02. Boski pierwiastek

      Gniew to niezwykle silne uczucie, które niczym huragan potrafi dać początek wielu zniszczeniom. Trwa dłużej niż złość i gnieździ się w zakamarkach umysłu, serca, duszy.

      Gniew miał wiele odcieni, a w przypadku Ethana Roya posiadał on najciemniejszą barwę. Skłamałabym, mówiąc, że był zły. To wydawało się olbrzymim niedopowiedzeniem, gdyż chłopak dosłownie oszalał, a w ciągu dni jego złość tylko rosła w siłę. Starałyśmy się z Corinne go wspierać i motywować, ale każde słowo w tej sytuacji wydawało się niewłaściwe.

      Sięgnęłam pamięcią do czasów, gdzie byliśmy piętnastoletnimi dzieciakami. Wspomnienia pozwoliły na przywołanie sobie w głowie obrazu mnie i Corinne siedzących na szkolnych trybunach. Jeśli tylko mogłyśmy, obserwowałyśmy, jak Ethan konsekwentnie wypruwał sobie flaki na katorżniczych treningach. Naprawdę ciężko pracował na miano kapitana, a gdy dwa lata temu nim został, niemalże popłakał się ze szczęścia. Dużo poświęcił temu sportowi, a bycie liderem było jego największym marzeniem i celem, do którego dążył. Dlatego teraz tak bardzo bolało mnie to, z jak ogromną bezczelnością, tak bez powodu, Ethan został zastąpiony jakimś żółtodziobem.

      — Rozwalę mu łeb, przysięgam — wysyczał Ethan, gdy do stołówki szkolnej, jak gdyby nigdy nic, wszedł powód całego tego zamieszania.

      Twarz Emmanuela nie wyrażała żadnych emocji, a narcystyczne zachowanie przejawiało sporo wdzięku, ale i zuchwalstwa. Zdecydowanie nie pasował do tego liceum i nawet głupi zauważyłby, jak bardzo odstawał od reszty uczniów. Ten pewien rodzaj prestiżu sprawiał, że wyróżniał się wśród innych. Aż czuło się swoją marność w obliczu jego perfekcji.

      Kroczył z niezwykłą gracją, a przez ten majestatyczny chód mogło się odnosić wrażenie, jakoby miał w sobie jakiś boski pierwiastek, a w jego żyłach płynęła królewska krew. Robił wrażenie i tego nie dało się ukryć.

      — O mój Boże — mruknęła w pewnym momencie Corinne.

      Mój wzrok przeniósł się podążającą za nim, niewysoką dziewczynę. Przypomniałam sobie, że widziałam ją kilka razy na korytarzu, ale wówczas nie przywiązywałam do tego większej wagi. Dopiero teraz dostrzegłam pewne uderzające podobieństwo względem chłopaka zmierzającego tuż obok niej. Na pierwszy rzut oka wydawała się młodsza o rok czy dwa lata, choć wyróżniała ją taka... zimowa uroda. Gęsta, kruczoczarna grzywka przysłaniała większą część twarzy, a krótka fryzura odsłaniała surowe rysy. Na alabastrowej karnacji czerwieniły się podkreślone szminką, wąskie usta, które pozostawały wykrzywione w grymasie niezadowolenia. Mogłam śmiało stwierdzić, że Emmanuel i tajemnicza dziewczyna byli rodzeństwem: ten sam, dystyngowany sposób bycia, wykwintny ubiór, wygląd i nieobecne spojrzenie. Jeśli się nie myliłam, to och, nie widziałam piękniejszego rodzeństwa.

      Pojawienie się na stołówce tej charakterystycznej pary wywołało niemałe zamieszanie. Ludzie zerkali ukradkiem na Emmanuela i jego towarzyszkę, jak na boskie stworzenia, które z marną istotą ludzką nie miały dużo wspólnego. Wiedziałam, że ich pojawienie się w szkole zmieniło wewnętrzną strukturę liceum, ale nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób zyskali sobie taką pozycję i ten chorobliwy respekt. Wygląd mógł zapewnić im jakąś rangę, ale to wszędobylskie poważanie? Dosyć dziwne.

      Siedzieliśmy stosunkowo blisko, więc mogliśmy doskonale obserwować sytuację. Z jednej strony był to duży plus, bo jako jedni z niewielu mieliśmy najkorzystniejszy widok na Emmanuela i dziewczynę, a z drugiej chciałam w spokoju zjeść lunch. Pojawienie się ich na stołówce sprawiło, że moje samopoczucie leciało na łeb na szyję. Czułam jakąś wewnętrzną niechęć do tych ludzi i jak w przypadku Emmanuela mogłam to zrozumieć, tak w łudząco do niego podobnej dziewczyny już nie. Nie znałam jej, a wystarczyło kilkanaście sekund, bym zaczęła patrzeć na nią z dziwnym niesmakiem.

