętnego wieczora zamknęłam się w pokoju i przez kilka dni z niego nie wychodziłam. Wiedziałam, że Ethan i Cori się martwili, ale wolałam zaszyć się w pościeli, by przemyśleć sobie co nieco, co zatuszowałam przeziębieniem. Tak było łatwiej. Prościej.
Jednak kiedy minął okrągły tydzień, wszyscy na czele z moimi przyjaciółmi zaczynali się niepokoić. Nie mogłam już dłużej udawać. Nadszedł czas, by zmierzyć się z rzeczywistością, z którą nie do końca potrafiłam się pogodzić.
— Valentina, na miłość boską! — W słuchawce rozbrzmiał zatroskany głos przyjaciółki. — Co się z tobą dzieje? Nie odbierasz od nas telefonów, nie odpisujesz na wiadomości, nie pojawiasz się w szkole? Wyzdrowiałaś już? Ledwo co odzyskałyśmy Ethana, a teraz...
— Corinne, wystarczy — przerwałam stanowczo jej słowotok. — To nie jest rozmowa na telefon, spotkajmy się u Ethana i porozmawiajmy na spokojnie.
Dziewczyna niemal od razu przystała na ten pomysł, po czym z niezadowoleniem pożegnała się krótko i zakończyła połączenie. W ostatnich połączeniach odszukałam numer mojego przyjaciela i wystukałam wiadomość:
Valentina: Ja, ty i Cori u ciebie za godzinę?
Nie minęła nawet minuta, gdy otrzymałam odpowiedź:
Ethan: Zawsze i wszędzie
Gdy odczytałam wiadomość, nie mogłam nic poradzić na to, że moje usta mimowolnie uformowały się w uśmiech. Nie ten sztuczny, którym zwodziłam rodziców przez ostatnie kilka dni, ale naprawdę szczery.
***
Droga do domu Ethana wydawała mi się taka... pełna niepokoju. Czułam, jakbym szła na ścięcie, a stres powodował drżenie ciała, nad którym nie mogłam zapanować. Bałam się reakcji przyjaciół, bo mimo wszystko nie powinnam była ich okłamywać. Przez to rosło we mnie poczucie winy, które mieszało się z bólem złamanego serca i tworzyło zabójczą mieszankę. Odnosiłam wrażenie, jakby moje ciało nie należało do mnie – takie obce i puste. Nonsens.
— Dzień dobry, pani Roy — przywitałam się, gdy drzwi otworzyła mi matka Ethana, Joseline.
Kobieta rozpromieniła się na mój widok, jednak wyraz twarzy wciąż pozostał tak samo zatroskany. Doskonale wiedziałam, że cierpienie syna odbiło się na niej i przysporzyło wielu zmartwień. Choć uważałam moją mamę za wzór rodzicielstwa i kochałam ją całym sercem, tak Joseline była samym aniołem. Kochała swoje jedyne dziecko jak największy skarb i dałabym sobie rękę uciąć, że wskoczyłaby za nim w ogień. Dlatego też ten smutny widok tak bardzo uderzył w moje czułe serce. Ta kobieta, jak i sam Ethan nie zasługiwali na taki los.
— Wejdź, kochanie. Cori i Ethan czekają na ciebie na górze — poinformowała, a jej oczy zamigotały iskierką nadziei.
Skinęłam głową i obdarzyłam Joseline współczującym spojrzeniem, a potem skierowałam kroki prosto do pokoju przyjaciela. Gdy pchnęłam białe, oblepione plakatami drzwi, Corinne rzuciła się prosto na moją szyję, wieszając jak leniwiec. Wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo za nimi tęskniłam.
— Złamiesz mi kręgosłup — wymamrotałam, stłamszona tym ciasnym uściskiem.
Dziewczyna zrobiła krok w tył i zlustrowała mnie od góry do dołu. Opadłam bezwiednie na fotel obok stolika i westchnęłam. Nie czułam się gotowa psychicznie na żadne wyjaśnienia, a pulsujące uczucie z tyłu czaszki uniemożliwiało mi normalne funkcjonowanie.
— Zmarniałaś — mruknął Ethan.
Przewróciłam oczami.
