Mara Morfeusza ~ część piąta
Will nie wiedział, jak wygląda nicość, ale to było pierwsze co wpadło mu do głowy na określenia miejsca, w którym przebywał. Grobowa ciemność spowijająca całokształt zdawała się zupełnie nieprzenikniona. Will nie potrafił przyzwyczaić się do otaczającej go czerni, dlatego bezustannie zaciskał powieki i otwierał je prędko, oszukując się, że za którymś razem coś ulegnie zmianie — dostrzeże kogoś, albo przeniesie się w beztroski i znany mu teren, który sobie w tamtej chwili barwnie wyobrażał. Nie był pewny jednak kiedy miał oczy otwarte, a kiedy zamknięte, bo obraz w ogóle się nie zmieniał i niczym nie odróżniał.
Chłopak czuł się udręczony i skrępowany. Nie pamiętał dokładnie, jak się tutaj znalazł. Wyłonił się nagle z ciemności, w której od długiego momentu był zatracony. Nie wiedział, ile czasu minęło i jak długo trwał w cieniu, bo chwile mijały niepostrzeżenie, jakby Will nie był tego świadom. Jego własny oddech wydawał się zbyt głośny i niestosowny w tamtej chwili, dlatego nie zabrał głosu w obawie, że wypowie niestosowne słowo. Zapomniał języka i każde utworzone w myślach zdanie zdawało się niegodne zaprezentowania. Z jednej strony chciał krzyczeć i błagać o pomoc, ale czuł, że nie jest to w pełni zależne od niego i chociaż emocje wraz z wrzaskiem wzbierały w jego wnętrzu, ciało stawiało opór, jakby niepewne i niewystarczająco gotowe na ten przejaw odwagi.
Will chciał przenieść się na powrót do lasu, który był mu bliższy niż otaczający go bezmiar, ale myśl o zrobieniu, chociażby najmniejszego kroku napawała go paraliżującym lękiem.
Powolutku obejrzał się w prawo i lewo, a także spojrzał za i przed siebie, gdziekolwiek tył i przód się znajdował, bo orientacji nie miał żadnej. Uniósł ręce i po omacku badał przestrzeń wokół, próbując odnaleźć jakąś wskazówkę i natrafić na cokolwiek, ale jego dłonie błądziły bez celu w powietrzu, nie napotykając żadnego kształtu.
Zrozpaczony Will po chwili przykucnął i koniuszkami palców dotknął twardego gruntu pod stopami. Przypuszczał tylko, że stabilną powierzchnią, na której stał, był drewniany parkiet, bo jego dłonie rozpoznały kształt niewielkich desek. Wytężył słuch, wstrzymując oddech, ale nie usłyszał żadnego dźwięku, oprócz głuchego odgłosu swojego bijącego serca.
Czuł się przyduszony. Powietrze w pomieszczeniu, w którym przebywał, było suche. Mieszanina różnych zapachów wprowadziła Willa w dezorientację, bo nie potrafił wyróżnić jednego konkretnego aromatu, a wszystko zdawało się zlewać w miałką prozaiczność.
Miał wrażenie, że jego zmysły go zwodziły.
Chłopak rozważał, czy powinien zaryzykować i ruszyć w beznamiętną czeluść. Lękał się jednak. Nie chciał wystawiać siebie na niebezpieczeństwo, bo któż udzieliłby mu pomocy, skoro był sam w ciemności. Nie mógł liczyć na pomocną dłoń, której tak bardzo pragnął i tak panicznie potrzebował. Postanowił być bierny i usiadł w obawie, że nieznane miejsce pochłonie go bezpowrotnie. Dopiero kiedy próbował wsunąć dłonie do kieszeni spodni, zauważył, że coś było nie tak. Brakło mu jednak czasu, by to sprawdzić.