      Zaczęłam wiercić się na krześle z coraz większym niepokojem. Może i się myliłam, ale miałam złe przeczucia, a z tyłu głowy myśli, że coś zaraz się wydarzy. To niesamowicie mnie irytowało, zważywszy na fakt, że wokół znajdowało się pełno ludzi, a jakaś potencjalna, krzywa akcja miałaby zbyt dużo świadków. Robienie widowiska na oczach tylu osób nie było kuszącą wizją.

      Zerknęłam z powrotem na przyjaciela, który ze ściągniętymi brwiami zaciskał mocno szczękę. Miałam wrażenie, że zaraz rzuci się z pięściami na Emmanuela i nie będzie już odwrotu. Złapałam go za ramię i popatrzyłam łagodnie. Musieliśmy zachować zimną krew i nie poddać się tej całej miernej prowokacji.

      — No już, uspokój się. Adams go wybrał, a on... — zaczęłam spokojnie, dbając o odpowiednią barwę głosu.

      — A on się, kurwa, na to zgodził! — wrzasnął Ethan, uderzając mocno dłońmi w stolik.

      Głośny huk spowodował, że wszystkie oczy spoczęły teraz na nas, a ja poczułam, jak cała moja twarz robi się czerwona. Nienawidziłam być w centrum zainteresowania i unikałam takich sytuacji jak ognia, a teraz kilkaset głów z zainteresowaniem obserwowało rozwój sytuacji. Miałam ochotę zniknąć z powierzchni Ziemi.

      Rozejrzałam się, a moje spojrzenie zawiesiło się na pewnym wysokim brunecie, którego zdążyłam już dostatecznie znienawidzić. Siedział przy stoliku futbolistów i z chytrym, pełnym satysfakcji wyrazem twarzy, uśmiechał się pod nosem. Naprawdę miał tupet.

      — Uspokój się, do cholery — powiedziałam wyjątkowo ostro do przyjaciela, próbując jakoś przywołać go do porządku.

      On natomiast nie odezwał się ani słowem i jak poparzony wybiegł ze stołówki.

      — Urwę mu jaja — sapnęła Corinne, kiedy poderwałyśmy się z miejsc i czym prędzej popędziłyśmy za jego oddalającą się sylwetką.

      Starałam się opanować irytację – Ethan w końcu był naszym przyjacielem. Musiałyśmy go zrozumieć i wspierać, chociaż w tej sytuacji to wydawało się naprawdę ciężkie. Wiedziałam, że cały ten cyrk doprowadzał go do szału, ale to on kierował złość w złą stronę. W końcu nikt sam siebie nie mianował kapitanem i to trenerowi powinno się dedykować cały ten lincz. Nie przepadałam za Emmanuelem, ale to nie dawało mi przyzwolenia do plucia jadem w jego stronę. I to jeszcze na oczach całego liceum.

***

      Powrót do domu zdecydowanie nie należał do najłatwiejszych. Z racji, że do szkoły miałam zaledwie dwadzieścia minut drogi, zawsze pokonywałam tę odległość pieszo. Nie przeszkadzało mi to ani trochę, bo lubiłam spacery. Rzadko korzystałam z podwózek taty, choć sam je proponował. Dziś jednak z dwudziestu minut zrobiło się niemal czterdzieści. Cała ta sytuacja porządnie wyprowadziła mnie z równowagi, przez co musiałam skupić się naprawdę mocno, by choć trochę uspokoić skołatane nerwy. Także myśli sprawiały, że zapominałam o ruszaniu nogami. Pojawienie się w Rockville Highschool tajemniczego Emmanuela Cartiera sparaliżowało spokojne, szkolne życie. Nie potrafiłam nawet nazwać tego właściwymi słowami: przebywając pośród murów liceum, odczuwało się jakiś irracjonalny chłód, ale też oddech strachu na karku.

      Gdy w końcu dotarłam do domu, zrzuciłam ze stóp swoje czarne trampki i sapnęłam.

      — Witaj, kochanie — przywitała mnie energicznie mama, kiedy wychyliła się z kuchni i wyszczerzyła na mój widok.

      Uśmiechnęłam się pod nosem w odpowiedzi na jej żywiołowość, która z każdym dniem zaskakiwała mnie coraz bardziej. Patrząc na mnie i na moją rodzicielkę, znalezienie jakiegokolwiek podobieństwa wydawało się prawie niemożliwe. Byłam dosłownie kopią taty, a z mamą nie miałam zbyt wiele wspólnych cech. Veronica Griffiths wydawała się najbardziej dziarską i żywiołową kobietą, jaką znałam. Entuzjastyczna, bardzo otwarta na ludzi. Nudzenie się w jej towarzystwie nie wchodziło w grę – bezustannie zaskakiwała swoją pomysłowością. Mamę zawsze frapowały otaczający nas świat, wiedza ogólna i tajemnice o człowieku. Wyróżniała się wielką wrażliwością na cierpienie bliźniego, umiejętnością słuchania drugiego człowieka oraz rozumienia jego potrzeb i uczuć. Oddała rodzinie całe swoje serce i dla mnie, taty oraz najbliższych krewnych zrobiłaby wszystko. Za to chyba kochałam ją najbardziej.