— I kto to mówi — rzuciłam sarkastycznie, splatając dłonie na kolanach. Chrząknęłam, zbierając w sobie wszystkie siły. Powrót do tej feralnej nocy kosztował mnie naprawdę wiele.
— Wcale nie byłam przeziębiona — zaczęłam — potrzebowałam po prostu chwili spokoju bez lawiny męczących pytań. Może zrobiłam źle, ale czasu nie cofnę. Przechodząc do meritum... — zrobiłam przerwę, gdy łzy niekontrolowanie napłynęły do oczu.
Moi przyjaciele od razu zauważyli tę nieprawidłowość. Wyczytałam to z ich zaniepokojonych twarzy, z których aż biło przerażeniem. Wiedzieli, że coś musiało się stać. Nie miałam w zwyczaju mazać się z byle powodu, dlatego też to odstępstwo od normy mogło budzić obawy. Szczególnie że byłam o krok od wybuchu.
Corinne kucnęła przy mnie, ujęła moje zimne dłonie w swoje i popatrzyła kojąco. Chciało mi się wyć, autentycznie.
— Wiecie, że nie byłam z Jonathanem w żadnym związku, ale zachowywał się tak... sama nie wiem. Miałam wrażenie, że to coś więcej niż sympatia, a potem odkryłam, że to wszystko okazało się kłamstwem. Rozumiecie? Zwykłą farsą — załkałam, mając w nosie wszelkie hamulce i to, że najpewniej wychodziłam teraz na histeryczkę.
Zdziwienie, które wpełzło na oblicza Cori i Ethana było niemalże namacalne. Z wytrzeszczonymi oczami wpatrywali się we mnie, jak w jakąś pozaziemską istotę, przetwarzając moje słowa.
— Co? — zagrzmieli niemalże równocześnie.
Próbowałam opanować wodospad łez na moich policzkach, ale on jak na złość nie chciał przestać płynąć. Niczym mały, skrzywdzony dzieciak płakałam, dając upust wszystkim negatywnym emocjom: zranieniu, oszukaniu, złości, goryczy... Wiedziałam, że to nie zapewni mojej duszy spokoju, a ciału ukojenia, ale potrzebowałam choć chwilowego oczyszczenia.
— Przepraszam, że cię okłamałam, Corinne. Poszłam wtedy, gdy dostałam tę wiadomość i zobaczyłam, jak Jonathan obściskuje się bezwstydnie z Esther. Pieprzoną Esther Cartier! — zagrzmiałam gniewnie.
Widziałam, że przyjaciółka nie będzie miała mi tego za złe. Przynajmniej nie teraz, gdy nie mogłam złapać tchu pomiędzy kolejnymi atakami niepohamowanego płaczu.
Przerażało mnie to, jak wyglądało teraz nasze życie. Dlaczego z radosnych dzieciaków nagle staliśmy się więźniami własnego bólu, który zafundował nam pewien żądny krwi narcyz? Gdzie podział się ten ambitny i sarkastyczny sportowiec, którym był Ethan Roy, tryskająca energią Corinne Princeton i złote dziecko Rockville High School, którym określano Valentinę Griffiths? Nie mogłam uwierzyć, jak bardzo nas zepsuto, że dawaliśmy przyzwolenie na wymierzanie policzka za policzkiem. Dokładnie w tym momencie ogarnął mnie mrok, a w moim spowitym goryczą umyśle zrodził się kolejny, niezaprzeczalnie kuszący pomysł o zemście. Nie potrafiłam już dłużej poddawać się gierkom Cartierów i robić dobrej miny do złej gry. Czasy, w których uśmiechałam się, gdy pluto mi otwarcie w twarz dobiegły końca. Nastał kres wszelkiej etykiety i zachowywania się tak, jak nakazywały konwenanse. Wówczas nic nie miało mocy odciągnięcia mnie od tego pomysłu, choćbym miała słono płacić za swoje wybory. Konsekwencje były dla mnie sprawą drugorzędną, rzekłabym, że nawet nic nieznaczącą. Skończyła się epoka tyranii Cartierów i respektowania ich chorej, bezpodstawnej nietykalności. Moim celem stał się krwawy odwet, długi i powolny upadek w poczuciu winy, żalu i goryczy.
Wtedy obiecałam sobie, że Emmanuel i jego piekielna siostrzyczka zapłacą za wszystkie nasze krzywdy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top