W pierwszej chwili Will myślał, że stracił przytomność i zemdlał. Przez moment nie wiedział, gdzie się znajdował i co się wydarzyło, bo zmiana zaszła tak nagle. Mrugał, a z jego oczu ciekły łzy, zostawiając mokre ślady na szorstkiej skórze policzków. Jarzące światło, które roztrwoniło mrok, oślepiło go boleśnie. Zasłaniał się dłońmi, otwierając raz jedno oko, raz drugie, żeby znowu je zamykać i odpoczywać w ciemności. Will nawet nie przywiązał uwagi do bólu, bo nieprzyzwyczajony do rażącego blasku, który wręcz wypalał mu oczy, chronił się, jak tylko mógł. Dotarło do niego, że był nadal w tym samym miejscu — leżał jak długi na drewnianych deskach, na które upadł w chwili, w której światło zapanowało nad nocą. Ból w krzyżach i głowie nie miał znaczenia tak jak kurz, który uniósł się w powietrze, wesolutko tańcząc i osiadając na skórze chłopca.
Will pragnął, by na powrót ogarnął go zmrok, który był wytchnieniem, chociaż tak bardzo go trwożył. W świetle czuł się niemalże nagi, odsłonięty przed światem z najtrwalszej tajemnicy, którą ukrył pod cieniutką warstwą skóry. Zasłonił dłońmi twarz, ale wtedy jego uwagę przykuł dźwięk, który rozpoznał.
Chociaż zajęło mu to długą chwilę, by przyzwyczaić się do jaskrawego światła, chłopak powoli podniósł się do siadu i zaryzykował, odsłaniając oczy. Wychylał się, by dojrzeć cokolwiek, chociaż jego gałki oczne upstrzone były czerwonymi pajęczynkami od przekrwienia.
Chłopak nie od razu odnalazł się w sytuacji. Dopiero po długiej chwili, w której mierzył się z bezlitosną jasnością, dostrzegł twarz swojej matki. Patrzyła na niego z czułością, ale nie zaaranżowała żadnego gestu, oczekując inicjatywy syna. W głowie mu dźwięczały jej słowa, że jest nierozważny, dlatego nie zrobił nic, obawiając się reakcji.
Obok niej siedział ojciec i pewnie dlatego chłopak mimowolnie i nienaturalnie wyprostował się jak tyczka. Jego tata zacisnął usta, a w oczach skrzyły mu łzy, dlatego chłopak nie potrafił dłużej spoglądać na rodziców i rozczarowanie, wymalowane na ich twarzach. Will odwrócił wzrok, schował dłonie za plecami i nerwowo zaczął bawić się palcami. Czuł się jak baranek wystawiony lwom na pożarcie. Nie miał nic do zaoferowania. Bezgłośnie żądali od niego rozrywki, a on bał się zrobić cokolwiek, żeby nie zostać mylnie ocenionym.
Will z przerażeniem odkrywał wyłaniające się ze światła twarze, aż dotarło do niego, że stał na olbrzymiej scenie przed liczną publiką, która w nienaturalnej ciszy i z beznamiętnymi wyrazami twarzy, śledziła każdy jego najdrobniejszy ruch.
W tym przedstawieniu William był szmacianą kukłą, a tłum był ułudą, która czekała na zadowalający gest lub słowa. Chłopak wiedział, że był raczej marnym aktorem i zdał sobie sprawę ze swojej mierności człowieczeństwa, przez które nie był w stanie sprostać oczekiwaniom stawianym przez ludzi. Zrozumiał, że będąc na świeczniku, niczego przed nimi nie ukryje i po prostu wszystkich zawiedzie. Było mu żal, bo chciał uczynić coś, co szara masa przyjęłaby serdecznie, jednak był przekonany, że wszelkie tłumaczenie pogrąży go jeszcze bardziej.
Nie mógł opuścić sceny, zupełnie jakby był ich więźniem za metalową kratą. Will westchnął tylko i usiadł na brudnej podłodze. Oparł dłonie na kolanach, splótł palce i błądził spojrzeniem po sali, byle tylko dłużej nie spoglądać nikomu w oczy.
Nie potrafił i nie chciał zatrzymać matki, która w pewnym momencie opuściła salę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top