      Wygląd kobiety również znacząco różnił się od mojego: farbowane na ciemny brąz włosy dodawały jej niesamowicie dużo uroku i skutecznie odmładzały. Dosłownie promieniała, a patrząc na nią, powstrzymywanie uśmiechu stawało się zadaniem na miarę samego Syzyfa. Twarz kobiety często zdobił czarujący, zagadkowy uśmiech, a przez wnikliwe, szare oczy można by wyobrazić sobie, jak dobra i nieskazitelna była jej dusza – bo przecież oczy to obraz wnętrza człowieka. Uosabiałam ją jako moje chodzące przeciwieństwo, obie byłyśmy jak ogień i lód. Podczas gdy ona nieustannie tryskała energią, ja pozostawałam raczej bierna. Trochę tak, jakby porównać spokojne jezioro ze wzburzonym morzem.

      Uniosłam brew, kiedy przyjrzałam się strojowi mamy: elegancki komplet jasnej marynarki i prostych spodni dodawał jej szyku. Dodatkowo na stopach miała beżowe obcasy, a na ramieniu niewielką torebkę od LV. Wyglądała przepięknie, ale niecodziennie.

      — Cześć. Wybierasz się gdzieś? — zapytałam z zaciekawieniem, rzucając w kąt moją czarną torebkę.

      Zasiadłam przy wyspie kuchennej i złapałam za leżące w misie jabłko. Wgryzłam się ze smakiem w owoc i zawiesiłam wzrok na krzątającej się rodzicielce.

      — Candace dzwoniła i zapytała, czy mogłabym przyjechać, zrobić jej paznokcie. Potem planujemy imprezę — wyjaśniła pospiesznie, mieszając coś ostrożnie w garnku.

      — Od kiedy jesteś stylistką paznokci? — zaśmiałam się i pokręciłam głową.

      Mama zmieniała hobby częściej niż skarpetki, więc ciężko było za nią nadążyć.

      — Od wczoraj — powiedziała śpiewająco, zaglądając do garnków.

      Pokiwałam głową z uśmiechem na ustach, a potem ziewnęłam przeciągle. W oczekiwaniu na obiad chwyciłam za telefon i znudzona, zaczęłam machinalnie przewijać Instagrama. Zmarszczyłam brwi, gdy w proponowanych kontach zobaczyłam znajome imię i nazwisko. Z ciekawości weszłam na profil Emmanuela, który na brak obserwujących nie mógł narzekać i zaczęłam przewijać zdjęcia.

      — Mój Boże, dlaczego on musi być taki fotogeniczny?— pomyślałam.

      Miał łącznie trzy swoje zdjęcia, w tym jedno z jego dzieciństwa. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, zastanawiając się, czy tak idealni ludzie istnieli naprawdę. Zaczęłam też zastanawiać się, czy pod tą maską perfekcjonizmu nie kryło się coś mroczniejszego.

      — Kto to? — zapytała nagle mama, zaglądając w wyświetlacz mojego telefonu.

      Obdarzyłam ją wymownym spojrzeniem. Nieraz była naprawdę wścibska, choć nigdy nie uważałam to za złą cechę.

      — A co, podoba ci się? — zaśmiałam się. Kobieta popatrzyła na mnie jak na idiotkę i pokręciła głową. — Nowy chłopak, jest w moim wieku. Nazywa się Emmanuel — kontynuowałam.

      Rodzicielka wzięła do ręki telefon i z ciekawością przyglądała się jednej fotografii. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w uchwyconą na zdjęciu, roześmianą twarz Emmanuela, który miał na nim nie więcej niż cztery lata. Uniosłam pytająco brew, obserwując badawczo każdy ruch kobiety.

      — Ma na nazwisko Cartier? — Dziwny ton i wytężony wzrok kobiety zbił mnie z tropu.

      Pokiwałam głową. Z każdą chwilą coraz intensywniej wyczuwałam jakieś drugie dno. Jej twarz wyglądała tak, jakby próbowała odkopać stare wspomnienie i połączyć wątki. Znałam mamę zbyt dobrze, by przymknąć oko na te dziwactwa. Nie potrzebowałam słów, żeby widzieć niezadowolenie, gdy usłyszała to nazwisko. Chciałam wierzyć w niefortunny zbieg okoliczności, ale w głębi serca czułam kiełkujące ziarenko niepokoju. Czy moje przeczucia były zasadne? Tego nie wiedziałam, lecz intuicja podpowiadała mi, by pozostać czujną.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top