11. Nigdy nie ignoruj intuicji
Nie miałam bladego pojęcia, w którym momencie zawładnęła mną tak nieposkromiona żądza zemsty. Krwawego i teatralnego odwetu, który ukoiłby mój nienasycony głód sprawiedliwości. Ostatnie dni były ciężkie dla nas wszystkich i przypominały trochę głuche echo niewypowiedzianych słów. Wciąż niesamowicie dużo wysiłku kosztowało wypowiedzenie jakiegokolwiek zdania, a powrót wspomnieniami do tego felernego dnia powodował tylko niesamowity ból.
Moje myśli od jakiegoś czasu zajmowało w miarę konkretne planowanie zemsty, prowokacji czy cokolwiek innego, co dopiekłoby Emmanuelowi oraz wymierzyło sprawiedliwość. Zważywszy na to, że Cartier zaskarbił sobie respekt i poważanie dosłownie całego miasta, było to niemalże niemożliwe. Z czasem doszłam do wniosku, że to wszędobylskie poważanie wzięło korzenie ze strachu, który przepełniał mieszkańców Rockville. Jedynie głupiec z własnej woli spiskowałby przeciwko tej pieprzonej rodzince.
— Valentina, na miłość boską. Wiesz w ogóle, kim jest jego rodzina? Komu chcesz podpaść, a w konsekwencji nawet przypłacić życiem? — krzyczała podburzona Princeton, gdy pewnego środowego wieczora siedziałyśmy na małym placu zabaw, huśtając się na huśtawkach.
Nie mogłam trzymać tych natarczywych myśli wewnątrz swojego umysłu, bo zwyczajnie zwariowałabym od tego wszystkiego, dlatego też postanowiłam podzielić się z nimi Corinne, która przez cały ten czas z dezaprobatą patrzyła na mnie jak na kosmitkę. Czasami naprawdę lubiła robić z igły widły.
Pora, choć wieczorowa, wcale nie zapowiadała się na zimną. Jedynie nieprzyjemnie porywisty wiatr smagał po moich policzkach, dając mi niezaprzeczalnie potrzebne uczucie orzeźwienia.
— A co mam niby zrobić? Ten pieprzony psychopata zaraz wymyśli coś znacznie gorszego, a ja nie będę patrzeć na to, jak niszczy Ethanowi życie — burknęłam ze złością, kopiąc mały kamyczek.
To było właśnie najgorsze. Świadomość, że zaraz nadejdzie huragan, który zniszczy wszystko, co stanie mu na drodze wywoływała u mnie niesamowitą wściekłość. Emmanuel nie tylko krzywdził Ethana, bo wszystkie te okropności tak samo mocno oddziaływały na mnie i Corinne. Nasza bezradność zaczęła robić się po prostu śmieszna.
— Najlepiej chyba będzie go unikać i tyle — odparła zrezygnowana Princeton, wzdychając bezwiednie.
Problem w tym, że Emmanuela Cartiera nie dało się zignorować. On zawsze znalazłby sposób, by spełnić swoje zachcianki – nawet jeśli byłoby to dręczenie jakiegoś nieznajomego chłopaka. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że Corinne miała stuprocentową rację. Próba odegrania się na Emmanuelu wydawała się jak porywanie z motyką na słońce. Wiedziałam, że nie był byle kim. Każdy w Rockville słyszał o Cartierach, a ich boskie dziecko nie stanowiło wyjątku. Jego drzewo genealogiczne ponoć składało się z najbardziej wpływowych ludzi Francji, choć nigdy nie dociekałam, ile miało to wspólnego z prawdą. Każdy w Rockville po prostu przyjął ów fakt, ustanawiając go świętością i nikt nie zdobył się na odwagę, by próbować zakwestionować tę oczywistość. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Ranga Emmanuela nie miała mocy zmiany moich odczuć wobec niego ani zniwelowania tej ogromnej nienawiści.
Westchnęłam cicho, gdy mój telefon zawibrował zgoła w jednej z kieszeni czarnych jeansów. Jasne światło wyświetlacza oślepiło mnie na moment, jednak mój wzrok bardzo szybko się wyostrzył, chłonąc każde słowo otrzymanej wiadomości.
Nieznany: Ardeness Ave, 20:30. Tylko prawda ma moc wyzwolenia.
Serce niemalże podeszło mi do gardła, a dłoń stała się niesamowicie wiotka. Zebrałam wszystkie swoje siły, by nie upuścić urządzenia na twardy beton.
— Val? Dobrze się czujesz? — zapytała nagle Corinne, widząc moją ostentacyjną reakcję.
Nie wydusiłam z siebie żadnego słowa. Dziewczyna wyrwała mi z ręki telefon, czytając z przerażeniem treść otrzymanego SMS-a. Nie musiała wypowiadać żadnych słów, żebym wiedziała, jak zareaguje na ten pomysł.
— Tylko mi nie mów, że zamierzasz tam iść. Valentina, nie jesteś chyba niepoważna — odwróciła wzrok w moją stronę, a jej twarz wyrażała niemałe oburzenie.
W mojej głowie pojawił się ogromny mętlik. Z jednej strony czułam w kościach, że ten SMS nie była przypadkowy, z drugiej też miałam nadzieję, że to zwyczajnie nieśmieszny żart bądź pomyłka. Chciałam w to wierzyć, ale coś w głębi duszy podpowiadało mi, że za tą wiadomością kryło się coś większego. Ludzka ciekawość nie pozwoliła mi tak po prostu to zignorować, dlatego też stwierdziłam, że załatwię to na swój sposób: bez narażania i martwienia Corinne, jednocześnie zaspokajając swoją nieopisaną ciekawość. Może byłam w tym momencie głupia i nieodpowiedzialna, ale miałam to głęboko w poważaniu. Nie myślałam o konsekwencjach, choćbym miała później żałować tej decyzji. W ferworze ostatnich wydarzeń spodziewałam się wszystkiego i wiedziałam, że nic w tej materii nie może mnie już zaskoczyć. Gdzieś w kościach czułam, że wszystkie moje obawy, podejrzenia i nieufności tego wieczora osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Nieopuszczające mnie napięcie, rosnące przez te ostatnie dni musiało w końcu znaleźć ujście. Moje myśli balansowały na granicy zdrowego rozsądku i złej intuicji, ale decyzja została już podjęta.
Rzecz jasna mogłam się mylić i nie miałam pewności, że to nie była pomyłka czy podły żart. Niemniej jednak wiadomość ta zasiała w moim umyśle niepokojące ziarnko, które zaczęło kiełkować. Niekiedy przeczucie było wystarczającym bodźcem, dlatego też postanowiłam go nie ignorować.
— Oczywiście, że nie. Nie jestem aż tak głupia, błagam cię, Corinne. To pewnie jakaś pomyłka — tłumaczyłam z udawanym spokojem, starając się z całych sił, żeby moje zawahanie nie zostało zauważone. Ku mojej uciesze, przyjaciółka łyknęła haczyk.
Wiedziałam, że kłamstwo nigdy nie było rozwiązaniem, a jedynie ucieczką od problemu, natomiast w tym wypadku musiałam myśleć o mojej przyjaciółce i jej bezpieczeństwie. Za żadne skarby świata nie puściłaby mnie samą, jeszcze tak późną porą, więc teoretycznie nie miałam wyboru. Gdyby coś jej się stało z mojej winy, nie wybaczyłabym sobie tego do końca życia.
Gdy robiło się coraz później, zdecydowałyśmy się z Corinne pójść do swoich domów. Obie byłyśmy już wykończone, a ja nie miałam ani siły, ani ochoty na dalsze pogawędki. Tym bardziej, jeśli tematy oscylowały między Emmanuelem, Esther a Maurice. Odprowadziłam przyjaciółkę pod same drzwi, upewniając, że bezpiecznie dotrze do domu i przytuliłam mocno na pożegnanie. Gdy ciężkie, mahoniowe drzwi zamknęły się za dziewczyną, spojrzałam na wyświetlacz telefonu, by dostrzec, że wybiła właśnie równa dwudziesta piętnaście. Moje usta opuściło głuche i głębokie westchnięcie. Sama nie wiedziałam, czego miałam się spodziewać i szczerze mówiąc, to trochę się bałam. Moja wścibskość nieraz sprowadzała mnie na manowce i zdawałam sobie sprawę z tego, że w tym wypadku mogło być podobnie. Nie mogłam natomiast ot tak zignorować tej wiadomości. Nawet jeśli była głupim żartem, warto było to sprawdzić dla zwykłego spokoju duszy.
Nie dbałam o fakt, że zachowywałam się zwyczajnie głupio i nieostrożnie. Zbyt bardzo ufałam swojej intuicji, by zostawić tak bez żadnej reakcji tę sytuację. Noc była stosunkowo cicha, niemniej jednak starałam się jak najszybciej dotrzeć na wskazaną w treści wiadomości ulicę. W głębi duszy cieszyłam się, że nie był to drugi koniec miasta i mogłam pokonać tę odległość pieszo. Wprawdzie długa wędrówka nie sprzyjała temu pomysłowi, bo zaczynałam nabierać większych podejrzeń i z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej chciałam zawrócić, udając, że tej wiadomości tak naprawdę nie dostałam, lecz starałam się to ignorować. Gdy moje obawy zaczęły osiągać punkt kulminacyjny, zorientowałam się, że znajdowałam się właśnie na Ardeness Ave. Spojrzałam jeszcze raz na ekran telefonu, który wskazywał dwudziestą dwadzieścia osiem, a moje tętno wzrosło. Czułam płynącą w moich żyłach adrenalinę, która jednocześnie pobudzała mój instynkt samozachowawczy i napędzała tworzące się w mojej głowie, chore scenariusze.
Nie bardzo wiedziałam, czego miałam się spodziewać. Stałam na środku pustej ulicy, a widok ten przypominał scenę żywcem wyjętą z jakiegoś horroru. Zdecydowałam się usiąść na jednej z pobliskich ławek i poczekać na rozwój domniemanych wydarzeń, a potem po prostu odejść. Gdy wybiła równa dwudziesta trzydzieści, jak na zawołanie moim oczom ukazał się ten widok. Wtedy też utwierdziłam się w fakcie, że nie powinnam nigdy ignorować swojej intuicji.
Siedząc na tej pieprzonej ławce, widziałam nikogo innego jak Jonathana i Esther w swoich objęciach, obdarowujących się czułymi i gorącymi pocałunkami. Momentalnie poczułam, jak moich żyłach zaczęła gotować się krew, a na policzki wstąpiły czerwone plamy ze złości. Ścisnęłam mocno pięści, wbijając paznokcie w skórę dłoni. Gdy gorzkie łzy pociekły po moich policzkach, podniosłam się zimnego drewna i odwróciłam w kierunku, z którego przyszłam. Miałam po dziurki w nosie wszystkiego po kolei i pragnęłam jak najszybciej wrócić do domu, by w spokoju przetrawić tę sytuację.
— Nie do wiary — szepnęłam sama do siebie, czując, jak rozżarzone szpilki wbijają się w moje rozdarte serce.
Nie chciałam pozostać w tym miejscu ani minuty dłużej. Powstrzymywałam lawinę myśli, która spowalniała moje ruchy. W głowie starałam się zmusić do ucieczki, by jak najszybciej opuścić tę przeklętą ulicę. Jednak gdy zrobiłam zaledwie krok wprzód, niemalże podskoczyłam, łapiąc się za serce. Emmanuel stał, wpatrując się z nieodgadnioną miną prosto w moje zbolałe lico. Na ten widok momentalnie otrzeźwiałam: czym prędzej otarłam mokre od łez policzki i zagryzłam mocno zęby. Zebrałam wszystkie swoje siły, żeby przykryć ból maską obojętności, a było to nie lada wyzwaniem. Za żadne skarby świata nie mogłam dać Emmanuelowi satysfakcji z tego, że znów zwyciężył. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on uknuł tę intrygę.
Aż ciężko uwierzyć w to, jak felernym i nieustannym pasmem porażek stało się moje życie. Dosłownie każdy dzień naszpikowany był intrygami, tajemnicami, a do wiecznego rozczarowania zdążyłam się już przyzwyczaić. Choć wiedziałam, że to wszystko zostało starannie zaplanowane przez Emmanuela, nie potrafiłam zrozumieć motywu jego działań. Chciał, żebym nienawidziła go najbardziej, jak się dało? Przecież już dawno osiągnął ten cel. Wrogość była w tym wypadku jak pąk, który z każdym kolejnym wbitym w plecy nożem, rozkwitał, jednocześnie pielęgnując uczucie pogardy moim sercu.
Emmanuel stał niczym słup soli, jak to miał w zwyczaju i wpatrywał się we mnie sztyletującym wzrokiem, który przeszywał moją duszę na wskroś. Nie poruszyłam się ani o milimetr, czekając na rozwój wydarzeń. Z uwagą obserwowałam każdy szczegół: to, jak jego oczy połyskiwały w świetle latarni, szczęka zaciskała się gniewnie, a mała zmarszczka między brwiami pojawiała, gdy marszczył czoło. Po dłuższej chwili zrobił śmiały krok w moją stronę, więc uniosłam głowę, by lepiej widzieć jego twarz. Mocna woń pięknych, męskich perfum odurzyła mnie swoją intensywnością, przyprawiając o nieprzyjemne dreszcze. Cartier wyciągnął swoją dużą dłoń, a założywszy kosmyk moich blond włosów za ucho, złapał mnie za podbródek. Gest ten miał w sobie tyle subtelności, że aż zaczęłam zastanawiać się, czy przede mną aby na pewno znajdował się ten sam Emmanuel Cartier.
— Wybacz, że musisz dowiadywać się o tym w taki sposób, ale nie uwierzyłabyś mi na słowo — oznajmił poważnym tonem, a jego oczy zamigotały iskierkami gniewu.
Zdjęłam dłoń chłopaka z mojej twarzy, a moje ruchy były dokładne, powolne i przemyślane. Zachowałam beznamiętną postawę, by nie dać mu satysfakcji z mojego bólu.
— Zadowolony? Taką radość sprawia ci krzywdzenie niewinnych osób? — zaczęłam beznamiętnie.
Wiele kosztowało mnie takie wyłączenie emocji, tym bardziej po tym łamiącym serce widoku. Moja wrażliwość została nienaturalnie stłamszona, przez co utrzymywanie gardy stało się znacznie trudniejsze. Ściskałam pięści i nie przerywałam kontaktu wzrokowego. Chłopak milczał, uważnie skanując powierzchnię mojej twarzy.
— Dobrze wiem, że to twoja zasługa. Jesteś kłamcą, Emmanuel — powiedziałam najbardziej chłodnym tonem, na jaki tylko mogłam się zdobyć — ale teraz mnie nie przechytrzysz — dodałam władczo, po czym spuściłam wzrok z zamiarem odejścia.
Chyba dawno nie byłam z siebie bardziej dumna. Wypowiedzenie tych słów niosło za sobą tak nieopisaną dawkę satysfakcji, że aż miałam ochotę szczerzyć się zwycięsko. Nie sądziłam, że znajdę w sobie dość odwagi, by wygarnąć Cartierowi to, co o nim myślałam. Kłamca. Być może jego duma nie pozwalała przyznać mi racji, ale zdążyłam się już na nim poznać. Mógł bronić się rękami nogami przed tym niechlubnym określeniem, ale nie miał mocy zmiany swojej ohydnej natury.
Kiedy już myślałam, że zakończyłam ów teatrzyki z mocniejszym akcentem, ku mojemu zdziwieniu zostałam brutalnie pociągnięta za nadgarstek, skutkiem czego wylądowałam prosto na klatce piersiowej samego Emmanuela. Zrobiłam porządny krok w tył, unosząc hardo głowę. Ten człowiek naprawdę miał ogromny tupet, zachowując się tak po tym, co zrobił.
— Czego jeszcze chcesz? — zaśmiałam się szyderczo.
Jego bezczelność niesamowicie podnosiła mi ciśnienie. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, jak wyrachowany był Cartier, ale teraz przekraczał wszystkie możliwe granice. Czy on naprawdę myślał, że po tym wszystkim, tak po prostu uwierzę w tę bajeczkę? Może i pozwalałam mu sobą manipulować, ale teraz nie miałam zamiaru być pionkiem w tej jego chorej grze. Znoszenie takiego traktowania jeszcze bardziej ściągało na dno, toteż przyjęłam postawę buntowniczą.
Emmanuel w jednej chwili dość intensywnie zaczął się nad czymś zastanawiać. Nieco zmieszany, chwilę dumał nad odpowiedzią, a gdy otworzył usta, jego twarz wykrzywiła się w złości:
— Chcę twojego dobra, panno Griffiths. Jonathan Hartley nie jest człowiekiem, który zapewni ci szczęście — rzucił gniewnie, a jego szczęka zacisnęła się.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Mógł chociaż wymyślić bardziej wiarygodne kłamstwo, jeśli już porywał się na takie zagrywki.
— Panie Cartier, wydaje mi się, że nie przystoi kpić z damy — odpowiedziałam z ironią w jego stylu, po czym z zaciśniętą mocno szczęką rzuciłam się do ucieczki.
Wokół panowała głucha cisza, a spowijająca wszystko dookoła ciemność dodawała miastu mroku. Zatrzymałam się, gdy zabrakło mi sił i tchu, a słaba kondycja nie pozwoliła na dalszy wysiłek. Oparłam się o budynek jakiegoś sklepu, łapczywie łapiąc powietrze. Zziajana, przyłożyłam dłoń do rozgrzanego czoła, a potem rozejrzałam się po okolicy. Kiedy nie dostrzegłam nikogo, odetchnęłam z ulgą.
Nie mogłam dać wiary temu, co wydarzyło się zaledwie dwadzieścia minut temu. Byłam skłonna uwierzyć w każdy inny powód, ale rzekoma sympatia Emmanuela względem mojej osoby przyprawiała mnie o atak śmiechu. Nawet głupi nie uwierzyłby w tak tandetne kłamstwa. Mało obchodziło mnie to, co tak naprawdę miał na celu. Choć widok Jonathana i Esther złamał moje serce, utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że jedyną osobą, której mogłam zaufać, byłam ja sama.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top